Kiedyś był tutaj klasztor. Teraz jest Instytut Rewolucji Światowej. Otwierają się stalowe wrota, wjeżdża długa, czarna limuzyna. Z kabiny wysiada Chołowanow. Warczy coś półgębkiem. Po klasztorze roznosi się wieść: Gryf wrócił z Kremla, wkurzony do nieprzytomności. Ale zaraz będzie!…
Raptem podłużne krople deszczu zmalały, zmatowiały, wyostrzyły się ich kontury. Spowolniły swój swobodny lot, zawirowały wokół latarni, przemieniając się w leniwe, pierzaste płatki śniegu. Śnieżyca spowiła poczciwe miasto Berlin.
Zatrzaskuje się bransoleta na lewym przegubie czarodzieja, iluzjonisty i hipnotyzera. I na prawym. Wzorzysta śnieżynka ląduje mu na rękawie. Wraz z tą śnieżynką wtłaczają go w wąski, obity blachą korytarzyk więźniarki. Cios gumową pałą w wątrobę natychmiast koryguje tor jego ruchu: do boksu! Zakute przeguby – do wspawanej w ścianę obrączki. Z trudem przewlekają – przez nią łańcuch z kłódką. Kłódka zamyka się z trzaskiem. Brzęczący łańcuch przyspawany do stalowej belki, belka dokręcona na fest do stalowej ściany. I psa sadzają na wprost. Chcesz znowu hipnotyzować? Spróbuj na początek naszego azorka.
Aresztancki boks ma podwójne drzwi. Pierwsze wykonane ze stalowych prętów, pociągniętych czarną olejną farbą. Czarna farba, podobnie jak szary podkład, zeszła całkiem tam, gdzie więzień ma dłonie. Lśni goły metal, wypolerowany na blask tysiącami aresztanckich palców. Drugie drzwi, to stalowa płyta z judaszem. Łomotnęła stalowa krata, ale drzwi z okienkiem zostawili otwarte na oścież… Żeby pies miał na oku całą postać aresztanta, od stóp do głów. Żeby psi oddech ogrzewał mu twarz. Żeby nie stracić kontaktu.
Chołowanow rzucił mokrą teczkę na biurko. Strumyki wody ściekają z płaszcza na kamienną posadzkę. Chodzi z kąta w kąt, nie zdejmując okrycia. Patrzy pod nogi: – Wezwać Szyrmanowa.
Węźniarka jest zaprojektowana na sześciu delikwentów, nie licząc eskorty. Ale tym razem przewożą tylko jednego. Pozostałe pięć boksów świeci pustkami – taki aresztant zasługuje na oddzielny transport. A czasy przecież takie, że wszystkie budy berlińskie przekraczają plany, trzeszczą w szwach, przeładowane pracują aż do zatarcia silników. Zwłaszcza w godzinach szczytu: między czwartą a szóstą nad ranem, kiedy potencjalni aresztanci śpią smacznie, odwracają się na drugi bok. Wtedy się ich zwija! I ładuje budy do oporu. Że szpilki nie ma gdzie wetknąć.
Więźniarki są bardzo różne. Jedne mają celę zbiorową, inne nie, a jeszcze inne mają celę zbiorową i tuzin pojedynczych. Są pojazdy o ograniczonej pojemności i są o nieograniczonej, nieskończonej. Więźniarki o ograniczonej pojemności służą do przewożenia ważniaków. Dlatego taką dzisiaj podstawiono. Tak naprawdę, to właściwie nie więźniarka, tylko autobus policyjny z potężnym silnikiem diesla wysuniętym do przodu jak taran, z wielkim zderzakiem, kołami od wywrotki i opancerzoną szoferką. Z przodu miejsca dla policji: siedzenia z prawdziwej skóry, całe żółte. Natomiast tylna Część dla aresztantów. Na korytarzyk aresztancki można się dostać przez tylne drzwi pancerne z zakratowanym okienkiem, albo przodem, przez przedział policyjny z miękkimi siedzeniami.
W szczególnych przypadkach, takich jak ten, policyjny autobus dodatkowo eskortują trzy pojazdy. Zawyły syreny. Na dachach zamigotały niebieskie koguty. Więźniarka wesoło pomyka w nocną mroźną zawieruchę, rysując pierwszy ślad w białym puchu. Ruszyły samochody konwoju. Spod kół strzelają fontanny czarnej brei. Po samochodzie pozostaje tylko czarny ślad w białym śniegu.
Może myślicie, że oto w Berlinie sypie śnieg z deszczem, a w Moskwie ciepło i sucho? Bynajmniej, drodzy towarzysze! W Moskwie deszcz ze śniegiem zacina nie gorzej niż w Berlinie.
A jeszcze niektórym może się zdawać, że w Berlinie trwają aresztowania, a w Moskwie nikt już nikogo nie aresztuje. Że to tylko po Berlinie śmigają suki. Bynajmniej, moi drodzy! Po Moskwie też śmigają, i to nie mniej intensywnie. Prawdę mówiąc, taki Berlin mógłby się wiele od Moskwy nauczyć.
Przez Moskwę przewala się fala aresztowań. Masowych. Istny hurt. Władza towarzysza Jeżowa nie wzbudza już szacunku. Nie skupia na sobie powszechnej miłości. Koniec jest bliski. Tylko towarzysz Jeżów jeszcze nie chce uwierzyć, jak bliski. Tymczasem towarzysze nie biorą Jeżowa. Natomiast jego ekipę – jak najbardziej. Wpychają do suk i jazda. Biorą chłopaków po kolei. Aresztują tych, co niedawno sami aresztowali, rozstrzeliwują tych, co rozstrzeliwali.
No, ale zdarzają się też i ważniejsze sprawy…
Wicedyrektor Instytutu Rewolucji Światowej towarzysz Chołowanow, po naradzie z samym dyrektorem i po wysłuchaniu bezcennych wskazówek, powrócił do Instytutu w stanie widocznej irytacji. Przede wszystkim wezwał do raportu szefa specgrupy KONTROLI, towarzysza Szyrmanowa.
– Towarzyszu Szyrmanow, jak przebiega szkolenie grupy niemieckiej?
– Doskonale.
– A francuskiej?
– Zgodnie z planem.
– Hiszpańskiej?
– Wszystko w normie.
– A może byśmy włączyli do grupy hiszpańskiej dodatkową dziewczynę?
– Placówka szkoleniowa wyposażona jest na sześć osób…
– Nie szkodzi. Niech będzie sześć i jedna zapasowa.
– Ale czy zdoła nadrobić wszystko to, co dziewczyny już przyswoiły?
– Ona? Bez problemu.
– No, dobrze. Załatwimy to z samego rana.
– A teraz sprawa najważniejsza. Towarzyszu Szyrmanow, co wam wiadomo o człowieku nazwiskiem Rudolf Mazur?
Jeżeli szmatę do podłogi zanurzymy w wiadrze pełnym wody i wyciągniemy bez wyżymania, to pocieknie woda. Strumieniami. Tak właśnie lało się z czarodzieja: jak ze szmaty do podłogi. W wąskim przejściu na podłodze, w boksie, na twardej i zimnej wyślizganej ławce – wszędzie ściekająca brudna woda. Para pod sufit. Gorąca para z psiego pyska. I zimna para ludzkiego oddechu. I obfita para z przemoczonej odzieży. W jednej chwili wszystkie okienka w budzie zaszły mgłą, a żarówka tląca się pod sufitem straciła swój kształt, stała się żółtą, zamazaną plamą.
Do tej pory, do chwili aresztowania, woda spływała z niego, lecz równocześnie jego ubranie wciąż mokło, wsączając w siebie kolejne kilogramy wody. Teraz woda już tylko spływała na podłogę, już nie lała się jak z cebra na głowę i ramiona. Zimna para otuliła go jak całun. Powoli zaczął się rozgrzewać. Chociaż rozgrzewać to nieodpowiednie słowo. Na zewnątrz skostniał do szpiku kości, a teraz przechodził ze stanu przemarznięcia aż do utraty czucia, w bardziej bezpieczny, ale dużo bardziej-dokuczliwy, stan przemarznięcia odczuwanego. Zaczął czuć swoją przemoczoną, godną pożałowania fizyczność. Skurcz szczęki nagle ustąpił, i równie nagle powróciło szczękanie zębami.
Blaszane ściany pojedynczego boksu pokryły się kroplami wody. Tak samo siedzisko. Ławka jest obita blachą, podobnie jak ściany, podłoga i sufit. Blacha wypolerowana tysiącem aresztanckich zadków. Ławka wąska i niska: kiedy masz kolana pod brodą, nogi drętwieją ci w jednej chwili.
Nie zwracał uwagi na te drobne niedogodności. Zbyt długo maszerował, był za bardzo zmęczony. Aresztowanie przyjął jak dawno oczekiwany wypoczynek. Marzył o tym, by gdzieś przycupnąć i trochę odsapnąć. Od dawna męczyło go pragnienie, tęsknił za suchą koszulą i parą świeżych skarpet, pragnął gorącej wody, mydła i brzytwy. Głód ściskał mu trzewia. A nade wszystko chciało mu się spać.
Starał się nie poddawać zmęczeniu, nie dopuszczać go do świadomości. I nagle sen runął nań jak wyziębiony, kosmaty, zraniony w bok, wytapiany w sybirskim bagnie mamut – i zwalił go na żelazną ławkę.
Dlatego ani wycie syreny, ani poszczekiwanie psa, ani szarpnięcie budy ruszającej w białą czerń nie mogły go zbudzić. Głowa jego, z lekka odchylona od blaszanej ścianki, raz po raz uderzała o nią z łoskotem na wybojach. Ale i to nie zakłócało mu błogiego snu.
Śniła mu się śnieżyca, miliardy wielkich, rzeźbionych płatków śniegu. Wiedział i powtarzał to przez sen, że największa zmierzona i oficjalnie zarejestrowana śnieżynka miała średnicę 132 mm, czyli wielkość dłoni. We śnie przyglądał się płatkom śniegu i dzielił je na dziesięć głównych typów. Segregowanie śnieżynek na typy nie stanowi trudności, natomiast dalej jest kłopot, bo przecież każda jest inna. Ze śnieżynkami jest tak jak z ludźmi, można podzielić na rasy, ale nie sposób znaleźć dwóch jednakowych… A mimo to szukał identycznych płatków, wiedząc, że wszystkie są różne, jak linie papilarne.
Dowódca specgrupy Szyrmanow usłyszał w pytaniu Chołowanowa urzędowy ton, więc odpowiedział regulaminowo:
– Towarzyszu Chołowanow, Rudolf Mazur jest światowej sławy sztukmistrzem i iluzjonistą.
– Opowiadacie dyrdymały, Szyrmanow. Tyle to wie każde dziecko.
– Wiemy, że poluje na niego brytyjski wywiad wojskowy, polują Amerykanie i kilka organizacji niemieckich: Abwehra, Gestapo…
– Nie wydaje się wam, towarzyszu Szyrmanow, że ostatnio dzieją się u nas, w Instytucie Rewolucji Światowej, dziwne rzeczy? Wywiad hitlerowski ściga Mazura, wywiad brytyjski, wywiad amerykański. A wywiad stalinowski nie ściga. Wywiad stalinowski siedzi z założonymi rękami. Macie na to jakieś wytłumaczenie?
Szyrmanow tylko zgrzytnął zębami.
Próbowaliście kiedyś obudzić czarodzieja? Zmęczonego czarodzieja?
Ja też nie próbowałem. A berlińska policja nie miała wyboru. Nie jest to wcale prosta sprawa. Czarodziej zapadł w senne odmęty. On ma zupełnie inny umysł niż wszyscy. Niby żyje obok nas, ale w zupełnie innym świecie. I wszystko jest u niego inaczej niż u nas, normalnych ludzi. Myśli odmiennie, patrzy na świat po swojemu, no a śpi, rzecz jasna, w zupełnie osobliwy sposób, nabierając magicznych sił i możliwości.
Jak go obudzić? Oblać kubłem zimnej wody? I tak jest mokry jak gąbka. Bić pałą po plecach? Jak widać nie odnosi to skutku (a bić po głowie jakoś nikt się nie zdecydował). I wtedy spuścili na niego psa. Rottweilera. Sukę.
Są dwa sposoby wydawania poleceń podwładnym.
Pierwszy sposób sprowadza się do tego, że kapral przekazuje żołnierzom rozkaz zwierzchnika: sierżant każe pomalować płot! W tym wypadku kapral niejako dystansuje się do procesu decyzyjnego i samego zadania: jestem tylko małym trybikiem, sam otrzymałem polecenie, więc je wam przekazuje. Ani wy, ani ja nie jesteśmy niczym więcej, jak tylko wykonawcami woli przełożonego.
Jest też drugi sposób: każde polecenie otrzymane choćby i z niebotycznej góry przemieniać we własny rozkaz, wydawać go w pierwszej osobie, nie powołując się na wyższe instancje i ich wolę: a teraz, gnoje, będziecie malować płot! Bo ja tak chcę! Ja tak każę! Rozkazuję wam! Oto moja wola!
Nie zamierzam tutaj zagłębiać się w analizę porównawczą zalet i wad obu metod. Powiem tylko, że osobisty pilot i ochroniarz towarzysza Stalina, wicedyrektor Instytutu Rewolucji Światowej Aleksander Iwanowicz Chołowanow, pseudonim agenturalny Gryf, stosował wyłącznie tę drugą metodę. Chołowanow-Gryf nie mówił, że towarzysz Stalin rozkazał pojmać Mazura. Bynajmniej. Chołowanow czynił ze stalinowskiej woli swoją własną i działał tylko we własnym imieniu: chcę mieć Rudolfa Mazura! Doprowadzić do mnie czarodzieja! Ująć go i meldować o wykonaniu!
A więc jeszcze lepiej. Bo przecież pierwszy lepszy potrafi rozkazać, by „ująć i meldować o wykonaniu”. Podwładny po pół roku odpowie na to, że nie doprowadzono, ponieważ nie zdołano ująć, a nie zdołano ująć, gdyż nie odszukano, a nie odszukano, ponieważ… Dlatego rozkazy należy wydawać nie tylko w pierwszej osobie – zyskując tym samym zarówno w oczach przełożonych, jak i podwładnych – lecz nadto w formie pytającej. Inaczej przecież brzmi polecenie: rozkazuję pomalować płot! – a inaczej pytanie: czyżby płot wciąż był nie pomalowany?
W pierwszym przypadku podwładni będą wypełniać – o ile w ogóle będą – tylko to, co im polecono. W drugim przypadku pozostawiono im pole do samodzielnych działań: sami muszą wszystko zaplanować i wykonać. Sami muszą sobie zorganizować pracę. Dowódca tylko zapytuje od niechcenia: cóż to, broń jeszcze nie wypucowana? Transzeje nie wykopane? Miasto wciąż nie zdobyte?! A kto osobiście ponosi za to odpowiedzialność?…
W pierwszym przypadku dowódca musi sam o wszystkim pamiętać, brać pod uwagę wszelkie okoliczności, stale o czymś przypominać. W drugim przypadku dowódca zmusza swoich podwładnych do samodzielności.
Sami muszą wszystko zrobić, bez zbędnych upomnień i ceregieli. Pytania-rozkazy mają tylko pomagać im w odpowiednim ukierunkowaniu energii.
Chołowanow nigdy nie poruszał z podwładnymi sprawy Rudolfa Mazura, nikomu nie rozkazał, by go namierzyć. Nawet w formie zapytania. Nic to. Sami powinni byli się domyślić, wykazać się inicjatywą własną, wystąpić o zgodę na aresztowanie i zameldować o wykonaniu zadania.
Chołowanow usiadł, a szef specgrupy stał przed nim wyciągnięty jak struna. Nieprzyjemna sprawa. Żaden z ludzi Chołowanowa jakoś nie wpadł na pomysł, by złapać i dostarczyć Rudolfa Mazura, dlatego Chołowanow musiał osobiście sformułować parametry operacyjne zadania. I sformułował, w typowej dla siebie formie krótkiego acz dociekliwego przesłuchania. Każde pytanie zawierało zawoalowane, lecz wyraźne oskarżenie o zdradę Ojczyzny i wielkiej sprawy Rewolucji Światowej.
– Mam zatem rozumieć, że wciąż jeszcze nie złapaliście Rudolfa Mazura? Zdumiewające. I nie trzymacie Rudolfa Mazura w piwnicy? Dziwne. I co, nie możecie teraz zejść na dół, obudzić go i przyprowadzić do mojego gabinetu? A kto za to ponosi odpowiedzialność, towarzyszu Szyrmanow? Nie macie sobie nic do zarzucenia? No jasne, wy jesteście w porządku! Ale ktoś musi być winny. Może to ja jestem winny? Co? Głośniej, nie dosłyszałem! Ach, ja też nie… Kamień z serca! No, to kto? Któremu ze swoich ludzi poleciliście odnaleźć i aresztować Mazura? Ach, żadnemu?… Cóż, zapiszmy tę błyskotliwą odpowiedź. Słuchajcie, Szyrmanow, a czym wy się właściwie zajmujecie w tej waszej grupie? Nie wydaje się wam, że…
Straszne słowo „sabotaż” jeszcze nie padło, ale już, już jest na końcu języka. Zaraz padnie. Jak gilotyna na kark skazańca.
Dobrze kiedyś budowano. Rzetelnie. Więzienne mury są grube na półtora metra precyzyjnie ułożonych cegieł. Pięć korytarzy rozchodzi się promieniście. Jeden strażnik, nie ruszając się z miejsca, może obserwować wszystkie naraz. I wszystkie cztery piętra. Każdy korytarz przypomina górski wąwóz. Szklane zadaszenie (bez obaw, z góry i z dołu zabezpieczone podwójną siatką), szklana kopuła nad miejscem, ku któremu zbiegają się korytarze. Równe rzędy drzwi do cel, wzdłuż każdego rzędu galeryjka, nad nią druga i jeszcze następna. W ten sposób widać wszystkie drzwi. Wszystkie galeryjki. Na wszystkich piętrach. I wygodnie liczyć: jeden rządek to 25 cel, nad nim galeryjka i kolejne 25, i znowu. Po prawej sto cel na czterech poziomach i sto cel po lewej. Jeden korytarz to dwieście cel. Pięć korytarzy daje tysiąc.
W więzieniu panuje czystość. I cisza. Każdy krok roznosi się donośnym echem. Zwłaszcza nad ranem, kiedy kalifaktorów rozgoniono już do cel, gdy klawisze zaczynają przysypiać, a nocna zmiana śledczych zdała dyżur i ucichły już wrzaski przesłuchiwanych.
Posadzki układają się w ogromne czerwone i białe kwadraty. Wyszorowane i wypucowane do blasku. Ani śladu kurzu: pod ścianą, na progach, przy cokołach – ani jednego pyłku. Jakiś kajzer wybudował to więzienie, może Fryderyk, albo Wilhelm. Środków nie poskąpił. Kalkulował po niemiecku: tania inwestycja zawsze drożej kosztuje. Pewnie, że można położyć na korytarzach jakąś drewnianą tandetę, ale wtedy raz na sto lat trzeba będzie wszystko wymieniać. Lepiej więc zrobić raz, a dobrze. Raz na zawsze. No więc położono granitowe płyty. I gdy wszystko się skończy, gdy czas dobiegnie kresu, ta posadzka zostanie. Nie zniszczy jej nawet milion pokoleń niemieckich zeków. Kiedy wymrze gatunek ludzki, jak dinozaury i mamuty, więzienie stać będzie nadal jak przed wiekami. Wtedy małpy, czy to co zapanuje na Ziemi, będą spotykać się w tych berlińskich kazamatach i na granitowych posadzkach, pośród ruin i wyrosłej na gruzach pierwotnej puszczy, odprawiać swoje małpie korowody.
Ale póki co, żyją tu jeszcze ludzie. Jedni odziani na czarno, inni w pasiaki. Pasy białe i szare, szerokie na trzy palce. A na głowach eleganckie czapeczki, też w pasy. Estetyczny widok: ogromne, czerwone i białe płyty posadzkowe, jak jakaś gigantyczna szachownica, a po tych płytach przesuwają się figury czarne lub w pasy. Gdyby usunąć z pasiaków szary kolor i odzież stałaby się biała, podobieństwo byłoby zupełne: posadzka w szachownicę, figury w dwóch kolorach. Jednymi ruszaj prosto, innymi po przekątnej, a jeszcze innymi – dwa pola do przodu, jedno w bok.
A gdyby więzienne galeryjki udekorować girlandami kwiatów i w centrum postawić fontannę, otrzymalibyśmy coś na kształt wielkiego domu towarowego, ze schodkami, mostkami i przejściami, bez zewnętrznych okien, natomiast ze szklanym dachem i kopułą: „Jeśli się zgubimy, spotykamy się koło fontanny”. A gdyby jeszcze otworzyć cele, gdyby w celach umieścić małe sklepiki, gdyby czarnych i pasiastych ubrać na kolorowo…
Ale nikomu jakoś nie przyszło do głowy, żeby pootwierać cele i zainstalować fontannę. Dlatego czarodzieja konwojowano nie obok srebrzącej się wody, lecz wzdłuż budek strażników. Prowadzili go tak, jak prowadzi się śnieżną panterę, na smyczach: skórzana obroża na szyi i stalowe linki przytrzymywane przez dwóch klawiszy. Gdyby rzucił się na jednego, to drugi go odciągnie.
A tymczasem po korytarzach, wartowniach i magazynach, przez gabinety i cele, przez półtorametrowe mury niesie się wieść: złapali Mazura!
Przez dziesięciometrowy mur zewnętrzny, przez zasieki, izolatory, przewody i transformatory wysokiego napięcia, pomimo wieżyczek i strażnic, reflektorów i czujnych brytanów, pomknęła wieść w ogromne miasto, uśpione pod śnieżną pierzyną: Gestapo nie śpi! Mają Mazura!
Jest jeszcze jeden sekret dowódcy. Mądry dowódca mówi podwładnym CO jest do zrobienia. Nigdy nie mówi JAK.
Jeżeli dowódca tłumaczy, jak wykonać zadanie, to ogranicza inicjatywę podwładnych i bierze na siebie zbędną odpowiedzialność za efekt ich działań. O to, JAK należy wykonać zadanie, niech się martwią sami. To ich ból głowy. Jeżeli dowódca nie przedstawił sposobu wykonania zadania, wtedy w razie fiaska zawsze będzie górą: to prawda, wydałem taki rozkaz, ale należało się do tego zabrać z głową.
– Dobra, Szyrmanow, powiem ci wprost. Tylko mojej wrodzonej dobroci możesz zawdzięczać, że nie zostaniesz natychmiast rozstrzelany. Zrozumiano? Daję ci ostatnią szansę. Użyj wszelkich możliwych środków, całej naszej agentury, dostaniesz ją do dyspozycji – ale muszę dostać Mazura. Masz go dostarczyć za wszelką cenę. Jasne? Jeżeli przechwyci go jakiś wywiad, masz go wyrwać choćby z paszczy lwa i doprowadzić na ten dywanik. Czy wszystko jasne?
Szyrmanow wychrypiał coś niezrozumiałego.
– Czy wszystko jasne? – ponownie zapytał Chołowanow.
– Tak jest.
– Masz tydzień na odnalezienie go. Tydzień na zatrzymanie. Tydzień na dostarczenie. Za trzy tygodnie Mazur ma być w Moskwie. Inaczej jesteś skończony. Może wydarzy się cud i Mazur sam się tu zjawi. Wówczas byłbyś uratowany. A teraz uruchamiaj swoich ludzi. Do roboty. Codziennie chcę mieć na biurku szczegółowy raport. Jasne?
– Jasne.
– Chyba jestem dla ciebie za dobry. Dałem ci aż trzy tygodnie na uratowanie twojej skóry. A właściwie na co mi twoja skóra? Ruszaj. I staraj się wyjść z tego cało. Możesz liczyć tylko na siebie albo na cud. A pamiętaj, co mówi towarzysz Stalin: cudów nie ma.