Podobno nazwa wiele mówi. To nieprawda. Nazwa mówi wszystko. Dobre restauracje nazywają się skromnie, na przykład „Jar” albo „Maxim”. Ale kiedy neon nad wejściem kusi, jak w bajce: „Złota Jaskinia”, „Monte Carlo”, „Los Angeles” – wtedy możecie sobie spokojnie darować. To śmierdząca spelunka. Gastronomiczna mina.
No ale gdzie, jak nie w takiej właśnie melinie miałby się spotykać kwiat byłej rosyjskiej gwardii carskiej? Oczywiście, że w „El Dorado” na ulicy Saint-Denis.
Oceniono wypracowania na temat „Jak podporządkować sobie sto milionów wolnych obywateli”. Referuje Chołowanow. Pięciuset dwudziestu trzech autorów i autorek poradziło sobie z tematem. Wypracowanie po raz kolejny wykazało systematyczny wzrost poziomu… Zgłoszono wiele interesujących inicjatyw, które zostaną wprowadzone w życie.
– Jaki pomysł uznaliście za najciekawszy?
– Ten jest najbardziej oryginalny… Stalin otwiera zeszyt, czyta.
Stalin podziela wnioski komisji. Wszystkie wypracowania są dobre i bardzo dobre, to zaś zdecydowanie przewyższa pozostałe. Zaczyna się od zakwestionowania tematu: dlaczego rozważamy podporządkowanie stu milionów? Dlaczego nie dwustu? Albo czterystu? I stawia wniosek: „Podporządkować należy wszystkich”. A dalej następują rzeczowe propozycje, jak to uczynić.
– Sama to wymyśliła?
– Sama, towarzyszu Stalin.
Zeszła po wytartych kamiennych schodach.
– Dzień dobry.
Nikt nie zwrócił na nią uwagi.
– Szukam kniazia Sagalajewa.
Rzucili karty na stół. Równocześnie obróciły się ku niej przerażające, zarośnięte gęby.
Rozstąpili się.
Pod ścianą, przy porzniętym nożami stoliku, siedział potężnie zbudowany osobnik w wyświechtanej czerkiesce. Na piersi munduru ślady po srebrnych szamerunkach, przepitych w 1923 roku.
– Słucham jaśnie panny.
– Witam pana, kniaź. Mam sprawę.
Lekko odchylił głowę, zarośniętą po same oczy gęstą brodą. Wyszczerzył się:
– Ma sprawę!
Wszyscy zgodnie zarechotali.
– Kniaź, jestem Anastazja Strzelecka.
W piwnicy zapanowało grobowe milczenie.
– Córka hrabiego Andrieja Strzeleckiego?
– Tak.
– I czego jaśnie panna się po mnie spodziewa?
– Mówię przecież: mam sprawę.
Chrząknął. Kompani też odetchnęli, odkasłali, odchrząknęli. I zaraz ucichli.
– Sprawę. Ha! Jaką sprawę może mieć córka czerwonego hrabiego… Hrabia Strzelecki przeszedł do Sowietów… Mam nadzieję, że czerwoni dali mu za to kulkę.
– Został rozstrzelany – oznajmiła Nastia.
– O, proszę! – triumfalnie spuentował brodacz, unosząc palec wskazujący w geście mentora. I powtórzył:
– O!
Ten gest i okrzyk zawierał w sobie wszystko: a nie ostrzegałem?! Jakżeby inaczej! Miał komu służyć! Myślicie, panowie oficerowie, że na was czeka coś innego w Ojczyźnie Światowego Proletariatu?! A coraz to któryś bredzi o powrocie!
Przez wiele lat brodatego księcia dręczyła skrywana zazdrość. Były dwie możliwości: iść z czerwonymi, albo przeciw. Ci, którzy poszli z czerwonymi, teraz rządzą Rosją, zagnieździli się w carskich komnatach, dostali od bolszewików tytuły komkorów i komandarmów. A ci, którzy byli przeciw, snują się po paryskich knajpach, przegrywają w karty ostatnie gacie.
Bezsennymi nocami, drapiąc się pod zawszonym kocem, kniaź jęczał z bezsilnej złości: co za błąd, trzeba było iść do czerwonych… Ale ocknąwszy się wieczorem po przepitej nocy i po poranku straszliwego kaca, umacniał się w swym nieprzejednaniu: ja was, ścierwa, jeszcze!…
Kniaź wiedział, że prędzej czy później komuniści zaczną wyrzynać wszystkich chwilowych sprzymierzeńców, którzy połaszczyli się na czerwone srebrniki.
I tak doczekał się 1937 roku. Jeszcze od wojny domowej ma taki karteluszek z listą przyjaciół, którzy przeszli do czerwonych. Syberyjski ataman, kniaź Sagałajew poprzysiągł, że przy pierwszej okazji poprzegryza im gardła. Lecz nie wyszło. Ale na szczęście znalazł się pan Stalin, wziął obowiązek na siebie i rozwalił kogo trzeba.
Po każdym moskiewskim procesie kniaź Sagałajew skreślał kolejne osoby z listy. Wreszcie zostało jedno nazwisko: hrabiego Andriuszy Strzeleckiego. Kiedyś, lata temu, razem zaczynali w gwardyjskim pułku carskich kirasjerów. Razem karmili wszy w okopach wojny niemieckiej. Później los ich postawił naprzeciw siebie. Pod wioską Ferlujewa na Syberii czerwony komdyw Strzelecki wpędził oddział wolnych strzelców kniazia Sagałajewa w zasadzkę, zamknął w dolinie bez wyjścia. Trzyma ich w szachu, lży i wyśmiewa: chodź tu, Mahmud, złóż broń, wyprowadź swoją bandę. Włos ci z głowy nie spadnie. Przyjaźń to przyjaźń, zostaniesz moim zastępcą! I wtedy Mahmud Sagałajew wystąpił w roli emisariusza. Wlazł na wzniesienie, żeby czerwoni mogli go dobrze widzieć, potrzepał ręką między nogami, wykrzyczał krasnemu kamandirowi Strzeleckiemu straszliwe przekleństwa, grożąc karą niebios: Allach nie przebaczą służby szatanowi i twój Chrystus też nie przebaczy. Wy kurwy czerwone, krzyczał, możecie nas tu rozwalić, ale potem i tak komuniści wszystkich was powyrzynają! Przebudził się wtedy w kniaziu Sagałajewie prorok i krzyczał czerwonym różne obraźliwe słowa, a oni nie strzelali. Chodź do mnie, Andriuszka, krzyczał kniaź, przebijemy się do Chin, wyrwiemy do Paryża!… Nocą ataman Sagałajew poderwał oddział i uderzył przez przełęcz, przez śnieg. Potracił ludzi. A najgorsze, stracił konie. Co począć na Syberii bez koni! Na przełęczy musiał pozbyć się wszystkich cekaemów. Porzucił całe tabory, cały zapas złota. Wyrwał się, jak lis z potrzasku. Z czterystu ludzi wyprowadził siedmiu. Umknął…
W zdeptanych buciorach przemierzył Chiny. Obszedł cały świat: Harbin, Szanghaj, Sydney, Panama, Brazylia, Algier. Teraz siedzi w Paryżu, popija sikacza. Rżnie w karciochy. Allach wybaczy. Nie ma szczęścia w kartach kniaź Sagałajew. W ogóle nie ma szczęścia w tym cholernym życiu. Jedyna pociecha, to że spełniło się proroctwo: tych, którzy poszli na czerwony lep, los cisnął na sam dół…
Ot, Andriuszkę Strzeleckiego Stalin też ukatrupił. Prawidłowo. Wiadomość o rozstrzelaniu dawnego przyjaciela sprawiła kniaziowi nieskrywaną przyjemność. Łaskawie wskazał Nasti skrzypiące krzesło.
– A zatem, czego oczekuje ode mnie komunistyczna hrabianka, której ojciec zaprzedał się bolszewikom i mordował swoich rodaków w imię utopii sprawiedliwości społecznej?
– Proszę wybaczyć, nie rozmawiamy o moim ojcu, lecz o sprawie z którą przyszłam. Nie wiem, co wyczyniał mój ojciec, ale mimo wszystko mam nadzieję, że nie podejrzewa mnie kniaź o to, że sama brałam udział w masowych egzekucjach…
Zgodnie zgrzeli panowie oficerowie całym szwadronem.
– Zapewniam jaśnie pannę, że nikt jej o to nie podejrzewa.
– W takim razie przejdźmy do rzeczy. Nie mieszkam już w Rosji Sowieckiej. Potrzebuję pieniędzy. Wiem, jak je zdobyć. Potrzebuję pomocy.
– Jaśnie panno, mnie interesują tylko duże pieniądze.
– Mnie, jaśnie panie, też.
Zobaczył jej oczy. Szalone. I pobrudzoną atramentem nasadę nosa. Jak to u nauczycielki. Dobrej nauczycielki. Mądrej, surowej, wymagającej. Do późnego wieczora sprawdzała zeszyty. Ma palce w atramencie. Siedziała zamyślona, podparła głowę dłonią. Stąd atrament na twarzy. Albo poprawiała te swoje okulary, które powodują, że ma jeszcze większe oczy. Jeszcze piękniejsze. Jeszcze straszniejsze. Teraz zdjęła okulary, a atrament został.
Rudi szeroko otworzył oczy. Plamka atramentu w niezrozumiały sposób przykuła jego uwagę. Stara się obejrzeć ją jak najdokładniej. Nowe uderzenie zdekoncentrowałoby go. Dlatego mówi:
– Nie bij mnie.
W mieszkaniu Jeżowa pustka. Nikołaj Iwanowicz przechadza się po przestronnych salach, korytarzach i pokojach, pośród nagich kamiennych niewiast z oderwanymi rękami. Wziął do ręki butelkę. Twarz mu stężała. Do niedawna fabryka Kryształ dostarczała butelki na indywidualne zamówienia. Tak było przyjęte: DLA TOWARZYSZA KIROWA, DLA TOWARZYSZA ZINOWIEWA, DLA TOWARZYSZA BUCHARINA. Z każdej butelki zwisała łąkowa pieczęć z numerem, do każdej był doczepiony stosowny certyfikat opatrzony dziesięcioma podpisami.
A teraz? Nikołaj Iwanowicz Jeżow zszedł na psy! Doszło do tego, że w domu poniewierają się flaszki bez osobistych nalepek, bez numerów i bez certyfikatów. Przecież to grozi otruciem! Jeżow potrzymał butelkę w dłoni. Kompletna bezradność ustąpiła miejsca rozwścieczeniu: cisnął butelką jak granatem RGD-33. Przeleciała przez całą salę i rozbiła się na malowniczym marmurowym dupsku, obsypując gradem szklanych odłamków płótna jakichś nieznanych Jeżowowi Renoirów.
Ekscelencjo, plan jest prosty. Niejaki Juan Jerveza otrzymał pieniądze z hiszpańskiego banku Balericas TS. Zręcznie obrócił groszem i nieźle zarobił. Potem w Hiszpanii wybuchła wojna domowa, kryzys, anarchia. Seńor Jerveza jest przekonany, że bank zbankrutował podczas wojny. Nasze zadanie: wyrwać mu z gardła całą kwotę pożyczki, plus odsetki za cztery lata, plus kara za złe zachowanie, plus opłata manipulacyjna.
– Najpierw trzeba go odnaleźć.
– Już to zrobiłam. Mieszka tutaj, w Paryżu. Pięciopiętrowa kamienica przy Avenue Foch. Tuż koło Łuku Triumfalnego. Zajmuje tam trzy ostatnie piętra.
– Musimy zebrać informacje o jego nawykach, o wspólnikach, znajomych, rodzinie, sąsiadach…
– Mam to wszystko.
– To co teraz? Porwanie?
– Porwanie.
– I… propozycja nie do odrzucenia?
– I propozycja nie do odrzucenia. Słyszałam, kniaź, że był pan syberyjskim atamanem, że umie pan przekonywać ludzi.
– No, jakoś dajemy sobie radę. – Kniaź przeciągnął się rozkosznie i zatarł ręce.
Frau Bertina posłuchała. Opuściła linijkę.
Rudi zaczął rozglądać się po jej gabinecie. Frau Bertina czekała w milczeniu. Uchylił drzwi do jej mieszkania.
Nie dojrzał niczego szczególnie interesującego. Trochę łańcuchów, kajdanki, jakieś pejcze i szpicruty – mieszkanie jak każde inne. Znowu spogląda na atramentową plamkę na twarzy:
– To ja już pójdę.
Nie protestuje. Przekręca klucz, otwiera mu drzwi na oścież.
Nikołaj Jeżow nie nazywał kamiennych postaci statuami. Jest inne, dla wszystkich zrozumiałe słowo: figura. Pomiędzy figurami znajduje się sekretne przejście. Specjalnym kluczem Jeżów otworzył zamaskowane drzwi.
Schodki prowadzą stromo w dół. Przekręcił wyłącznik, w piwnicy zapaliło się światło. To azyl Nikołaja lwanowłcza. Nikt o nim nie wie. Nicolas nikogo nie wpuszcza do swego prywatnego świata. Odsunięto Jeżowa od kierowania NKWD, od zarządzania obozami pracy, więzieniami, egzekucjami, celami tortur. Ale nie tak łatwo oderwać go od ukochanej profesji. Tutaj ma swój osobisty, prywatny gabinet tortur.
Jest tu estetycznie. Przytulnie. Instrument najwyższej klasy. Specjalnie sprowadzony z Niemiec. Takiego sprzętu nie ma nawet w Lefortowie. Posiada go jedynie Nikołaj Iwanowicz. Do prywatnego użytku. Na własność.
Dotyka błyszczących, chromowanych brzeszczotów piłek. Ech, Niemiaszki! Co za kultura tortur! Gdzie nam, prymitywom, do nich!
Do porwania niezbędny jest samochód. To kosztuje. A my tymczasem odczuwamy chwilowy brak gotówki. A jaśnie panna?
– Niestety. Ostatnie centymy wydałam na podróż do Paryża. Ale wiem, jak można zdobyć parę franków.
– Zamieniam się w słuch.
– Jeżeli się nie mylę, jest pan kawalerem orderów Świętego Jerzego i Świętego Stanisława z Mieczami. A pan, Aleksandrze Michajłowiczu, ma Świętego Włodzimierza na wstędze i Świętą Annę czwartej klasy. A pan, Siergieju Nikołajewiczu…
– Mamy zastawić ordery?! Jak śmiesz…
Wybuch wściekłości aż rzucił brodaczem. Chwycił ze stolika butelkę z grubego szkła. Przez moment wydawało się, że krótkie, silne palce zmiażdżą szklaną szyjkę.
Nastia uśmiechnęła się pogardliwie. Też jej podskoczył poziom adrenaliny, ale pohamowała się. Chciała wygarnąć im prosto w twarz: „Panowie gwardyjscy oficerowie! Wasze kobiety sprzedają się na ulicach całego świata, od Sydney po Paryż i Rio. Za te nędzne grosze utrzymują was, nieroby, a wy tymczasem zgrywacie obrońców oficerskiego honoru?!”.
Ale nie odezwała się słowem, tylko zgrzytnęła zębami, jak wściekła kocica. I odwróciła się z odrazą.
Rudi nie spał całą noc. Był z siebie bardzo niezadowolony.
Ciekawość to potęga. Więc dlaczego zachował się jak człowiek słaby? Trzeba było przetrzymać ból. A może należało krzyczeć? Przecież Frau Bertina prosiła, żeby krzyczał. Wtedy na pewno dowiedziałby się, co się zdarza potem.
Stalin uściskał dłoń Jeżowa. Otoczył go ramieniem:
– Ty masz łeb na karku, Nikołaj! Jeszcze popracujemy razem.
Jakże dawno towarzysz Stalin nie ściskał mu dłoni! Jak dawno nie przygarniał ramieniem i nie zwracał się do niego po imieniu, nie uśmiechał się tak przyjaźnie.
Jeżów poczuł nadzwyczajną lekkość w nogach, jakaś siła poniosła go do drzwi i w upojeniu wyfrunął ze stalinowskiego gabinetu. Nikołaj Jeżów doskonale pamięta to porywające uczucie, gdy jako ludowy komisarz spraw wewnętrznych przychodził do towarzysza Stalina z długimi listami egzekucyjnymi. Stalin składał swój podpis, a Kolę Jeżowa rozpierała żywiołowa radość. Uskrzydlony wyfruwał z gabinetu.
Teraz to samo uczucie wyniosło go na korytarz.
I w tym momencie go zwinęli.
Nie usłyszeli od Nasti tych przykrych słów. Ale zrozumieli, co miała im do powiedzenia.
Kniaź odrzucił butelkę. Z hukiem roztrzaskała się na kamiennej posadzce. Prysło wino przemieszane z odłamkami szkła. Nastia nie wystraszyła się gwałtownego gestu ani hałasu: znaleźli się obrońcy czci i wiary! Wściekłość stępiła jej wrażliwe zmysły, dlatego nawet nie drgnęła, gdy wszyscy aż podskoczyli.
Oni zrozumieli to inaczej.
Kniaź wsadził rękę głęboko za pazuchę i wydostał brudną, zawiązaną na krzyż chustkę. Zębami rozsupłał węzeł. Brzęknęły dwa ordery. Nieskazitelny połysk Świętego Jerzego z orzełkiem, miecze i wieńce Świętego Stanisława. Wstęgi przybrudzone, ale złoto świeci się i blikuje.
Rzucił ordery na stół i wyszedł, nawet nie spojrzawszy za siebie.
Rudi Mazur postanowił, że musi jeszcze raz trafić do niej na nocną karę. Ciekawe, czym to się normalnie kończy? Ale więcej go nie wzywała. Zaczął pisać z takimi błędami, że powinien dzień w dzień dostawać baty. Przez bitą godzinę.
Ale nie wzywała go.
Zaczął pisać w zeszycie na skos. Stawiała mu oceny celujące.
Przestał pisać w ogóle. A ona nadal wysoko oceniała jego prace. Wiedział, że inni za dużo drobniejsze przewinienia są wzywani na całą noc.
Zaczął tłuc szyby. Nic nie pomogło.
Spotkał ją na korytarzu i zakomunikował, że wieczorem urządzi pożar.
Dopiero wtedy wybuchła.
Nikołaja Jeżowa zwinęli cicho i banalnie. Tuż za drzwiami stalinowskiego gabinetu zawisł nad nim cień Chołowanowa:
– Jesteście aresztowani!
Dwóch osiłków chwyciło go za ręce, wykręcili je do tyłu, jak płetwy, szarpnęli w górę. Z niebieskich pagonów funkcjonariusza bezpieczeństwa państwowego, osobnik z bezczelną gębą zerwał wielkie marszałkowskie gwiazdy…
– Ruszaj się, skurwysynu!
Porwanie to prosta sprawa. Zwłaszcza jeżeli klient lubi się wyrwać na dziewczynki. Jeżeli pociągają go zakazane okolice.
Drapnęli go wprost na Saint-Denis. Ulica jest dość szeroka, po obu stronach pełno uliczek i zaułków; od tych zaułków odchodzą długie ciemne korytarze i przejścia, obszczane przez koty i ludzi. Skrzypiące schody na piętra i do suteren, jakieś wiadra, kubły ze śmieciami, pochylone latarnie, ciemność, wilgotny smród, brudne ściany pokryte nieprzyzwoitymi napisami…
Facet z taką kasą mógłby sobie pozwolić na dziwki z placu Pigalle, a nawet z Madeleine. Lepsza jakość, mniejsze ryzyko. Ale drożej. A on się przyzwyczaił na Saint-Denis… Całe życie latał tutaj. Wzbogacił się, ale przyzwyczajeń nie zmienił.
W berlińskim więzieniu druga w kolejności jest dezynfekcja. Pierwszy jest łomot.
W Moskwie obowiązywała podobna procedura.
A Nikołaja Iwanowicza jeszcze nie bili.
Wprowadzili go do dużego, chyba piwnicznego pomieszczenia, z ciężkim ceglanym sklepieniem. Jak w klasztorze.
Na środku, w półmroku, stał przykręcony do podłogi drewniany fotel z pasami. Posadzono go w tym fotelu, głowę przyciśnięto do oparcia, szyję przytrzymano szerokim pasem. Potem nogi przypięto do nóżek krzesła, a ręce do szerokich podpórek, wypolerowanych przez poprzedników. I zaraz wszyscy opuścili pomieszczenie. Został sam.
W przestronnej sali jest prawie pusto: pośrodku fotel z przypiętym Jeżowem, a przed nim, na podwyższeniu – długi stół, zupełnie jak prezydialny. Albo sądowy. Chociaż nie, w trybunale są trzy krzesła i portret Lenina na ścianie, a tu jest tylko jedno krzesło. I nie ma towarzysza Lenina.
Nikołaj Iwanowicz Jeżow spiął się cały: łatwo im nie pójdzie. Pokaże hart ducha i wytrzymałość.
Ale nie ma tu nikogo i nie słychać kroków.
Cisza. Żadnych dźwięków.
Wtedy Nikołaj Jeżow dostrzegł na stole…
Juana Jervezę przywieziono zawiniętego w arkusz blachy dachowej. Jak dobrze zapakowany prezent.
Ma na sobie nowy, drogi garnitur, cały w kurzu i rdzy. Lakierowane trzewiki też strasznie zakurzone. A raczej jeden trzewik. Na lewej nodze. Ten z prawej nogi zgubili, wlokąc Juana do samochodu. Głupia sprawa. Zostawili dowód rzeczowy. Trzeba pamiętać na przyszłość: zanim zacznie się zawijać człowieka w blachę dachową, trzeba sprawdzić mu obuwie. Jeśli nosi zsuwające się pantofle – zdjąć.
W zębach trzyma kawałek swojej laski. Zatopił zęby w drewnie jak wierny pies, który aportuje panu kij rzucony do jeziora. Końce laski przewiązano kablem telefonicznym, kabel przeciągnięto wokół głowy i ściśnięto na potylicy. Żeby przypadkiem laska nie wypadła mu z paszczy. Żeby nie zgubił.
Z widocznych siniaków na razie ma tylko jeden, pod lewym okiem. Ale za to okazały.
Cisnęli go na kamienną podłogę, zazgrzytali blachą, odwijając pakunek.
Rudi próbuje załapać się na nocne bicie linijką, a tymczasem ona wrzeszczy na niego. To mu się nie spodobało. Spojrzał jej w oczy, a raczej między oczy, w nadziei, że nad rozedrganymi nozdrzami dostrzeże plamkę atramentu. Ale plamki nie było. I wtedy…
Po Moskwie znów krążą plotki. Plotki o spisku w łonie NKWD. Spiskowcy spotkali się nad jeziorem Bajkał. Było ich siedmiu. Zamierzali zamordować towarzysza Stalina. A towarzysz Stalin nie w ciemię bity, podesłał im swojego kumpla, sztukmistrza Mazura. Mazur udawał niewidzialnego, siedział razem ze spiskowcami, popijał gorzałę. Nie mogli się nadziwić, że tak prędko opróżnili flaszkę… A Mazur za kołnierz nie wylewał, słuchał i wyciągał wnioski. A kiedy główny spiskowiec nadmienił, że byłoby nieźle zlikwidować towarzysza Stalina, to Mazur tylko spojrzał na niego i zaraz łeb mu pękł.
Wtedy popatrzył na pozostałych i też im głowy porozsadzało. Czym zabijał? Jak to czym. Wzrokiem!
Tak wypadło, że w całej piwnicy jest tylko jeden przedmiot, na którym da się usiąść. Pusta beczka.
Nastia, jako jedyna przedstawicielka płci pięknej, zajęła to miejsce. Pozostali stoją. Nie licząc tego, który leży u jej stóp.
Poza tym okazało się, że w całym towarzystwie tylko Nastia włada swobodnie hiszpańskim. Prócz, oczywiście, leżącego. To sprawiło, że wysunęła się na pierwszy plan. Ona mówi. Cicho i wyraźnie. Chcąc słyszeć jej słowa, wszyscy umilkli. Nie wszyscy rozumieją, co mówi, ale sens jest jasny dla każdego:
– Senor, kładę karty na stół: nie wyjdziesz stąd żywy, wyniosą cię. Świata już nie zobaczysz: wyniosą cię nocą w żelaznym rulonie. Dobrze wiesz, za co. Jesteś dłużnikiem banku Balericas. Nie płacisz długów i nie masz takiego zamiaru. To niedobrze. Zostaniesz za to ukarany. Śmiercią. Jednak jestem gotowa ci pomóc, jeżeli ty pomożesz mnie. Muszę odzyskać pieniądze, które jesteś dłużny. Teraz marnuję czas na pracę nad tobą i za to musisz mi też zapłacić. Porwanie, przewożenie, ukrywanie – to wszystko kosztuje pieniądze. Zwrócisz mi poniesione wydatki. Porywając cię, ja i moi towarzysze ryzykujemy głowami. Dosłownie. Bo przecież Francja to kraj barbarzyńców. Tu za takie rzeczy ścina się głowy. Dlatego musisz też zapłacić za nasze ryzyko. Nie wiem, jak panowie oficerowie, ale ja wysoko cenię własną głowę. Nie łudź się, wiem o tobie więcej niż ci się zdaje. Wiem, ile masz pieniędzy i gdzie je ulokowałeś. Muszę je otrzymać w taki sposób, żeby ani bank, ani policja, ani twoi kolesie nie przeszkodzili w ich odebraniu. Myśl, jak to zrobić. Kombinuj. Jeżeli wymyślisz, to obiecuję ci lekką śmierć. A ja dotrzymuję słowa. A jeżeli coś mi się przytrafi, czeka cię śmierć naprawdę okropna. Nie wierzysz mi? Mam ci zademonstrować swoje umiejętności?