Mister Mazur, we are Americans.
– Witajcie, wysłańcy z odległego kontynentu!
– Mister Mazur, zacznijmy od najważniejszego. W naszym kraju para przyzwoitych butów kosztuje dolara. Dobry garnitur – pięć dolarów. Dolar jest ekwiwalentem złota. Żeby uprościć, nie mówmy o uncjach czy funtach, ale o gramach. A więc jeden dolar to trochę ponad jeden gram czystego złota. Tysiąc dolarów to równowartość kilograma i trzynastu gramów złota próby 999,9. Proponujemy panu milion dolarów, lub jeśli pan woli – ponad tonę czystego złota.
Za jakie usługi?
– Pojedzie pan z nami. Mamy dla pana bardzo ciekawą pracę…
– Nigdzie nie jadę.
– Dlaczegóż to, jeśli łaska?
– Mówicie, że jesteście Amerykanami, ale nie powiedzieliście słowa o tym, do jakiego kraju mnie zapraszacie…
– Wszystko po kolei. Chcieliśmy najpierw ustalić wysokość zaliczki, a potem zająć się szczegółami.
– Możecie się nie wysilać. Wiem, dokąd chcecie mnie ściągnąć. A ja już dokonałem wyboru.
– Jakiego wyboru, jeśli można spytać?
– Mój wybór to Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich. Moskwa. Towarzysz Stalin.
Bal dobiegł końca, świece zgasły. Czas do domu. Wczesnym rankiem towarzysz Trilisser wraca do pustego mieszkania. Po sen.
Towarzysz Trilisser nie musi jak dawniej gnać do biura skoro świt. Pierwszy raz w życiu jest bez pracy.
Jako młodzieniec, w 1901 roku, towarzysz Trilisser zapisał się do partii niejakiego Lenina. Od razu dostał ciekawą, potrzebną i dobrze płatną robotę: miał agitować robotników, żeby nic nie robili. Szesnaście lat harował jak wół, ale pracownicy których agitował nie pracowali. Towarzysz Trilisser solidnie się natrudził, a za solidny trud towarzysz Lenin płacił solidny grosz. Towarzysz Lenin zawsze miał środki. Z pewnych źródeł. Potem towarzysze zdobyli władzę i towarzysz Trilisser zaczął ostro piąć się w górę: objął funkcję szefa Wydziału Zagranicznego OGPU. CzK zmieniała kolejno nazwy na WCzK, potem GPU, OGPU, NKWD. Natomiast Wydział Zagraniczny cały czas pozostawał niezmieniony. Kierowanie nim uchodziło za najbardziej prestiżową funkcję. Praca jak zwykle ta sama: agitować robotników, by nic nie robili. Ale tym razem nie u siebie, tylko u imperialistów. I na skalę ogólnoświatową.
Towarzysz Trilisser obracał niewyobrażalnym budżetem. Dzięki temu światem wstrząsały wielomilionowe manifestacje ludzi pracy, którzy odmawiali pracy, zbałamuceni groszem płynącym z Ojczyzny Światowego Proletariatu. Władza towarzysza Trilissera poza granicami robotniczo-chłopskiej ojczyzny była doprawdy bezgraniczna. To on decydował kogo ukarać, a kogo ułaskawić. To on jedną rozmową telefoniczną uruchamiał tak zwaną likwidację. Wystarczyło podnieść słuchawkę i podać nazwisko. Najlepiej wyraźnie, żeby egzekutorzy od razu zarżnęli właściwego osobnika.
Towarzysz Trilisser miał swoich ulubionych uczniów. Niekwestionowanym pupilem był Jaszka Seriebriański. Sam go wychowywał, protegował, sam go skierował na najbardziej odpowiedzialny odcinek: na likwidację zagraniczną…
Z czasem towarzysz Trilisser piastował jeszcze wiele różnych funkcji, jedną bardziej odpowiedzialną od drugiej. Doszedł do stanowiska członka Komitetu Wykonawczego Kominternu, znaczy sztabu Rewolucji Światowej. Kierował też organami kontroli państwowej. I będąc na tych wszystkich eksponowanych stanowiskach towarzysz Trilisser domyślał się, że nad sztabem Rewolucji Światowej stoi jakiś inny sztab, kierujący Rewolucją Światową; że nad tajnym zakonem kawalerów mieczowych herbu CzK-GPU-NKWD Stalin ma jeszcze własny tajny zakon; że nad kontrolą robotniczo-chłopską chytry Stalin sprawuje własną kontrolę…
Człowiek ma zawsze wybór.
Zbiorowość ludzka stoi przed prostą alternatywą: anarchia albo organizacja. Anarchia powoduje rozpad społeczności. Więc albo zginiemy, zamieniając się w zwierzęta, albo wybierzemy organizację. Oczywiście wtedy pojawia się pytanie: jaka organizacja jest najlepsza? Którą wybrać?
Organizacja oznacza czyjąś władzę. Władzę jednostki, albo władzę tłumu, Jeden człowiek może być dobry lub zły, mądry lub głupi, okrutny lub dobroduszny, śmiały lub tchórzliwy. Natomiast tłum nie może być ani dobry, ani mądry, ani odważny. Masa ludzka zawsze jest bezmyślna, bezduszna i tchórzliwa. Zauważmy, że skazany na śmierć zwraca się o ułaskawienie do jednej osoby, a nie do zbiorowości. Skazaniec wie, że jednostka może się nad nim zlitować. Tłum nigdy. Dlatego władza tłumu zawsze jest gorsza od władzy jednostki.
Jeden człowiek może wpaść na dobry pomysł, ale stu ludzi naraz? Nigdy. Jednostka może wykazać wielką mądrość, co w przypadku grupy jest niemożliwe. Dlatego tłumowi powinien przewodzić jeden rozumny człowiek. Lecz jak znaleźć odpowiedniego lidera? Powierzyć to masom? Pozwolić żeby same wybrały sobie przywódcę przez podniesienie ręki albo wrzucenie kartki do urny? A czym się kierują masy wybierając swoich faworytów? Jak to czym: wyglądem zewnętrznym.
Najważniejszego w życiu wyboru partnera w celu prokreacji człowiek dokonuje jedynie w oparciu o walory estetyczne. Gdyby dać tłumowi wolną rękę, postąpiłby tak samo: wybrałby osobnika o najprzyjemniejszej powierzchowności. Zauważmy, że w Ameryce nigdy nie wybrano łysego prezydenta. Łysi nie podobają się tłumom. A zatem: czy można powierzyć społeczeństwu wybór lidera? Nie. Natura rozwiązała to inaczej. Każda wilcza gromada ma swojego przewodnika, który sam się mianuje, udowadniając pozostałym, że jest najlepszym i jedynym wyborem. Główny argument, to przegryzione gardło rywala.
Rudolf Mazur wie, że w dziejach ludzkości to władza jednostki jest regułą, a władza tłumu jedynie odstępstwem od zasady. Bo tłum nie jest zdolny tworzyć, potrafi jedynie niszczyć. Władza mas prowadzi albo do dyktatury jednostki, albo do totalnego upadku.
Mazura nie pociąga władza. Ale chce na tę władzę popatrzeć. Z bliska.
Trilisser piastował różne wysokie funkcje, lecz dziś to wszystko należy już do przeszłości. Miał swoich uczniów, wychowanków, pupilów. Ale już nie ma. Z czasów dawnej świetności zostało tylko przestronne służbowe mieszkanie, oraz letniska pod Moskwą i w Jałcie…
Kiedy pokonując kolejne szczeble kariery ostro piął się w górę, czasem nachodziła go niespodziewana refleksja: czy nie przesadzam? Czy nie za dobrze mi się dzieje? Czy nie pora już z tego wyskoczyć? Wielokrotnie miał taki zamiar. I wciąż odkładał. Powtarzał sobie: jeszcze nie dziś. Może jutro…
W ostatnich latach coraz częściej budził się w środku nocy i godzinami gapił się w sufit. Czy warto było pchać się na szczyt? Brat Miszka wiedzie sobie życie na bazarze w Zaporożu, handluje sznurowadłami… I jest szczęśliwy. Siada pod lipą, sznurowadła rozkłada na stoliku, gazetą zasłania się od słońca… Pociągnie tak ze sto lat. Przeżyje kaukaskiego Dupalina i tych wszystkich, którzy przyjdą po nim… Braciszek handluje sznurowadłami, ma wszystkich w nosie, a przy okazji obraca kapitałem porównywalnym z budżetem Wydziału Zagranicznego OGPU. On też ma swoich uczniów, którym kiedyś, być może, przekaże tajemnice kupieckie…
No właśnie… A towarzysz Trilisser nie ma już swych ulubieńców. Już dawno się odwrócili, odskoczyli na bezpieczny dystans. Ale i to im nie pomogło. Kaukaski Dupalin dorwał ich wszystkich. Mało któremu udało się ujść z życiem. Kilku jeszcze gnije w celach śmierci, czekając na wyrok. No i dobrze.
Poczciwy Trilisser czuje, że kostucha zbliża się nieuchronnie. Nie chce jednego: aby śmierć przyszła z rak dawnego wychowanka. Lepiej trafić w ręce nieznanego oprawcy… Życie przeleciało z hukiem, jak lokomotywa rewolucji… Po cóż pchać się w łapy ulubionego ucznia? Albo obcego kata? Jaki sens? W gabinecie Trilissera za półką z książkami jest tajna skrytka. Dzieło najlepszego majstra Wydziału Zagranicznego. Towarzysz Trilisser przechowuje tam co ma najcenniejszego: podarowany przez samego Trockiego japoński pistolet Nambu, kaliber 8 mm. Dobry pistolet, elegancki, o potężnej sile rażenia. Poprzednio widniała na nim jeszcze srebrna tabliczka z dedykacją… Przypomniał sobie tabliczkę, a zaraz potem Jaszkę Seriebriańskiego…
Ostatnio Trilisserowi coraz częściej staje przed oczami ulubiony uczeń Jaszka. Roi mu się jak zjawa, jak cień śmierci. Och, żeby tylko nie trafić do niego… Ale Trilisser wie: Jaszkę zabrali. A skoro zabrali, to już nie puszczą. Przecież u nas się nie wypuszcza. Z drugiej strony, Dupalin jest zdolny do wszystkiego… Nie, dłużej już nie można zwlekać. Czas ruszyć na spotkanie śmierci, nie czekając, aż sama zawoła głosem Jaszki.
Uśmiechnął się gorzko. Czy mógł przypuszczać, odbierając japoński pistolet z rąk samego Trockiego, że tylko raz pociągnie za jego spust? Strzelając sobie w łeb…
Trilisser przekręca klucz w zamku. Wchodzi, domyka za sobą drzwi wejściowe, przechodzi do gabinetu, rozsuwa ciężkie zasłony. Światło zalewa pokój. Odwraca się…
Półka z książkami przewrócona. Książki na podłodze. Dębowa boazeria w drzazgach. Drzwiczki od sejfu otwarte na oścież. Z głębokiego skórzanego fotela hardo spogląda Jaszka Seriebriański.
Rudolf Mazur przeciągnął się, smacznie ziewnął, uśmiechnął. Odespał się za wszystkie czasy. Początkowo sen miał ciężki i niespokojny. Dręczyły go widziadła z berlińskiego cyrku, natrętnie powracało obcesowe pytanie, jego własna odpowiedź i brawurowe wyjście z namiotu wprost na osłupiałych policjantów. Męczył go sen o włóczędze po wielkim mieście, o lodowatym deszczu zacinającym zmrożonymi kroplami, o niebezpiecznym czarnym rottwelierze, o aresztowaniu i więziennej celi… I podziemny bal… W tym momencie przestał stękać i rzucać się, uśmiechnął się przez sen, setki jego podziemnych wielbicielek zamieniło się w miliardy puszystych śnieżynek, czarne niebo przemieszało się z białą ziemią – i wtedy on, bezcielesny, poszybował między nich, w kuszącą i bezkresną otchłań mroku. Potem przez wiele godzin nic mu się nie śniło, po prostu spał, nabierając sił, jak akumulator podłączony do ładowania.
Obudził się z błogim uśmiechem na ustach, czując niezłomną potęgę ducha i ciała. Po wysłuchaniu propozycji dwóch przemiłych Amerykanów spróbował sobie wyobrazić, jak może wyglądać pryzma banknotów wartości miliona dolarów i ile może ważyć. Potem przeciągnął się raz jeszcze, znów smacznie ziewnął, przetarł twarz dłońmi, odpędzając resztki snu, po czym uprzejmie pożegnał się z Amerykanami:
– Żegnam panów. Idźcie stąd i nie wracajcie. I nie oglądajcie się za siebie.
Obaj wstali, ukłonili się i poszli. I żaden się nie obejrzał.
A z głębokiego skórzanego fotela hardo spogląda Jaszka Seriebriański: lico czarne, włosy białe, wilcze kły połamane, spodnie w strzępach, utytłane brudem z celi tortur, śmierdzące żołnierskie buciory bez sznurowadeł, brudne nogi bez skarpet… I nowiutka koalicyjka przerzucona przez nienaganną bluzę z szarego angielskiego sukna z Orderem Lenina na piersi, z generalskimi rombami lśniącymi na granatowych patkach kołnierza munduru funkcjonariusza bezpieczeństwa państwowego…
– Uciekłeś, Jasza?
– Wrogu ludu Trilisser, nie jestem dla was żaden Jasza, tylko starszy major bezpieczeństwa państwowego Seriebriański. Jesteście aresztowani.
– Jasza! Towarzyszu Seriebriański!
– Co? Towarzyszu?! Ty pieprzony pederasto, ja ci zaraz dam towarzysza! Brać go! Ruszaj się, skurwysynu!
Wieczór dobiegł końca. Jeżow został sam. Samotny wśród bezrękich figur. Pijany, choć trzyma się na nogach.
Tysiące jeżowców poszło pod stalinowski topór. Znikają ludzie. Frinowski jakby zapadł się pod ziemię. Był – i go nie ma. Po nim Żakowski, Bielski, Żukowski, Agranow, Fiłaretow… W końcu został tylko jeden ważniak Trilisser. Ale o nim też słuch zaginął. Po raz ostatni widziano go na balu przebierańców u Jeżowa. Stamtąd udał się do domu – i tyle. Był człowiek, nie ma człowieka. Nawet notoryczny pijak musi na to zareagować. I wyciągnąć odpowiednie wnioski. A wnioski są oczywiste: następny w kolejce będzie on we własnej osobie – Kola, którego wszyscy tak wielbią. On sam – Nikołasza, Nikołaj Iwanowicz Jeżow, Nicolas.
Nłkołaj Iwanowicz masuje sobie skronie. Co robić? Przecież musi być jakieś wyjście. Proszę, choćby taki Zawieniagin. Jakimś cudem zdołał się wyrwać i poszedł ostro do góry. Jaszka Seriebriański wyrwał się – i też awansuje. Paraduje w nowych oficerkach. Zjawił się bladym świtem, kiedy goście zbierali się do wyjścia. Zajechał limuzyną, a za chwilę meldował się u niego jakiś facet na motorze, cały w skórach. Seriebriański, ignorując dawnych przyjaciół, udzielał skórzanemu instrukcji. A wszystko na pokaz: przyszła na was kryska, dupki jeżowskie. Teraz rządzą chłopcy Berii! Przechadza się, bydlak, poskrzypuje nowiutkim pasem, resztkami gęby próbuje się uśmiechać: widzicie, ścierwa, kto kogo?
Ale cóż począć?
Wyjście jest tylko jedno: napisać memoriał do Dupałina.
Towarzyszu Stalin, otrzymaliście list od Jeżowa.
– Długi?
– Długi.
– Coś istotnego?
– Jeżów tłumaczy się.
– To nie jest istotne.
– I proponuje…
– Słucham.
– W razie wojny Armia Czerwona nie powinna kierować głównego uderzenia na Niemcy, tylko na Rumunię, żeby odciąć Rzeszę od źródeł ropy…
– To rozsądne, ale sami już na to wpadliśmy.
– Jeżeli uderzymy na Rumunię i odetniemy rumuńskie zagłębie naftowe, to w niedługim czasie niemieckie czołgi i niemieckie lotnictwo zostaną unieruchomione.
– To też prawda, ale wiemy to bez jego cennych uwag.
– Wychodząc z takich założeń Jeżow proponuje wstrzymać produkcję i radykalnie zmniejszyć stan wyposażenia armii w działa przeciwpancerne i przeciwlotnicze. Skoro Niemcy nie będą mieć ropy, skoro ich czołgi i samoloty wypadną z działań, to ten typ uzbrojenia stanie się bezużyteczny. Jeżow proponuje, by nie marnować sił i środków na unowocześnianie uzbrojenia przeciwlotniczego marynarki wojennej, oraz żeby wycofać się z zamiaru produkcji nieprzydatnych już rusznic przeciwpancernych.
– Co prawda, to prawda, towarzyszu Chołowanow, ale wymyśliliśmy to wszystko bez Jeżowa. Produkcję dział przeciwpancernych i przeciwlotniczych zawieszamy, nie modernizujemy sprzętu na okrętach, wstrzymujemy prace nad rusznicami przeciwpancernymi dla piechoty.
– Jeżów w swoim liście ma jeszcze jedną propozycję. Skoro rusznice przeciwpancerne nie są przydatne do zwalczania czołgów, to można je wykorzystać do zwalczania wrogów ludu.
– Interesujące. Przyjrzyjcie się, o co chodzi. Czekam na raport.
Co to jest dyslokacja agenturalna?
– Nasz wywiadowca znajdował się w Moskwie, a teraz znajduje się tam, gdzie mu kazano pracować. To jest właśnie dyslokacja agenturalna.
Nowicjuszka ma potężne trudności z przyswajaniem. Cała grupa stara się wbić jej do głowy, że dyslokacja agenturalna jest to zespół działań podejmowanych przez służbę wywiadowczą w celu tajnego przerzucenia wywiadowcy albo agenta w rejon wykonywania zadania bojowego. Ona z kolei zdaje się to wszystko rozumieć, jednak wszystkie pojęcia przekłada na własny język, schodząc do poziomu niedopuszczalnej prostoty, w której zatraca się cała złożoność i głębia akademickich sformułowań.
– A co to jest legalizacja?
– Trzeba tak zrobić, żeby nikt nie pytał kim jestem i skąd się wzięłam. A jeżeli zapyta, trzeba mieć w zanadrzu taką odpowiedź i takie dokumenty, żeby dali sobie spokój z dalszymi pytaniami.
– A co to jest baza werbunkowa?
– To są moi zagraniczni przyjaciele: im więcej, tym lepiej. Przynajmniej jeden spośród setki jest interesujący dla mnie i dla wywiadu. Może się też zdarzyć, że dziesięciu na stu.
Nie, no ludzie! Co ona gada?! Tak przecież nie można. Toż ta mała nic a nic nie kapuje! Legalizacja, to również zespół działań podejmowanych… A baza werbunkowa, to zespół instytucji i osób fizycznych… Jak zmusić tego prymitywa, żeby używała ogólnie przyjętych definicji naukowych?
Towarzyszu Stalin, rozpracowaliśmy koncepcję Jeżowa nowatorskiego wykorzystania rusznicy przeciwpancernej. Wydaje się ciekawa. Jeżeli zamierzalibyście, powiedzmy, zlikwidować Trockiego w Meksyku, to trudno o lepsze rozwiązanie.
– O, nie! Nie pozwolę zabić Trockiego kulą ani dynamitem. Zbytek łaski – podarować Trockiemu natychmiastową śmierć. Lepiej nasłać człowieka z toporem… Macie człowieka z toporem?
– Oczywiście, mamy.
– No, więc poślijcie go. Z toporem. Zresztą, towarzyszu Chołowanow, nie powinniście się tym zajmować osobiście. Niech się tym zajmie NKWD. Mają odpowiednich specjalistów. Na przykład Seriebriański. Czy waszym zdaniem Seriebriański dysponuje człowiekiem z toporem?
– Na pewno.
– Świetnie. Niech się bierze do roboty.
– Z Trockim – rozumiem. Ale za granicą mamy tysiące innych wrogów, których nie można zlikwidować przy pomocy NKWD. W takich przypadkach rusznica przeciwpancerna byłaby wymarzonym instrumentem.
– Tak uważacie?
– Towarzyszu Stalin, jestem o tym przekonany. Na całym świecie używa się rusznic przeciwpancernych kalibru standardowego karabinu. Niemcy zastosowali kaliber 7,92. Nasi konstruktorzy podnieśli poprzeczkę, przeskoczyli kaliber większości wukaemów – 12,7 mm – i zaprojektowali rusznicę przeciwpancerną 14,5 mm. Takie zwiększenie kalibru wymusza spory wzrost masy pocisku, a za tym idzie zwiększenie jego prędkości początkowej i energii rażenia. Używany u nas pocisk do karabinu i kaemu waży 9,6 grama przy prędkości początkowej 880 m/s. Pocisk rusznicy przeciwpancernej waży 64 gramy i ma prędkość początkową 1.012 m/s.
– Widzę, towarzyszu Chołowanow, że jesteście wielbicielem tej broni.
– To prawda, towarzyszu Stalin. Nasze rusznice przeciwpancerne są najlepsze na świecie pod względem płaskiego toru pocisku, celności, zasięgu, przebijalności pancerza, niezawodności, prostoty produkcji i użytkowania… Moc rażenia rusznicy pozwala zwalczać czołgi z lekkim opancerzeniem na odległość do kilometra. Natomiast my wykorzystalibyśmy jej siłę nie do przebijania pancerza, lecz do wystrzelenia pocisku na większą odległość.
– Na jaką?
– Do czterech kilometrów.
– A skuteczność rażenia?
– Rusznica przeciwpancerna ma bardzo długą lufę i potężny pocisk, dlatego celność jest znakomita. Poza tym nie mówimy o masowej produkcji, tylko o krótkiej serii. Zamiast ogromnych dostaw rusznic do walki z niemieckimi czołgami powinniśmy zamówić krótką serię wykończoną z jubilerską precyzją, jak przy produkcji karabinów wyborowych. Również pociski powinny być bardzo starannie wykonane. Z tej broni korzystaliby tylko specjalnie przeszkoleni strzelcy wyborowi.
– Damy radę z optyką?
– Pod warunkiem zastosowania najlepszych soczewek.
– Jaki byłby rozmiar i waga tego cuda?
– Nad rusznicą przeciwpancerną pracują Rukawisznikow, Szpitalny, Władimirow, Simonow, Tokariew, Diegtiariew. Mamy już kilka przyzwoitych prototypów. Wszystkie są ponaddwumetrowej długości i ważą około dwudziestu kilogramów. Z celownikiem, futerałem, pociskami i osprzętem do trzydziestu kilogramów.
– Strasznie ciężkie i nieporęczne.
– Zgadza się. Jednak strzał zostanie oddany z tak dużej odległości, że nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby tam kogoś szukać. Każdą akcję przygotujemy bardzo starannie. Zabezpieczymy odpowiednią kryjówkę. No i w końcu padnie tylko jeden, jedyny strzał…
– Raz strzelicie, a będziecie poszukiwani przez kilka dni.
– To raczej mało prawdopodobne, towarzyszu Stalin. Fakt istnienia tej broni zachowamy w ścisłej tajemnicy. W tym celu opracowaliśmy specjalną taktykę. Ważne osobistości zazwyczaj spędzają urlop nad morzem, nad jeziorem, nad rzeką, słowem – nad jakimś zbiornikiem wodnym. Z reguły w takich okolicach są też jakieś góry albo wzgórza. Umieszczamy snajpera na wzniesieniu, w maksymalnej skutecznej odległości od celu. Strzelec powinien tak się ustawić, żeby mieć cel na tle akwenu. Dalej wszystko jest proste. Przy celnym trafieniu pocisk przeciwpancerny z ceramicznym rdzeniem odrywa ludzką głowę, roztrzaskuje ją w drobne kawałki, a sam leci dalej jeszcze dobry kilometr. Jeżeli z tyłu znajduje się zbiornik wodny, wówczas nikt nie odnajdzie pocisku i nikt się nie dowie, co naprawdę się zdarzyło. Pozostanie wrażenie, że głowa eksplodowała pod działaniem jakiejś niepojętej siły…
– Podoba mi się wasza pasja, towarzyszu Chołowanow. Bardzo obrazowo opisujecie wybuch czaszki. I ze znawstwem. Czyżbyście już weszli w fazę prób?
Rudolf Mazur raźnym krokiem przemierzył ciemne przejście i skręcił za róg. Wiedział: za węgłem stoi dwóch policjantów. Bez psa. Nie miał wyboru. To była i tak najlepsza droga. Na pozostałych policji było znacznie więcej.
– Stać! Kto idzie? Dokumenty!
Rozmowa nie trwała długo. Przez moment wahał się nad właściwym rozwiązaniem. Poprzednio pozbawiał wrogów pamięci. Może dziś warto spróbować czegoś nowego? Na przykład gdzieś ich wysłać. Ale dokąd skierować tych dwóch czerstwych młodzieńców? Może najprościej kazać im pojechać do Ameryki. Wtedy odwrócą się na pięcie i tak jak stoją, w policyjnych mundurach, z gumowymi pałkami i pistoletami udadzą się na dworzec kupować bilety do USA… Jasne, że zostaną zatrzymani i skierowani w odpowiednie miejsce. Ale przez całą resztę życia będą wyrywać się do dalekiej i nieznanej Ameryki, jak łosoś który z narażeniem życia próbuje dotrzeć do źródeł nieznanego, rwącego górskiego potoku.
– Chłopaki, chcecie do Ameryki?
Policjanci pokornie milczą. Są gotowi na wszystko. Nawet na Biegun Północny. Albo Południowy.
– Dobra, daruję wam Amerykę. Możecie zostać w Berlinie. Ale w innym czasie. Przeszłość jest zbyt mroczna. No to może przyszłość. Mamy rok 1939. Proponuję wam środek przyszłej dekady. A więc – witajcie w marcu 1945!
– Tak jest! – ryknęli jednogłośnie i twarze ich wykrzywił grymas. Obaj rzucili się w kierunku najbliższego muru, schylili się i pobiegli przed siebie, osłaniając rękami głowy. Tak zachowują się ludzie pod ostrzałem artyleryjskim albo podczas nalotu… Jakby dłonią można było ocalić głowę.
Czarodziej nie był człowiekiem z gruntu złym. Chciał jak najlepiej. Nie miał pojęcia, co się wydarzy w Berlinie w marcu 1945 roku. Po prostu jeszcze się tym nie interesował. Przyszłość zawsze wydaje się radosna i świetlana. Dlatego wysłał ich w przyszłość. A z wrodzonej dobroci posłał ich w przyszłość nieodległą. Odległa przyszłość mogła kryć wiele niewiadomych.
A ci dwaj pochyleni biegli wzdłuż ulicy, potykając się i przycupując w załomach muru, szukając sposobności, by dać nura do najbliższej piwnicy.
Czarodziejowi zrobiło się żal tych ludzi.
Ale nigdy nie odwoływał własnych rozkazów.
Wiecie, towarzyszu Chołowanow, ten pomysł zaczyna mi się podobać. Ale taka broń ma wyjątkowo donośny huk wystrzału…
– Pracujemy nad tym. Być może uratuje nas różnica prędkości pocisku i rozchodzenia się fal dźwiękowych. Pocisk, stopniowo wytracając prędkość, przebędzie dystans w czasie pięciu sekund. Dźwięk dotrze po dwunastu sekundach. Kiedy pocisk urwie komuś łeb, wybuchnie panika. Po kilku chwilach w ogólnym zamęcie rozlegnie się huk. Robimy co się da, żeby ten dźwięk był zdeformowany. Na obecnym etapie technologii nie da się zagłuszyć takiego huku bez korzystania z urządzeń wielkości pokoju. Można jednak próbować osłabić odgłos wystrzału, zniekształcić, skierować w bok, a najlepiej do góry. Opracowaliśmy kilka modeli tłumików. Jeden z nich wygląda jak wielki gumowy wachlarz, albo, jak kto woli, pawi ogon. Składa się z sześciu elementów przypominających gumowe płetwy, które mocuje się pod wylotem lufy…
– Nie za toporny?
– No, niestety.
– Co więc proponujecie?
– Zastosowanie odpowiedniej taktyki. Strzelec musi dysponować specjalnym ukryciem stacjonarnym, a może i ruchomym, w jakimś pokaźnym samochodzie z zamkniętą naczepą. Snajper może strzelić tylko jeden raz. Gdyby spudłował, musi odpuścić, a za miesiąc lub dwa spróbować ponownie. Nasz tłumik zniekształci dźwięk wystrzału i skieruje do góry. Przypadkowi świadkowie, którzy w momencie oddawania strzału znajdą się w pobliżu kryjówki snajpera będą szukać źródła dźwięku na niebie. Huk jest na tyle zdeformowany, że nikt go nie uzna za dźwięk wystrzału. Już prędzej za grom z jasnego nieba…
– Doskonale. Wykonajcie eksperymenty porównawcze, wybierzcie najlepszy prototyp, skierujcie do produkcji i wprowadźcie do wyposażenia specgrup.
– Zamierzamy przerzucić ten sprzęt nielegalnymi kanałami na tereny jego użycia w przyszłej wojnie i umieścić w tych naszych dziuplach.
– Bardzo dobrze. No, to do roboty.
– Tak jest!
– Towarzyszu Chołowanow, jeszcze jedno pytanie…
– Słucham, towarzyszu Stalin.
– A co z Mazurem?
Rudolf Mazur uścisnął dłoń dowódcy polskiego patrolu KOP, odepchnął łódkę od brzegu i wskoczył do środka.
Żołnierze Korpusu Ochrony Pogranicza nie stanowili problemu. Mazur wskazał w stronę sowieckiego brzegu i wyjaśnił:
– Chcę tam.
– Jak pan sobie życzy.
Kopiści nie stawiali żadnych przeszkód, nie pytali o personalia. Może go rozpoznali, a może, zaglądając w zniewalające źrenice, stracili chęć do zadawania pytań. Jedno ich zaintrygowało: dotychczas to stamtąd, z sowieckiego brzegu, czmychały po nocach łodzie, a za nimi sypały się kule. Po raz pierwszy widzą kogoś, kto sam po nocy śpieszy do Sowietów. Dobrowolnie.
Takich w Polsce na siłę się nie trzyma.
Towarzyszu Stalin, dowódca specgrupy Szyrmanow i jego ludzie namierzyli Mazura w Berlinie. Poprzez kontakty w półświatku przekazali mu prośbę o spotkanie. Mazur wyraził zgodę na rozmowę. Nasi ludzie podawali się za Amerykanów.
– Z riazańskim akcentem?
– Nie, to autentyczni Amerykanie, którzy od lat pracują dla nas. Bardzo owocnie. Zaproponowali Mazurowi współpracę i milion dolarów. Mazur odmówił miliona, a nasi ludzie nie zdążyli zaprosić go do odwiedzenia Związku Radzieckiego. Mazur przerwał kontakt, zanim jeszcze zdążyli mu wszystko wyłożyć. Nie wykluczone, że Mazur sam próbuje przedostać się do ZSRR.
– W jakim celu?
– Zgromadziliśmy relacje ze wszystkich jego publicznych wystąpień. Nigdzie otwarcie nie wygłaszał swoich poglądów, jednak analiza wystąpień nie pozostawia wątpliwości. Jest monarchistą.
– To po co się pcha do Związku Radzieckiego?
– Może na waszą koronację, towarzyszu Stalin.
Po Moskwie krążą plotki. I po Pitrze. Po Barnaule i Nachodce. Od stolicy promieniują do najdalszych kresów. Ludziska gadają o czarodzieju. Czarodziej jest w Rosji. Pierwszy cudotwórca na Rusi od czasów Griszki Rasputina. To znaczy od 23 lat. W Rosji zdarzyło się wiele cudów, ale cudotwórcy jakoś nie było. Rosja oczekiwała na cudotwórcę. Była przygotowana na jego przyjęcie. I oto jest.
– Dlaczego NKWD go nie aresztuje?
– Czarodzieja? Bo kładzie lagę na NKWD.
– Cuda to zabobon. Opium dla mas. Za kratki z nim!
– Ciekawe jak…
– No, to kula w łeb. Przecież nie jest nieśmiertelny.
– A słyszeliście, jaki numer wywinął w Kijowie?
– Eee tam, w Moskwie nie takie rzeczy odstawiał!
– Poważnie? A co takiego?
Witajcie, towarzyszu Mazur. Nazywam się Chołowanow.
– Dzień dobry, Aleksandrze Iwanowiczu.
– Znacie mnie?
– Bynajmniej.
– To skąd wiecie, jak mam na imię?
– Zdawało mi się, że właśnie tak się nazywacie.
– Towarzyszu Mazur, mam zaszczyt przekazać wam zaproszenie od towarzysza Stalina. Na Kreml. Na jutro, na godzinę osiemnastą.
– Dobrze, zjawię się na pewno. Towarzysz Stalin, jeśli dobrze zrozumiałem, chciałby otrzymać jakiś dowód moich umiejętności.
– Dokładnie tak. Proszę zatem przynieść ze sobą milion dolarów.
– Nie mam takiej kwoty.
– W takim razie proszę ją zdobyć.
– Dobrze, przyniosę towarzyszowi Stalinowi milion dolarów, ale pod warunkiem, że po zademonstrowaniu oddam go tam, skąd wziąłem.
– Ma się rozumieć. Przepustka na Kreml będzie na was czekać…
– Dziękuję. Proszę się nie trudzić. Ja… bez przepustki. Chołowanow uśmiechnął się:
– Kreml jest największą i najpotężniejszą twierdzą w Europie. I ma najlepszą ochronę.
– Mimo wszystko dam sobie radę.
– Towarzysz Stalin będzie was oczekiwać w…
– Znajdę towarzysza Stalina.
– Towarzyszu Mazur, na Kremlu są pałace, świątynie, arsenał, muzea, koszary na cały pułk, samych budynków administracji jest…
– Nie trzeba się niepokoić, poradzę sobie.
Za dolara niezłe buty. Za pięć dolców – garnitur. Za tysiąc wspaniały Lincoln. Pięć tysięcy dolarów kosztuje piętrowy dom z garażem na trzy pojazdy, z przestronnymi piwnicami i pokojami na poddaszu, z własnym ogrzewaniem, kanalizacją, basenem i przyzwoitym ogrodem. To po co komu milion?
Mazur wydarł czystą kartkę ze szkolnego zeszytu i podał przez zakratowane okienko:
– Chciałbym wypłacić milion dolarów.
Łysiejący kasjer uważnie obejrzał czystą kartkę, skinął głową:
– W jakich banknotach?
– W największych. W setkach.
– Z przyjemnością zrealizuję czek, jednak taka kwota wymaga zgody dyrektora banku i głównego księgowego.
– Ma się rozumieć – zgodził się łaskawie interesant z życzliwym uśmiechem, dając dowód, że docenia powagę chwili i akceptuje zasady ustalone w tak zacnym urzędzie.
Niejaki Alfred Brehm napisał kiedyś wspaniałą książkę – „Życie zwierząt”. W wielu tomach opisał ich życie: czym się żywią, jak się rozmnażają, na przykładach pokazywał ich zwyczaje, a same księgi wzbogacił wspaniałymi kolorowymi ilustracjami.
Instytut Rewolucji Światowej postanowił pójść w ślady Brehma i przygotował wielotomowe „Życie carów”. Podobnie jak w pierwowzorze, można tu odnaleźć wiele szczegółów z ich życia: jak mieszkają, czym się żywią, jak się rozmnażają, na konkretnych przykładach poznać carskie obyczaje. Jest też dużo poglądowych obrazków. Autorzy dzieła postanowili pójść o krok dalej niż staruszek Brehm i dorzucili do swej pracy jeden dodatkowy rozdział: „O zwalczaniu carów”. Ten właśnie rozdział sprawia, że całe opracowanie ma ściśle poufny charakter.
Jest to rozdział bez wątpienia najważniejszy. Jest w nim mowa o konstrukcji gilotyny, która ścinała królewskie głowy, a także o taktyce zamachowców, którzy wysadzili w powietrze Aleksandra II, a znaleźć też można pasjonujące szczegóły likwidacji Mikołaja Drugiego i ostatniego.
W grupie hiszpańskiej, nacisk został położony na nienawiść. Podobnie w innych grupach. Bez proletariackiego gniewu ani rusz. Wszystko się na nim opiera. Kiedyś przyjdzie dziewczętom zabijać królów, prezydentów, książęta i hrabiów, ministrów i bankierów, a taka robota wymaga proletariackiej zaciekłości. I bezwzględności.
Dyrektor ukłonił się dyskretnie, uśmiechnął i jeszcze raz ukłonił. GOSBANK to miliardy rubli i setki milionów dewiz. Ale te miliardy, to tylko wirtualne zera w nieskończonych kolumnach liczb: debet-kredyt. Odebrać pieniądze znaczy tyle, co odebrać kwit, wydać pieniądze to wydać kwit. Odjąć od jednej kolumny, dodać do drugiej. Arytmetyka i tyle. Natomiast wypłacić gotówkę – tym się GOSBANK nie zajmuje.
A z drugiej strony nie wypłacić też nie można. Tymczasem kasjer Piotr Prochorowicz nigdy w życiu nie odliczał kwoty miliona dolarów. Ani główny księgowy. Ani dyrektor. To właśnie wprawiło dyrektora w zakłopotanie. Jakoś tak dziwnie: odliczyć milion i wypłacić. Przyjąć milion – to jeszcze jak cię mogę. Ale wydać?!
Nieprzyjemnie jest wypłacać pieniądze. Dlatego dyrektor próbował gorączkowo znaleźć uzasadnienie, albo przynajmniej jakiś pretekst, który pozwoliłby je zatrzymać. Gdyby nawet musiał się z nimi rozstać, to nie teraz. Jeżeli nawet nie uda się uniknąć wypłaty, to przynajmniej należy spróbować odwlec ją w czasie. Ale w tym celu musiał znaleźć jakiś powód.
Pomyślał, zastanowił się i raptem doznał olśnienia: a może to zwyczajny hochsztapler!
Dlatego dyrektor uśmiechnął się, puścił oko do księgowego i uprzejmie, trochę nawet za uprzejmie, zwrócił się do interesanta:
– Wasz czek nie budzi żadnych wątpliwości, ale być może… hmmm… jakby to powiedzieć… może to nie jest wasz czek! – I zapominając o jakichkolwiek pozorach uprzejmości dyrektor wrzasnął tak, jak zastępca szefa kijowskiego aresztu garnizonowego: – Pokaż dokument, ścierwo!