Przegrałem. Miałeś rację, Mazur. Od razu wymknęła się spod kontroli. Zerwała się, jak suka z łańcucha. Nigdy nie myliłem się co do ludzi. A tu proszę… Wpadnij do mnie dziś wieczorem na daczę. No wiesz, tę bliższą. Będą wszyscy. Wypijemy, przekąsimy. Ja nie jestem nadęty. Skoro przegrałem, to wejdę pod stół i przyznam, że jestem dupek żołędny…
– Dzięki za zaproszenie, ale może przy innej okazji. Dziś głowa mi pęka. Wolałbym przełożyć…
– Jak chcesz. Wiesz, nie przestaję o tym myśleć. Zupełnie nie rozumiem, jak mogłem się tak pomylić. Ale ty, Mazur, też miałeś wpadki. Już dawno chciałem cię spytać… Coś ty tam wtedy palnął? No, wiesz, w cyrku.
Rudolf Mazur od dawna spodziewał się tego pytania. Nawet sam chciał mu o tym powiedzieć, ale jakoś nigdy się nie składało.
– A nie zameldowano ci?
– Zameldowano. Stu agentów przekazało sto wersji. Jedna mądrzejsza od drugiej. A moim zdaniem musiałeś chlapnąć niezłą głupotę. Widzę, że wciąż się wstydzisz tego, co nagadałeś.
– To prawda – przyznał Mazur. – Dałem dupy. Na szczęście ludzie wszystko przeinaczają. Inaczej byłoby wstyd wyściubić nos do końca życia.
– I cóż takiego powiedziałeś?
– Że Hitler pójdzie na wschód…
– To rzeczywiście ci odbiło… Hitler pójdzie na Francję i Wielką Brytanię. Póki się z nimi nie rozprawi, nie ruszy w naszą stronę. Niemcy nie będą walczyć na dwa fronty. Bo niby dlaczego mieliby popełniać samobójstwo?
– Wiem, wiem… Czasem człowiek palnie coś bez sensu.
– Myślę, czarodzieju, że potrzebujesz wypoczynku. Musisz się odprężyć. Może chcesz do uzdrowiska? Mam w Jałcie taką chatkę… Stoi teraz pusta.
– Wielkie dzięki. Wolałbym się doładować energią na masówkach. Nie masz nic przeciwko temu, żebym się trochę pokręcił po twoim kraju?
– Proszę uprzejmie.
W pięknym miasteczku – sensacja. Upadający bank Balericas prosperuje w najlepsze. Konkurenci nie mogą zrozumieć, gdzie tkwi tajemnica metamorfozy. Najbardziej dociekliwi rozgryźli sekret: dyrektor generalny Balericas znalazł doradcę finansowego o fenomenalnych zdolnościach matematycznych. Senorita Anastasia tak liczy pieniądze, że bank ma same zyski.
Inni są zdania, że dyrektor generalny zatrudnił pracownika, który potrafi przekonać dłużników. Do każdego stosuje indywidualne podejście. Umie przedstawić takie argumenty, że dłużnicy zwracają wszystkie pieniądze wraz z odsetkami.
Niektórzy powiadają, że w banku pojawiła się czarownica. Każdego ranka wnosi na naradę u dyrektorów dwie puste walizki, spogląda na nie i – hop! Walizki są pełne banknotów.
Takiego sukcesu Nastia w życiu się nie spodziewała! Zwaliła się na nią lawina zleceń.
Z Balericas łączą ją specjalne więzy, ale czemu nie miałaby pomóc innym bankom? Dlatego pierwszy batalion Kompieńskiego Pułku Lejbgwardii działa w Paryżu, drugi w Madrycie, a trzeci i czwarty obstawiają wybrzeże, od Gibraltaru do Monte Carlo. Z niezrozumiałych powodów dłużnicy uwielbiają kryć się w nadmorskich kurortach. Jest jeszcze kompania zwiadowcza, która śmiga po całym świecie. Bo dłużnicy czasem zasiedzą się w Waszyngtonie, albo w Melbourne czy innej Hawanie.
No, dobrze. A gdzie ulokować sztab pułku?
Woroszyłow, Kujbyszew, Magnitogorsk, Kirow, Stalingrad… Czarodziej doprowadza do ekstazy najbardziej wyrafinowaną w świecie publiczność. Widzowie są w siódmym niebie.
Scenariusz zawsze podobny. Najpierw pytania, na które pytający sami podsuwają odpowiedź. Potem pytania, na które nie znają odpowiedzi. W końcu kwestie, które wprawiają publikę w stan euforycznego zachwytu.
Czarodziej nie pracuje dla pieniędzy. Już dawno zrezygnował z honorariów. Jest zadowolony, kiedy pod wieczór może liczyć na sześć kufli jasnego piwa, dobrze usmażony sznycel, puchową pierzynę i z pięć dorodnych dziewuch pod pierzyną, To wszystko, czego mu potrzeba do szczęścia.
Naczelnik policji w Palma de Malłorca przyjmuje interesantkę.
Interesantka jest osobą dobrze znaną na wyspie i powszechnie szanowaną.
– Dzień dobry, senor naczelniku.
– Witam, senorita Anastasia.
– Mam do pana sprawę.
– Słucham, senorita Anastasia.
– Senor, światu zagraża nowa wojna światowa. Nie wiemy gdzie wybuchnie, ani jak się potoczy.
– No, nie wiemy – przytaknął wysoki funkcjonariusz policji nie bez skruchy.
– Chciałabym podczas wojny, którą, powtarzam, uważam za nieuchronną, móc pozostać na Balearach, mieszkać nad ciepłym morzem, nikomu nie wadząc… Szkopuł w tym, że jestem cudzoziemką, a poza tym ubogą sierotą.
– W czym mogę pomóc, senorita?
– Nie potrzebuję pomocy. Proszę tylko, żebyście nie wtykali nosa bez powodu. Póki co, nie zamierzam mieszać się w sprawy Departamentu Policji i oczekuję wzajemności.
Nikt jeszcze nie rozmawiał z nim w taki sposób. W tonie uprzejmej bezczelności. Coś się musi za tym kryć… Szef policji sporo już wie o tej senoricie. Jest zabójczynią. A on nie ma żadnych szans, by postawić ją przed sądem. Po prostu, nikt nie zgodzi się zeznawać. Głupcy bredzą coś o aniele, który ją ocalił. Na szczęście naczelnika policji niełatwo jest wyprowadzić w pole. Otrzymał szczegółowy raport konfidenta, z którego wynika niezbicie, że zabiła wzrokiem. No i to jest powód, dla którego nikt nie złoży obciążających ją zeznań. Po prostu ludzie wiedzą, że jakby co, to wystarczy, że ona spojrzy. Poza tym motłoch trzyma jej stronę. Uważa, że była to najczystsza w świecie samoobrona. Że wspaniały Rodriguez niepotrzebnie podskakiwał. Podobno chciała mu dać dwa tysiące peset, żeby zostawił ją w spokoju, ale on uważał, że to za mało. No i ma za swoje. Tymczasem Nastia wstała i ukłoniła się uprzejmie.
To nie za pieniędzmi obszedł czarodziej wszystkie cyrki świata. Cyrk to ćwiczenie. Jak wirtuoz, który od świtu do świtu, albo i dłużej, rąbie w klawisze, aż na palcach wyskoczą mu pęcherze, tak czarodziej musi regularnie pracować z wielkim audytorium. Inaczej straci moc. A miejsce pracy jest zupełnie bez znaczenia. Bo przecież pytania zawsze i wszędzie są takie same. W Monachium, w Bristolu, w Płowdiw i w Czerkasach.
Każdy wie, że w kraju tak postępowym jak Związek Radziecki nie ma i nie może być żadnych czarodziejów. Mogą być co najwyżej iluzjoniści.
– Proszę powiedzieć, towarzyszu Mazur, jak ma na imię moja żona?
– Mój drogi przyjacielu Wasia, czyżbyś już zapomniał, jak ma na imię twoja ślubna? No wiesz… Marusiu, czy nie cisną się granatowe sandałki, które kupiłaś wczoraj w GUM-ie?
Nastia wstała z miejsca, uprzejmie skinęła głową i sięgnęła do torebki.
Wyjęła ciężką paczuszkę rozmiaru pudełka cygar, zawiniętą w szary papier pakowy i przewiązaną zwykłym Sznurkiem. Położyła na biurku.
Mały rozmiar, pokaźny ciężar. Ołów.
Paczuszka ciężko uderzyła o blat, wydając cudowny brzęk. Nie, to nie ołów.
Naczelnikowi zaschło w ustach. Pięćset gram? A może kilogram? Której próby? Bo co innego próba 375 – trzydzieści siedem i pół procenta kruszcu, a reszta to nieszlachetne domieszki – a co innego próba 585. Szef policji przymknął powieki: a gdyby tak 750?
Przez długie lata służby wysoki funkcjonariusz policji przywykł do otrzymywania prezentów. Poznał też fundamentalną zasadę bhp: dopóki petent nie opuści gabinetu, nie brać fantu do ręki, nie dotykać. W razie czego: nic nie wiem, mało to rzeczy interesanci zostawiają na biurku przez roztargnienie!
Ale korci go, żeby pomacać. Tak go korci, że Nastia wyczuwa przez skórę. Nie chce krępować go swoją obecnością, więc znów się lekko kłania, uśmiecha i opuszcza gabinet. Naczelnik policji wyprzedza ją w trzech susach, otwiera drzwi na oścież, całuje rączki…
Chociaż nie, było na odwrót. Najpierw ucałował rączkę, a dopiero potem otworzył drzwi. Ludzie w poczekalni nie powinni widzieć, że naczelnik policji w godzinach pracy całuje jakieś rączki.
Czarodziej prowadzi publiczność od spraw banalnych ku bardziej skomplikowanym. Ale trzeba mieć się na baczności. O, tamten robotnik wyrywa się z pytaniem, co się stało z towarzyszem Nikołajem Iwanowiczem Jeżowem, dlaczego ostatnio dziwnie ucichło o ulubieńcu ludu, wiernym druhu towarzysza Stalina. Czarodziej odczytuje to pytanie z oczu przodownika pracy socjalistycznej. Wie, że ten stachanowiec przekracza wszystkie możliwe normy, w donosicielstwie również, dlatego interesuje go los wszechzwiązkowego lidera wszystkich kapusiów.
Ale czarodziej zna swój fach. Rudolf Mazur wie, że ulubieniec ludu Nikołaj Iwanowicz Jeżow aktualnie zapoznaje się z dobrodziejstwami śledztwa w kazamatach NKWD. Pracuje nad nim Katia Iwanowa. Cóż za kobieta!
Czarodziej zmrużył powieki. Uśmiechnął się. Najwyraźniej przypomniał sobie coś przyjemnego.
Natomiast tu, w tej sytuacji, nie ma prawa paść pytanie o Jeżowa. Pragnącego takie pytanie zadać należy zignorować. Albo życzyć mu, żeby się nim udławił.
Zakrztusił się przodownik pracy, zakasłał. Z tylnych rzędów sykają na niego:
– Wyjdź na zewnątrz, gruźliku! Przeszkadzasz! Wywalili go z sali. A przedstawienie trwa dalej.
– Towarzyszu Mazur, ile pieniędzy mam w prawej kieszeni?
Naczelnik dokładnie zamknął drzwi. Potem uchylił je, ryknął, żeby nikogo nie wpuszczać – sprawa wagi państwowej! – i usiadł przy biurku. Spojrzał na pakunek nie odwracając głowy. Zezem. Wziął głęboki oddech, chwycił go w dłonie. Od razu się zorientował: nie pięćset, i nie kilogram. Całe dwa.
Przed oczami przepływa mu ogromny, rozwrzeszczany, przeraźliwie gwiżdżący i piszczący cyrk… Czarodziej majestatycznym gestem opuszcza wzniesione ramiona – i wraz z tym gestem spływa niczym nie zmącona cisza, otula i pogrąża wszystko i wszystkich… Ostatnie pytanie w programie. Tysiące wzniesionych rąk. Czarodziej doprowadził widownię do granic obłędu. Wydaje się, że między nim i audytorium przeskakują potężnej mocy wyładowania elektryczne, jak między niebem i ziemią, rozświetlając wszystko wokoło i rozbijając w proch to, co stanie im na przeszkodzie. A więc, ostatni numer programu, ostatnie pytanie wieczoru… Pytanie już zostało zadane, a odpowiedź wprawi cały cyrk w paroksyzm szaleństwa, ekstazy, opętańczego zachwytu…
Zważył paczuszkę na dłoni. Czymś takim można nawet zabić. I dobrze, że to nie pieniądze. W każdej chwili może nastąpić dewaluacja.
Zresztą, pieniędzy ma pod dostatkiem.
Położył przed sobą na biurku, pochylił głowę nad sam blat, jak Beria schylający się do talerza. Wyjął z szuflady kancelaryjne nożyczki. Rozmyślił się. Zwisający koniec sznurka ujął w dwa grube palce, pociągnął. Kokardka puściła i rozwiązała się. Wtedy naczelnik odwinął papier. W gabinecie rozbłysło. Piękna sztabka. Na niej orzełek, monogram SBS i cyferki – 999.
Trzeba doprowadzić publiczność do granic obłędu i wtedy pozwolić zadać ostatnie pytanie.
– Towarzyszu iluzjonisto, powiedzcie, czy będzie wojna? Rudolf Mazur nie śpieszy się z odpowiedzią. Omiata zebranych spojrzeniem. Stara się każdemu zajrzeć w oczy. Odpowiada cicho, lecz pewnie:
– Będzie!
Wybuch szalonej radości podrywa z miejsc tysiące entuzjastów. Doborowe oddziały milicji z trudem powstrzymują rozgorączkowanych wielbicieli.
Gdzie ulokować sztab Kompieńskiego Pułku Lejbgwardii?
Jeżeli dojdzie do wybuchu konfliktu, całą Europę Środkową ogarnie zawierucha wojenna. Nawet ogłoszenie neutralności nie zda się na wiele. W Szwajcarii? Wyrąbać tunel w skałach? Można. Ale nie ma pewności, że teatr działań wojennych nie obejmie także Szwajcarii. Natomiast na peryferiach Europy… Choćby w Hiszpanii. Na przykład Baleary. Wspaniały klimat. Ludzie osiedlali się tu od dawna. Wyspy należały najpierw do Kartaginy. Potem zajmował je Rzym, Bizancjum, Arabowie, Hiszpanie. Od tysiącleci kolejnymi gospodarzami byli tu zdobywcy i piraci. Nadmorskie miasta mogły przetrwać tylko wtedy, gdy zażarcie broniły dostępu. Wspaniała Palma została ufortyfikowana wykutą w skale szeroką i głęboką fosą, za którą wznosiły się niezdobyte mury i potężne bastiony. Powstało miasto-twierdza. A na przedpolach, na wszystkich drogach wiodących do Palmy – forty i umocnienia. Niektóre stoją opuszczone do dziś.
Wybór punktu dowodzenia należy do szefa sztabu, podpułkownika Igora Szewcowa.
Gdy opuścimy Palma de Mallorca w kierunku zachodnim, w miejscu gdzie kończą się przedmieścia, ujrzymy skalisty cypel, wybiegający daleko w morze. Przy samym brzegu bardzo wąski, potem rozszerza się, na końcu znowu zwęża. Od milionów lat morskie przypływy przegrywają z nim pojedynek. Skały wyrastające pionowo z wody wyglądają jak stworzone do tego, żeby wznieść na nich fortecę. Zresztą niewiele trzeba budować, matka-natura dała solidne podwaliny pod twierdzę. Skalne urwiska spadają wprost do morza, a na cypel wiedzie przesmyk szerokości stu metrów. To jedyny punkt wymagający obrony. Z każdej innej strony fale młócą o skały i podwodne głazy, żaden okręt ani łódź tu nie przybije.
Samochody podjechały do przesmyku. Urwiska skalne, strome na dole, u góry przechodzą w niewielki płaskowyż, zarośnięty lasem. Tam właśnie trwają prace przy budowie rezydencji senority Anastasia. Z trzech stron widok na morze i przybrzeżne skały, na miasto i port, z czwartej strony – na góry owiane mgiełką.
Pojazdy znieruchomiały w cieniu, trzasnęły drzwiczki, eskorta zajęła stanowiska. Szef sztabu, podpułkownik Igor Szewcow, zdaje raport z wykonanych prac, prowadzi właścicielkę do wnętrza. Oto i dom, ukryty między drzewami. Niezwykłe połączenie: palmy, sosny i kaktusy… Z tej strony, od lądu, z bujnych zarośli wystają jedynie płaskie dachy i wysokie białe ściany pozbawione okien. Ogromne okna i tarasy są zwrócone ku morzu. Stąd ich nie sposób zobaczyć.
Ścieżka wiedzie przez kłujące krzewy. Niespodziewanie przecina ją fosa. Siedemset lat temu skalisty przesmyk przecięto w poprzek rowem głębokim na osiem metrów i szerokim na piętnaście. Ściany są niemal pionowe, ze szczelin skalnych wyrastają krzaki i karłowate drzewka. A więc i od strony lądu dostęp na cypel jest odcięty. Nad fosą przerzucono saperski mostek na metalowych wspornikach.
– Zbudujemy coś solidniejszego?
– Nie, Anastazjo Andriejewna. Potrzebujemy mostu tylko na czas budowy rezydencji. Po zakończeniu prac rozbierzemy. W skale wykujemy zjazd do fosy, a stamtąd wjazd do tunelu.
– A jak umocnimy fosę?
– Niemcy po wojnie zostawili w porcie sto dziesięć ton zasieków z drutu kolczastego. Udało mi się kupić okazyjnie. Po co się ma walać bezużytecznie, nie? Więc myślimy elegancko wyłożyć nimi dno fosy. Zostawimy jedno przejście.
– Może warto podłożyć miny pod spód?
– Podłożymy. Miny już zamówione, z zapalnikami naciskowymi i naciągowymi. Mają tu tego pod dostatkiem.
Kapitan Jurin wie: w korytarzu „A” znów są pasażerowie. Kurs ponownie na Baleary. Nieznani ludzie jadą w nieznanym celu…
Nastię mało obchodzą salony, pokoje, ogromne tarasy nad morzem. Interesuje ją serce obiektu.
– Rezydencja waszej wysokości wygląda od strony morza jak szklany pałac, jak akwarium. Konstrukcja czyni wrażenie lekkiej. Ale to pozory. W rzeczywistości trzon budynku stanowi żelbetowy sześcian, odporny nawet na ogień ciężkiej artylerii. Do niego podostawiane są wszystkie te szklane fidrygałki i balkoniki. Zapraszam do wnętrza.
Ściany jeszcze wysmarowane świeżą farbą, okna nie umyte po budowie, w powietrzu odór wapna i schnącego betonu walczy o lepsze z zapachem morza i sosnowego igliwia. Pod stopami chrzęści potłuczone szkło, ze ścian sterczą końcówki przewodów elektrycznych. Ale pancerne drzwi już skutecznie strzegą dostępu do dalszych pomieszczeń.
Bezszelestna winda mknie w dół, w czeluść. Tu też zostało sporo do zrobienia. Mimo to punkt dowodzenia już żyje własnym życiem: terkoczą dalekopisy, dyżurni odbierają i opracowują raporty o stanie poszukiwań i najnowszych ustaleniach.
Dowódca Kompieńskiego Pułku Lejbgwardii wezwał na odprawę dowódców batalionów. Padają dyspozycje: twarde, męskie, jednoznaczne:
– Nie ma litości w przyrodzie. Bo przyroda to piramida dupczenia. Albo gryziesz, albo inni cię zagryzą! Macie, kurwa, gryźć! Na śmierć!
Grupa likwidacyjna z „Amur-Lasu” wylądowała bez przeszkód. Łącznie siedmiu ludzi: dowódca Szyrmanow, snajper-egzekutor Makary, szyfrant-telegrafista Edek i czterech komandosów.
Noc. Pontony. Spotkanie w ciemnościach z agenturą wspierającą. Przerzut w skały, do dawnych jaskiń przemytników.
– Co nowego u niej słychać?
– Wiele słychać, ale niewiele widać. Niełatwo ją zobaczyć. Prawie nigdzie nie bywa. Jak się gdzieś pojawi, to bez uprzedzenia. A ochroniarzy ma jak, nie przymierzając, towarzysz Stalin…
Na parterze rezydencji będzie wartownia, sztab i pluton łączności. Pracować będziemy niżej, w masywie skalnym.
– Gdzie mój gabinet?
– Tu, wasza wysokość. Po prawej główna sala, naprzeciw cztery gabinety: dowódcy pułku, mój, szefa wywiadu i szefa kontrwywiadu.
Nastia wkroczyła do swojego podskalnego gabinetu. Szef sztabu w lot zrozumiał, że powinien zostawić ją samą. Ukłonił się za jej plecami i wyszedł bezszelestnie.
Biały dywan pokrywa całą podłogę. Stropy są niskie, dlatego gabinet sprawia wrażenie bardzo przestronnego. Na jej prośbę ściany wyłożono płytami z korka. Gabinet już jest przygotowany do pracy. Na ścianach rozwieszono portrety dłużników banków: Balericas, Argentaria, Crćdit Lyonnaise, WBR, Andaluzja, Barclays, Lloyds. Pod każdym zdjęciem notka biograficzna: imię, nazwisko, rok urodzenia, miejsce pracy, zajmowane stanowisko, miejsce zamieszkania, wysokość zadłużenia. Wszystko w skrócie. Pełne dane spoczywają w teczkach. Wśród dłużników sporo ciekawych postaci: generałowie, wiceministrowie, posłowie, nawet tajny doradca prezydenta USA, niejaki John Hussell – młody, elegancki, wysportowany. Nastia posyła im ciepły uśmiech: do rychłego zobaczenia, chłopcy.
Usiadła przy wielkim biurku z intarsjowanym blatem. Po prawej bateria telefonów, po lewej system łączności. Wszystko do złudzenia przypomina stalinowskie podziemne miasto „Moskwa-600”. Tylko inna skala pomieszczeń. Tutejszy gabinet i rezydencja są bez porównania większe niż te pod Żygulowskiem. Tam była prawie nikim. Jedną z wielu.
Tutaj jest monarchinią.
Szyrmanow ma doskonałą lornetkę. Niemiecką. Zeissa. Przez wiele godzin obserwuje skaliste wybrzeże.
– Nieźle się umocniła, suka! Jak w Gibraltarze. I co? Nigdy jej nie widziałeś?
– Nigdy. Pałac jest wysoko, jak na platformie, parter zasłonięty drzewami, a na dachach i górnych piętrach kręcą się tylko ochroniarze.
– Nie da się jej zobaczyć?
– Stąd na pewno nie. Cały budynek tak zbudowano, żeby z zewnątrz nie było nic widać. A już o palnięciu to trzeba zapomnieć. Pałac to tylko wierzchołek góry lodowej. Najważniejsza część jest ukryta w skale. Wgryzają się w skałę dzień i noc.
– I co, nikt nie zwraca na to uwagi?
– Ona działa jak towarzysz Stalin. Wszystko robi otwarcie, na pokaz, dlatego nikogo to nie dziwi. Jest prowadzona duża budowa, tak? Więc zrozumiałe, że skalne odłamki zrzuca się taśmociągiem wprost do morza. Ale żeby ktoś policzył, ile tysięcy kubików zwalili do wody! Budują schron w skałach, a równocześnie podwodne zapory dla łodzi i okrętów.
– Słuchaj, a czy pod Palmą są katakumby?
– I to jakie! W Odessie wydobywano wapień i przez dwieście lat wyrąbano półtora tysiąca kilometrów podziemnych korytarzy. I jeszcze dwa, trzy tysiące na przedmieściach. Wyobrażasz sobie: cztery tysiące kilometrów?! A tutaj wydobywano przez tysiąclecia.
– Słuchaj, to może ona przebija się do katakumb?
– Suka założyła punkt dowodzenia. Ma zapasy żywności, schron, a jak podłączy się do katakumb, to szukaj wiatru w polu. Wyobrażasz sobie? Będzie się pojawiać w dowolnym punkcie miasta, albo za miastem, albo w porcie. My tu czekamy, a ta na pokładzie transatlantyku sunie do Nowego Jorku!
– A jeszcze, zaraza, lubi się przebierać. Zrobi z siebie żebraczkę i wynurzy się w jakimś zapyziałym zaułku.
Biały Rollce-Royce psyknął oponami, kierowca zgiął się w pół, otwierając opancerzone drzwi. I ruszyła do oazy najzamożniejszych z zamożnych – do „Son Vida”.
Droga do „Son Vida” nie wróży nic dobrego. Cały czas ostro w górę. Po obu stronach zagajniki karłowatych drzewek. Słońce południa wypala dosłownie wszystko. Wypala trawę. Wypala dachówki.
Sosenki na Balearach rzadziutkie, stłamszone żarem z nieba, przygięte do ziemi, przysypane pyłem. To pył wypalonej gliny. Od tego pyłu wszystkie wioski, kościoły i tysiące połamanych wiatraków – wszystko jest w rudym kolorze. Liście na drzewach też rude.
Biała limuzyna, czarne szyby, chromowane okucia. Opony miękko świszczą, pnąc się pod górę. Błysnęło w oddali morze. Przystań zapchana jachtami jak beczka śledzi. I francuski transatlantyk na horyzoncie. Sądząc po sylwetce, to „Strasbourg” albo „Dunkerque”.
Tutaj, na sporej wysokości nad poziomem morza, roślinność jest bardziej obfita, a powietrze oszałamia czystością. Rollce śmignął wąwozem i stanął. Kordon policji. Wokół „Son Vida” obowiązują nadzwyczajne środki ostrożności.
W Anglii wystarczy zajrzeć za róg, by zobaczyć elegancki świat. W tym celu w Hiszpanii trzeba przebyć wąwóz i kordony policji. Tam, po drugiej stronie wąwozu, nawet klimat jest inny. W świeżym, górskim powietrzu kwitną zagajniki mandarynek.
Policja salutuje, samochód rusza stromą serpentyną do góry, do starego zamczyska.
Na świecie jest tyle hoteli, ile gwiazd na niebie. Wśród nich jest tysiąc wspaniałych. W tym setka najlepszych. W tej setce, jak zawsze, jest dziesiątka poza wszelką konkurencją. A „Son Vida” bez trudu utrzymuje pozycję w pierwszej piątce. „Son Vida” jest dla ludzi naprawdę zamożnych. To cicha przystań koronowanych głów i posiadaczy fortun. No i liderów związków zawodowych, tych bezinteresownych reprezentantów klasy robotniczej. Nienawidzą burżuazyjnego życia, dlatego ciągnie ich tutaj jak dziwkę do klasztoru…
Podwojów „Son Vida” strzegą niezwykle reprezentacyjni szwajcarzy. Drzwi samochodu otwierają wystudiowanym gestem, który wymaga trzydziestu lat ćwiczeń. Kłaniają się pasażerce, salutują ochroniarzom: serdecznie witamy!
W środku panuje cisza. Gobeliny na ścianach, marmurowe kolumnady wiodące w chłodny mrok, boazerie z rosyjskiego dębu i zabytkowa broń. I fotografie generała Franco. Nie do góry nogami, jak w placówce szkoleniowej, ale uszami do góry. I z dedykacją. Przybyłem, zobaczyłem i się opiłem.
Personel „Son Vida”, to osobliwy gatunek ludzi. Szwajcar patrzy na świat jak mądry kot, który wszystko rozumie, z pobłażaniem przyjmuje wszelkie psoty. Zerknął wąsaty jegomość z faworytami na senoritę Anastasia, rozpoznał. Wszyscy ją poznają…
Nastia uwielbia przebywać w „Son Vida”. Cudowne miejsce. Gdyby uciułać jeszcze parę groszy, można by kupić ten obiekt. Tutaj spotykają się wszyscy możni tego świata. Tu przegrywają fortuny. Tu sprzedają i kupują fabryki, i koleje żelazne. Tu określają kursy walut i poziom inflacji… W skałach pod „Son Vida” można by wykuć bunkier i przy użyciu 124 mikrofonów metodycznie zbierać informacje. Nad światem zawisa groźba wojny światowej. Wielkiej wojny. Czas robić wielkie fortuny.
I wielką politykę. Ale żeby podejmować właściwe decyzje, trzeba mieć odpowiednie informacje… Ech, gdyby tak zorganizować tu kapitalistyczny kongres, jak zjazd partii komunistycznej. I przeprowadzić głosowanie metodą towarzysza Stalina…
Praca snajpera na wojnie jest zupełnie inna. Na wojnie snajper siedzi w kryjówce i czeka, aż ktoś się pojawi. Jest jakiś przyjemny cel – oficer wyjrzy z okopu, albo czołgista z wieży – wtedy bęc! I czekasz na następnego.
Snajper-egzekutor ma całkiem inną robotę: nie wali do byle kogo, tylko do celu zamówionego. A z tym wiąże się sporo problemów.
Zamówiony klient porusza się samochodem opancerzonym z przyciemnionymi szybami. Po pierwsze, zwykłym pociskiem nie przebijesz tego pojazdu. Po drugie, jeśli nawet przebijesz wóz pociskiem przeciwpancernym, to co z tego wyniknie? Otwór w karoserii, i tyle. Kula gwizdnie nad uchem. Wystraszysz klienta i stanie się jeszcze bardziej ostrożny. Poza tym diabli wiedzą: samochód snuje się po mieście, a przecież nie jest powiedziane, że klient jest w środku. Przebrany w jakieś szmaty, mógł opuścić pałac śmieciarką…
Trudno też trzymać snajpera-egzekutora kilka dni w pobliżu obiektu, licząc na przypadkowe pojawienie się klienta. Mogą z tego wyniknąć rozmaite konsekwencje. Wyłącznie negatywne.
Trzeba poznać dokładnie czas i miejsce. Nie ma innego sposobu.
Mazur nie śpi. Nie może zasnąć.
Powiedział ludziom to, co chcieli od niego usłyszeć. Czy będzie wojna? Ma się rozumieć, że będzie! I to wkrótce. Lud radziecki czeka na tę wojnę z utęsknieniem. Sam towarzysz Stalin obwieścił, że już niedługo się zacznie, że już się zaczęła, a właściwie trwa.
Dlaczego lud radziecki tak bardzo pragnie wojny? Dlaczego oczekuje jej z entuzjazmem?
Mazur ma dziwne przeczucie, że ta wojna okaże się dla radzieckiego ludu zupełnie inna niż wyobrażają sobie najwięksi entuzjaści.
A może się myli?
Przecież pomylił się wtedy, w Wiedniu, na placu przed parlamentem, kiedy ostrzegł wygłodzonego malarza, żeby nie szedł na wschód. Później malarz napisał „Mein Kampf”, przestał głodować, został kanclerzem Niemiec… I znów Mazur ostrzegł go publicznie, żeby nie próbował iść na wschód… A dlaczegóż to ma unikać wschodu? Mazur sam nie bardzo rozumie, co chciał przez to powiedzieć. Czy ani kroku na wschód z kancelarii III Rzeszy, czy ani kilometra na wschód z Berlina?
Mazur nie śpi. Może o Feniksie też naopowiadał głupot? Od początku był przeciwny jej kandydaturze. Wiedział, że nie będzie z niej królowej.
Chociaż kto to wie?
Mazur nie dopuścił, by Stalin publicznie wlazł pod stół i przyznał, że jest dupkiem żołędnym… Ale nie ze strachu.
Ciągle coś nie daje mu spokoju. Ciągle coś się w tym wszystkim nie zgadza.