Rozdział 3

I

Profesję ma ciekawą i rzadką: kat-filmowiec. Katów na świecie jak psów. Podobnie filmowców. Ale katów-filmowców jest ledwie garstka.

Są to zawody w pewnym sensie pokrewne. Zdarza się niemało katów o filmowych zamiłowaniach, podobnie jak filmowców tęskniących do zawodu kata. A jednak wcale nie jest łatwo znaleźć specjalistę, który w równym stopniu łączyłby w sobie cechy zdolnego kata-nowatora i utalentowanego filmowca. Dlatego każdy kat-filmowiec jest osobą powszechnie cenioną. Ich pracę opłaca się szczodrze, okazując przy tym szacunek i oddając honory.

W wąskich kręgach, ma się rozumieć.

Jest oczywiste, że nikt nigdy nie nazwie go katem-filmowcem. Oficjalna nazwa jego funkcji brzmi: wykonawca. Ściślejsza oficjalna: wykonawca wyroków. A pełna oficjalna nazwa to: wykonawca wyroków, filmowiec. Właśnie tak, z przecinkiem.

A dla przyjaciół zwyczajnie – Wasia.

II

W berlińskim więzieniu druga w kolejności jest dezynfekcja. Żeby do cel nie sprowadzali wszy.

Pierwszy jest łomot.

Czarodzieja wepchnięto do przestronnej, wysokiej celi bez okien. Na ścianach białe kafelki, jak w sali operacyjnej. Posadzka cementowa, żeby później łatwo było spłukać krew wodą z węża.

Stoją, po jednym w każdym z czterech kątów. Z pałami.

Ale nie wzięli pod uwagę dwóch faktów…

III

Dla przyjaciół zwyczajnie – Wasia. A dla młodzieży – wujaszek Wasia.

W ostatnich latach wujaszek Wasia więcej pracował przy drutowaniu, dlatego częściej mówią o nim: Wasia-druciarz. A ponieważ o zawodzie filmowca też starał się nie zapominać, dlatego czasem wołają na niego Wasia-kinoman.

Wujaszek Wasia ma pełne ręce roboty – przez Moskwę przetacza się fala aresztowań. Aresztowanie to zajęcie niegodne kata-wirtuoza. Ale cóż, nie ma wyjścia – trzeba oczyścić Moskwę. Dlatego towarzysz Stalin postanowił, żeby tych wszystkich katów, którzy na razie nie mają być rozstrzelani, skierować do aresztowania katów, którzy właśnie teraz muszą zostać pilnie rozstrzelani. I tylko dlatego wujaszka Wąsie, kata-kinomana, przydzielono do tej beznadziejnej roboty. Brudnej, upokarzającej, niegodnej jego wysokiej rangi. Do aresztowań.

A tu jeszcze zjazd partii.

IV

Nie wzięli pod uwagę dwóch faktów.

Po pierwsze, czarodziej Rudolf Mazur zdrzemnął się podczas transportu. Spał bardzo krótko, ale nawet ten krótki odpoczynek pozwolił mu częściowo odzyskać siły.

A po drugie, w celi nie było psa.

Wypchnęli czarodzieja na środek celi. Wypchnęli fachowo, z precyzją, jaka przychodzi po latach praktyki: dwaj na korytarzu pchają przez drzwi, trzeci w celi podstawia nogę – i poleciał twarzą wprost ku przesłoniętej kratką dziurze w posadzce. I cztery pałki wzniosły się nad jego głową.

Lecz czarodziej padając zdążył zasłonić twarz dłonią i krzyknął:

– Nie bijcie!

V

W Moskwie rozpoczyna obrady XVIII zjazd WKP(b) – Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików). Partia to monolit. Zjazd partii to forum, na którym spotykają się najlepsi ludzie kraju.

Foremek na Kremlu. Dzwonią kuranty. Chwała najlepszym ludziom kraju! Ma się rozumieć, przysługują im szczególne względy bezpieczeństwa. Bez tego ani rusz. Dlatego w imię powszechnego szczęścia i aby wszystkich razem nie wysadziła w powietrze przeszmuglowana imperialistyczna bomba, każdego delegata poddaje się rewizji osobistej. Uprzejmej, ale gruntownej. Delegatów zawczasu uprzedzono: wszystko zostawić w hotelu, w kieszeni trzymać tylko legitymację partyjną. Wszyscy z entuzjazmem stosują się do podobnych zaleceń: słusznie robi towarzysz Stalin, nie zlikwidowaliśmy jeszcze wszystkich wrogów, to i wśród delegatów może się jeden taki znaleźć. Przyniesie na salę wieczne pióro, pióro huknie – i wylecą w powietrze najlepsi ludzie tego kraju. Wszyscy naraz. I co wtedy stanie się z krajem? Właśnie dlatego – tylko legitymacja partyjna. Choćbyś stanął na głowie, nie wmontujesz w legitymację ładunku wybuchowego. A gdyby nawet, to niezbyt silny.

W zasadzie delegat na zjazd partii niczego nie musi mieć w kieszeni. Karmią i poją go do syta. Wieczorami koncerty. Wszystko za darmo. Pieniądze niepotrzebne. Można chodzić z pustymi kieszeniami. Jak w komunizmie.

Przed wejściem na salę obrad każdy delegat otrzymuje elegancki notes i wieczne pióro. Gdzie jeszcze dostałby takie cacko! Pióra są wspaniałe, czerwone i niebieskie – do wyboru, do koloru. I atrament w każdym kolorze. Któż to widział, żeby pióro pisało na zielono! I stalówki różnych typów i grubości, miękkie i twarde. A każde pióro ma swoją nazwę: „Moskwa”, „Postęp”, „Pięciolatka”, „Industrializacja”, a wyprodukowały je różne firmy: „Fabryka im. Józefa Stalina”, „Komuna Paryska”, „Fabryka im. Maksyma Gorkiego”.

Cieszą się delegaci: zjazd się zakończy, a pióro zostanie w kieszeni. No i notes. Cały Sybir będzie pod wrażeniem. Mają delegaci satysfakcję, już niedługo cały naród radziecki będzie pisać takimi piórami. Produkcja już w toku, jakość pierwszorzędna, tyle że na razie nie dla wszystkich starcza.

Wspaniałe wieczne pióra od razu znajdują zastosowanie. O każdym z delegatów wszystko doskonale wiadomo, ale przed wejściem na salę wypełnij, delegacie, jeszcze jedną ankietę, żeby komisja mandatowa dokonała bilansu i na zakończenie zjazdu ogłosiła, ilu wśród delegatów jest mężczyzn, a ile kobiet, ilu robotników i ilu chłopów, i jak znaczna jest warstwa inteligencji pracującej. Komisja mandatowa z dumą ogłosi zjazdowi, a potem całej ojczyźnie i całemu światu, ilu weteranów Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej jest wśród delegatów, ilu z nich szturmowało Pałac Zimowy, ilu walczyło na frontach wojny domowej, ilu jest odznaczonych, ilu jest członków partii z przedrewolucyjnym stażem, a ilu z porewolucyjnym.

W westybulu można nawiązać interesujące znajomości. Gdzieś hen wysoko w górach, nad chmurami władza radziecka znalazła, owczarza. Nigdy w życiu nie zstąpił ze swojej hali. Nigdy nie oglądał obłoków od dołu, zawsze z góry. Właśnie takiego tu trzeba. Odszukała go kochana nasza władza, sprowadziła z gór na ziemię. Też delegat. Paraduje w chałacie, nie rozumie ani słowa po rosyjsku. Ale nic to. W naszej wielonarodowej ojczyźnie możesz gadać w każdym języku. Ci, co potrzeba, i tak zrozumieją. Delegat z gór jest najlepszym z najlepszych, dlatego przyjdzie mu rozsądzać sprawy państwowe. Podnosić w górę rękę. Razem ze wszystkimi. Dowódcy Armii Czerwonej obstąpili owczarza zwartym kołem, słuchają opowieści w nieznanym narzeczu o tym, jak się hoduje owce.

VI

Czarodziej krzyknął, żeby go nie bić. Więc nie bili. Usiadł na podłodze, rozmasował stłuczony łokieć, obejrzał dłoń pogryzioną przez psa. I zadysponował: – Doktora!

VII

W Wielkim Pałacu Kremlowskim grzmią pieśni, turkmeński towarzysz wali w bębny, kołchoźnice z plantacji bawełny w azjatyckich pantalonach wyginają się w takt wschodnich rytmów, na sali dziennikarze uwijają się jak w ukropie, raz po raz rozbłyska magnezja, słychać monotonny, usypiający terkot kamer…

Pełna demokracja. Nawet więcej. Wybory nowego składu Komitetu Centralnego są całkowicie tajne. Każdy delegat otrzymuje listę kandydatów. Z tej listy możesz, drogi delegacie, skreślić każdego bez wyjątku. Mało tego. Na miejsce każdego skreślonego możesz wpisać dowolnego innego kandydata. Nie tylko możesz, masz wręcz obowiązek umieścić swego wybrańca na liście. Jeżeli skreślisz jakieś nazwisko, a na jego miejsce nie wpiszesz innego, wówczas karta do głosowania traci ważność. Inaczej można by skreślić wszystkich, i kto wtedy pokierowałby krajem? Dlatego skreślając jednego, wpisuj innego.

Przybyły z Tajszetłagu młodziutki czekista z awansu, reprezentujący interesy syberyjskich bolszewików, z niedowierzaniem obmacuje kabinkę do głosowania: gdzie tu ukryli aparaty? Jeżeli każdy będzie skreślać kogo zechce i wpisywać tych, co mu przyjdą do łba, to dokąd nas to wszystko zaprowadzi? Czyżby towarzysz Stalin nie kontrolował przebiegu wyborów? Czyżby nie troszczył się o przyszły skład Komitetu Centralnego? Czyżby towarzysz Stalin odpuścił?

Czekista obmacuje ścianki kabiny, że niby solidnie wykonane i sam nie może się nadziwić: no nie ma aparatów. Nawet nie ma jak ich zakamuflować. Ścianki zrobiono z cienkich listewek obciągniętych czerwoną prześwitującą satyną. Nie ma gdzie wetknąć obiektywu. A z drugiej strony satyna zasłania wszystkich skreślaczy-dopisywaczy. A więc – zachodź delegacie do środka, skreślaj do woli i wpisuj kogo dusza zapragnie… Cuda nie widy.

VIII

Posłano po doktora. Wezwano dyżurnego nadzorcę. Kierowca pognał po naczelnika więzienia.

Czarodziej już nie siedzi na posadzce, tylko na podsuniętym przez kogoś taborecie i komenderuje:

– Sprowadźcie tego z psem. Sprowadzili.

– Zabij psa. Potem wróć.

– Tak jest!

A czterej z pałkami nie narzekają na bezczynność. Czarodziej polecił im zająć się nadgorliwcem, który w budzie rąbnął go w wątrobę. Czterej z pałkami wrócili po instrukcje: – Jak bić? – Tak jak nowo przybyłych – odparł. – Ależ to barbarzyństwo! – Nie szkodzi, ja wam pozwalam…

Potem czarodziej podesłał im policjanta od psa, który właśnie przybiegł zameldować o wykonaniu rozkazu. Kazał go oporządzić zgodnie z obowiązującym standardem: krótko, intensywnie, od serca.

Czarodziej wydał jeszcze wiele rozkazów. Między innymi na jego polecenie otwarto areszt śledczy, a w ogromnej więziennej kotłowni strażnicy ciskali do ognia wypchane teczki. To na jego rozkaz główny nadzorca otwierał kolejne cele, a ochrona zewnętrzna otwierała bramę. Co prawda więźniowie nie śpieszyli się zbytnio z wychodzeniem na wolność. To typowe dla komunistów: skoro nie padł rozkaz, by skorzystać z wolności – nie korzystają. Tak więc komuniści pozostali w celach. Również socjaldemokraci. Niemiecka dyscyplina nie pozwala socjaldemokracie uciec z hitlerowskiego więzienia. Natomiast berlińscy knajacy nie kazali się dwa razy prosić, złapali w lot, że Mazur właśnie funduje lekcję berlińskiej policji. Sedno lekcji dałoby się sprowadzić do stwierdzenia, że nie warto aresztować czarodziejów, hipnotyzerów i sztukmistrzów. Bo to zbyt kosztowna zabawa… Przekazaniu tego morału miało służyć otwarcie cel i bramy. Dlatego gdy tylko do uśpionego więzienia dotarła wieść o wpadce Mazura, knajacy ocknęli się z odrętwienia, zgromadzili się pod drzwiami cel w ocze-’ kiwaniu na zgrzyt kluczy w zamkach. Nie czekali długo: już łoskoczą zasuwy, zgrzytają zawiasy, dudnią drzwi i obcasy aresztantów.

Rozbiegając się na cztery strony świata, brać berlińska i ogólnoniemiecka nawet nie biła strażników i nie próbowała spalić więzienia. Ech, żeby tylko zdążyć wziąć nogi za pas! Kto wie, kiedy brama znów się zatrzaśnie? Dlatego – cmyk paletko ze stróżówki, albo jakiś strażniczy szynel, żeby przykryć tygrysie pręgi na grzbiecie i biegiem w zaułki, piwnice, na meliny! Żeby tylko zdążyć przed świtem. A wtedy szukaj wiatru w polu… Ale brać więzienna przebiegając koło kancelarii czuje szóstym zmysłem, że Mazur jest gdzieś w pobliżu, dlatego wykrzykuje pozdrowienia i podziękowania:

– Czarodzieju! Nigdy ci tego nie zapomnimy! Jak byś chciał komuś kosę wżenić, to tylko gwizdnij!

IX

Zjazd partii ma swoją widoczną stronę, jakby fasadę, oraz stronę niewidoczną, zaplecze organizacyjne. To niełatwe zadanie – zorganizować zjazd. Ileż to roboty! Ile drobiazgów trzeba uwzględnić! Ot, choćby wieczne pióra. Skąd je wziąć? Tylko ze zgniłego Zachodu. Posłano więc funkcjonariuszy do Londynu, żeby zamówili co trzeba. Burżuje, rzecz jasna, wykręcają się jak piskorze, nie chcą zrozumieć, o co chodzi. Mogą sprzedać dowolną liczbę piór, w każdym możliwym kształcie i kolorze. Ale na każdym musi widnieć napis PARKER. A nam właśnie ten nadruk nie odpowiada, my chcemy, żeby na każdym było CZERWONY ŚWIT. Burżuje upierają się: mają ustawioną linię produkcyjną, na każdym piórze automat umieszcza znak firmowy, a przestawienie linii będzie kosztować majątek. – Nie szkodzi – odpowiadają nasi – pokryjemy wszystkie koszty. Każdą cenę. A tamci swoje: robimy najlepsze pióra na świecie, nie możemy pozwolić, żeby nasz produkt trafiał do użytkownika pod inną marką. Ale nasi mają już gotową odpowiedź: po pierwsze, potrzebujemy tego niewiele, a po drugie, gwarantujemy, że te pióra nigdy nie opuszczą granic naszej wielkiej ojczyzny robotniczo-chłopskiej. Poza tym w artykułach powszechnego użytku nie jesteśmy dla was żadną konkurencją, wiadomo przecież, że sami Parkera nie zrobimy. – Dobra – powiadają burżuje – ale to będzie was kosztować majątek.

A, to już, całkiem inna rozmowa. Nie będziemy się targować…

Na tym nie koniec. Po otrzymaniu piór na każdy egzemplarz trzeba założyć odrębną dokumentację. Każde z nich otrzyma własny numer identyfikacyjny i metrykę: napełnione zelonym atramentem nr… jasność… grubość stalówki… cechy mikroskopowe stalówki… i inne. Potem takie pióro wręcza się delegatowi: skreśl, drogi towarzyszu, kogo chcesz z listy wyborczej. Jeżeli nie przypada ci do serca, możesz skreślić nawet samego towarzysza Stalina, a potem ekspertyza ustali, że wielkie nazwisko zostało skreślone piórem numer 1.241.

Żeby się nie poplątało, kto jakie pióro otrzymał (delegat nie ma przecież własnego, zatroszczono się o to podczas rewizji), wprowadzono szczegółowe zasady ewidencji. Załóżmy, że jako pierwszy zarejestrował się delegat Krużkin. No więc, towarzyszu Krużkin, otrzymujecie pióro nr l. Krużkin nie ma pojęcia, że pióro, które ma w kieszeni, nosi numer porządkowy 1. I bardzo dobrze, że delegatom takie myśli nie przychodzą do głowy.

Kamera filmowa utrwala, kto jakie pióro otrzymał. Aparat terkocze radośnie, operator zadowolony. A przedstawiciel narodu dumnie wypina pierś: oto został uwieczniony dla historii, akurat w chwili rejestracji delegatów historycznego zjazdu.

Nie przypadkiem zakupiono pióra w dwudziestu siedmiu różnych firmach. Potem porówna się materiały filmowe, kadr po kadrze, z katalogami piór, tak żeby się nic nie pomieszało. Wtedy przyda się każdy szczegół, każdy detal…

X

Czarodziej nie siedzi już na taborecie, lecz w fotelu naczelnika więzienia. Wsłuchuje się w łomotanie aresztanckich buciorów i dziękczynne wrzaski. Uśmiecha się błogo i wydaje krótkie dyspozycje:

– Himmlerowi ani słowa na mój temat.

– Rozkaz – ani słowa!

– Spokojnie, żaden rozkaz. Po prostu nie ma się co śpieszyć. Zameldujecie, żeście mnie złapali, a potem głupio wyjdzie. Bo sami rozumiecie, ja tu długo nie zabawię: zjem, osuszę się i pójdę. A skoro o tym mowa – gdzie mój obiad?

XI

Ale przecież delegaci mogą zamienić się piórami! Jeden podziwia własne, drugi rozkoszuje się swoim, i pierwszy naraz proponuje: – Machniom!

Nie ma obawy. Wszystko przewidziano. Kamery nie śpią, rejestrują co trzeba. A w kuluarach, udając delegatów, snują się „cisi”. I bądź tu człowieku mądry, odróżnij prawdziwych od podstawionych! A gdzie nie sięga sokoli wzrok kamery, na przykład w damskiej toalecie, tam delegatka z Uzbekistanu, dziewuszka w barwnych pantalonach stoi przed ogromnym lustrem i przeplata swoje sto dziesięć warkoczyków…

Nie przypadkiem ma tyle warkoczyków. I lustro na całą ścianę też nieprzypadkowe.

Ale w końcu nie to jest najważniejsze. Rozstrzygająca jest i tak ekspertyza grafologiczna. Skreślaj, towarzyszu delegacie, do woli! I wpisuj, kogo chcesz. Nieważne, kogo wpiszesz, choćby nawet samego Trockiego. Liczy się co innego: że uczynisz to własnoręcznie. Wpisałeś, to tak jakbyś zostawił swój autograf. Już chłopcy z Instytutu Rewolucji Światowej dołożą starań i cię namierzą. Od dawna mają zebrane wszystkie wzorce grafológiczne. Poza tym podczas rejestracji każdy własnoręcznie wypełnił ankietę, rzekomo dla komisji mandatowej. Chłopcy Chołowanowa nie natrudzą się zbytnio, wystarczy porównać charakter pisma, jakim naniosłeś nikczemne nazwisko na karcie do głosowania, z charakterem pisma w twojej ankiecie. A grafolodzy znają się na rzeczy! Omyłka jest wykluczona.

Namierzanie skreślaczy odbywa się wielotorowo. Rzeczoznawcy od piór przedstawiają swoje obserwacje, grafolodzy – swoje, są też eksperci z innych dziedzin. Każda grupa pracuje niezależnie od pozostałych. Później dokona się zestawienia rezultatów. Gdyby dostrzeżono jakiekolwiek rozbieżności, prace będą kontynuowane.

Błędem byłoby sądzić, że namierza się tylko tych, którzy wykreślili nazwisko towarzysza Stalina. Bynajmniej. Namierza się wszystkich. Ktoś, na przykład, skreślił nowego szefa NKWD, towarzysza Berię. Któż to taki? Nie kto inny, jak pupilek Ławrentija Berii, towarzysz Zawieniagin, dyrektor Kombinatu Polimetalurgicznego NKWD ZSRR w Norylsku. Ciekawe… Zdawać by się mogło, że łączy ich niezachwiana przyjaźń, a tymczasem, gdy dochodzi do tajnego głosowania… Towarzysz Stalin aż podskoczył, gdy usłyszał tę informację. Teraz najważniejsze, żeby towarzysz Beria przypadkiem się nie dowiedział, jakiego ma ulubieńca. Niech się dalej przyjaźnią.

No a Zawieniagin zasłużył sobie na specjalną adnotację: stary czekista, przeszedł wszystkie czystki, wszelkie możliwe sprawdziany, i masz babo placek – uwierzył w demokrację, utracił czujność, postanowił skorzystać z prawa do skreśleń… Ale głupków matka ziemia nosi! Takich to warto pielęgnować i ustawiać na właściwych stanowiskach.

A może krok towarzysza Zawieniagłna nie wynika z głupoty? W takim razie z czego? Może to przedśmiertny protest? Może wyrachowanie? Ale z myślą o czym?

XII

W berlińskich więzieniach są wspaniałe łaźnie. Sterylna czystość, łagodne światło, świeże powietrze, rozpalone piece. Najpierw mocny prysznic, potem czarodziejowi zaaplikowano solidny masaż, znowu prysznic, a na koniec rozgrzana łaźnia parowa. Z piwem. Piwo w małych zielonych butelkach zanurzonych w drewnianym ceberku z lodem. Dużo butelek.

Dla uniknięcia możliwych nieporozumień trzeba poczynić jedno zastrzeżenie: to nie jest łaźnia ogólnie dostępna. Nawet nie dla strażników. Łaźnia jest przeznaczona dla wyższego kierownictwa, dla naczelnika więzienia i jego zwierzchników. Wciśnięto ją między kotłownię i mur okalający więzienne bloki. A za murem nie ma berlińskiej ulicy, lecz jest jeszcze jedno więzienie. Dla kobiet. Są to jakby dwa oddzielne więzienia, tyle że wspólnie administrowane, ze wspólnym zapleczem gospodarczym. Po to żeby nie prowadzić osobnych pralni czy gabinetów rentgenowskich. Dlatego tutaj, w pobliżu łaźni, wciśniętej jak plomba między zabudowania, dwa więzienia zlewają się niejako w jedną całość.

Właśnie tutaj wylądował nasz czarodziej. Jakoś bardzo szybko przekwalifikowano go z aresztanta na inspektora nadzoru. W Berlinie jest to jedna z żelaznych reguł: inspektorzy mogą zjawiać się o każdej porze dnia i nocy. Dlatego 24 godziny na dobę łaźnia (bynajmniej nie ukryta, tyle że nie figurująca w żadnym oficjalnym zestawieniu pomieszczeń więziennych) pozostaje w stanie ciągłej, dziesięciominutowej gotowości do przyjęcia dowolnej komisji. Ledwie brama się otworzy, ledwie limuzyny komisji wtoczą się na dziedziniec – a już w łaźni para bucha na całego. I cebrzyk z atrakcjami przygotowany, wedle gustu, do wyboru, do koloru. Wiele rozmaitych niespodzianek spotyka klient w tej łaźni…

Ale czarodziej śpieszył się. Ograniczył się do piwa. I pił wstrzemięźliwie, tylko tyle, żeby zaspokoić pragnienie. I powtarzał w myślach: „Nie zasnąć! Nie zasnąć! Nie zasnąć!”.

XIII

No dobrze, a co zrobić, jeżeli delegat na zjazd, korzystając z prawa do tajności głosowania, wykreśli Wielkie Nazwisko, natomiast nie wpisze innego na to miejsce? Jeżeli nie zostawi autografu? Przecież trudno uznać jedno skreślenie za wiarygodną próbkę charakteru pisma. Grafolog niewiele tu odziała. Czy można zdać się wyłącznie na opinię rzeczoznawców od stalówek?

Nie, towarzysze. Jest kilka ekspertyz. Najważniejsza, to ekspertyza paluszków. Listy kandydatów nie są wydrukowane na zwykłym papierze. To bardzo specjalny papier. Sprowadzono go ze Szwecji. Spośród setek rozlicznych próbek wybrano taki, na którym najlepiej odznaczają się odciski palców. Jak na szkiełku. Ale przecież w drukarni, kiedy drukowano listy wyborcze… A właśnie, że nie. Drukowano je w specjalnej powielarni. Drukowano ze znawstwem rzeczy, i na Kreml też dostarczono ze znawstwem. I rozkładano je na stołach z zachowaniem specjalnych środków. A zatem do chwili wydania listy delegatowi, na kartce nie ma żadnych odcisków palców. Teoretycznie na kartce mogą się znaleźć jedynie linie papilarne samego towarzysza delegata: odebrałeś listę, skreśliłeś jednego, wpisałeś drugiego – i wrzucaj do urny. Karteczka nie ma szans trafić w obce ręce. Komisja skrutacyjna siedzi przy samych urnach, pilnie strzeże porządku. Żeby jakieś cudze paluchy nie chapnęły za kartkę.

No, a ta śmieszna dziewuszka z odznaką spadochroniarza, która wręcza listy delegatom? Jej paluszki muszą znaleźć się na kartach.

Bynajmniej. Po pierwsze, ta dziewuszka jest swoja. Nawet gdyby jej odciski znalazły się na kartce, to można byłoby bez trudu zidentyfikować: oto jej paluszki, a tutaj twoje, towarzyszu delegacie. Ale dziewczyna nie zostawia żadnych odcisków. Opuszki jej różowych palców pokrywa bezbarwny lakier S-4. Specjalnie sprowadzony z Francji. Dziewczyna może pracować bez rękawiczek, a i tak nie zostawia żadnych odcisków.

A zatem, gdyby jakiemuś narwańcowi z awansu wpadł do głowy prostoduszny pomysł, by ukryć się za kotarką i wyrządzić psotę, i gdyby wykreślił Wielkie Nazwisko nie zostawiając żadnych widocznych śladów – to i tak nie ma szans: nie powróci już do swojej Syberii. Niespodziewana iskrówka z centrali powiadomi Syberię, że ten świetnie rokujący delegat otrzymał właśnie odpowiedzialne zadanie na froncie walki o Rewolucję Światową. Ktoś mógłby z tego wyczytać, że trafił w szeregi tajnych służb.

A tymczasem delikwent trafił do zupełnie innych służb. Życiowy prąd niesie go w zupełnie inne obszary.

Zresztą trudno chyba ten prąd nazywać życiowym.

Загрузка...