PAMIĘTAJ, PAMIĘTAJ

Crofton, Maryland

Ze snu wyrwał Tolanda telefon. Komandor ciągle jeszcze był otumaniony czterogodzinną podróżą z Norfolk i wypitym winem; dlatego też dopiero któryś z kolei dzwonek przywołał go do rzeczywistości. Pierwszą świadomą czynnością było sprawdzenie godziny: druga jedenaście nad ranem. Druga w nocy, to cholernie wczesna pora – pomyślał, przekonany, że ktoś robi mu głupie kawały lub po prostu wykręcił zły numer. Po chwili jednak podniósł słuchawkę.

– Halo – odezwał się grubym od snu głosem.

– Proszę z komandorem-porucznikiem Tolandem.

Hmmm.

– Przy telefonie.

– Tu oficer dyżurny wywiadu dowództwa Floty Atlantyckiej – odezwał się bezosobowy głos. – Ma pan natychmiast stawić się w biurze. Proszę potwierdzić odbiór polecenia, komandorze.

– Natychmiast do Norfolk. Rozumiem – Bob instynktownie przekręcił się na plecy i usiadł na łóżku. Gołe nogi spuścił na podłogę.

– Doskonale, komandorze – telefon po tamtej stronie wyłączył się.

– Co się dzieje, kochanie? – spytała Martha.

– Muszę wracać do Norfolk.

– Kiedy?

– Teraz.

Natychmiast się rozbudziła i usiadła wyprostowana na łóżku. Kołdra zsunęła się jej z piersi i wpadające przez okno światło księżyca lśniło na skórze bladym, eterycznym blaskiem.

– Przecież dopiero przyjechałeś!

– Nie wiem tego?

Bob wstał i potykając się poczłapał do łazienki. Jeśli miał do Norfolk dojechać żywy i cały musiał wziąć prysznic i wypić kawę. Kiedy dziesięć minut później, mydląc twarz, zajrzał do pokoju, stwierdził, że żona włączyła w sypialni telewizor – Cable Network News.

– Bob, powinieneś tego posłuchać.

– „W transmisji na żywo, mówi do was z Kremla Rich Suddler" – odezwał się sprawozdawca w niebieskim blezerze. W tle Toland widział ponurą, kamienną ścianę starodawnej cytadeli, ufortyfikowanej jeszcze przez Iwana Groźnego. W kadrze co chwila pojawiały się sylwetki uzbrojonych żołnierzy w polowych mundurach. Roland przerwał golenie i podszedł do telewizora. Działo się coś niezwykłego. Kompania uzbrojonych po zęby żołnierzy patrolujących Kreml mogła znaczyć wiele bardzo niedobrych rzeczy. – „W budynku Rady Ministrów w Moskwie miała miejsce tragiczna w skutkach eksplozja. Około wpół do dziesiątej rano czasu moskiewskiego, kiedy w odległości ośmiuset metrów od miejsca wypadku nagrywałem reportaż, nasza ekipa usłyszała dobiegający od strony wielkiego, niedawno wzniesionego ze szkła i stali gmachu huk spowodowany nagłą detonacją…"

– „Rich, tu Dionna McGee ze studia" – obraz Suddlera i Kremla przesunął się na bok ekranu; drugą połowę zajęła przystojna brunetka, prowadząca nocne studio CNN. – „Domyślam się, że rozmawiałeś już z kimś z radzieckiej ochrony. Jakie są ich reakcje?"

– „No cóż, Dionna, jeśli zaczekasz minutę, aż technicy przygotują taśmę, możemy pokazać…" – przycisnął mocniej słuchawki do uszu. – „Już to mamy, Dionna…"

Ekran wypełnił nieruchomy obraz. Widać było na nim uchwyconego przez kamerę w półruchu Suddlera. Lekko pochylony do przodu wskazywał coś palcem.

Zapewne fragment ściany, która pogrzebała zwłoki komunistycznych dostojników – pomyślał Toland.

Obraz zaczął się ruszać.

Na ekranie Suddler drgnął i obrócił się w stronę, skąd dobiegał donośny grzmot, wypełniający hukiem rozległy plac. Kamerzysta pod wpływem zawodowego impulsu natychmiast skierował w tamtą stronę obiektyw. Obraz przez chwilę falował, ale szybko nabrał ostrości. Ukazała się olbrzymia kula kurzu i dymu dobywająca się z nowoczesnej budowli otoczonej zewsząd architekturą słowiańskiego rokoko. W sekundę później kamera zaczęła utrwalać poszczególne sceny. Najpierw przejechała po trzech piętrach budynku odartego ze szklanych płyt, potem pokazała wielki, spadający na ziemię stół konferencyjny. W tle wisiały cudem trzymające się na sześciu konstrukcyjnych szynach płyty podłogowe. Następnie obraz pokazał ulicę, na której leżały jakieś zwłoki, a dalej, obok pogruchotanych gruzem samochodów, następne.

Po paru sekundach plac zaroił się biegnącymi umundurowanymi postaciami. Zaczęły nadjeżdżać pojazdy służb miejskich i wojska. Jakaś rozmazana postać mężczyzny w mundurze nieoczekiwanie zasłoniła obiektyw kamery. Taśma zatrzymała się i na ekranie pojawił się Rich Suddler, a w dolnym lewym rogu napis: NA ŻYWO.

– „W tej właśnie chwili towarzyszący nam kapitan milicji – milicja jest radzieckim odpowiednikiem… eee… to coś w rodzaju naszej policji państwowej – kazał zatrzymać kamerę i skonfiskował taśmę. Nie wolno nam było filmować wozów strażackich ani kilkusetosobowego oddziału uzbrojonych żołnierzy, którzy obecnie pilnują całego terenu. Taśmy niebawem zwrócono i dzięki temu mogliśmy pokazać ten film. Muszę uczciwie przyznać, że nie czuję do kapitana urazy – to były naprawdę straszne chwile."

– „Czy coś ci groziło, Rich? Chodzi mi o to, czy zachowywali się…" Suddler energicznie pokręcił głową.

– „Nie, Dionna. Tak naprawdę to robili wszystko, by zapewnić nam bezpieczeństwo. Oprócz tego kapitana milicji towarzyszyła nam grupa żołnierzy Armii Czerwonej, których dowódca oświadczył, że jest po to, by nas chronić, nie krzywdzić. Nie mogliśmy podejść do samego miejsca wypadku ani, naturalnie, opuścić terenu. Kilka minut temu oddali taśmę i oświadczyli, że możemy nadać to na żywo." – Kamera znów pokazała budynek. – „Jak sama widzisz, pracuje tu około pięciuset strażaków, milicjantów i żołnierzy. Przetrząsają ruiny w poszukiwaniu kolejnych ofiar. Jest też ekipa telewizji radzieckiej; robią dokładnie to samo co my."

Toland uważnie obserwował ekran. Zwłoki, które widział, wydawały się przeraźliwie małe. Przypisał to odległości i perspektywie.

– „Dionna, jesteśmy świadkami pierwszego w historii Związku Radzieckiego aktu terrorystycznego na wielką skalę…"

– Od czasu, kiedy skurwiele sami go dokonali – parsknął Toland.

– „Wiemy na pewno – to znaczy, tak nas poinformowano – że w budynku Rady Ministrów eksplodowała bomba. Są przekonani, że to bomba, a nie nieszczęśliwy wypadek. Są trzy ofiary śmiertelne, może więcej, i około czterdziestu – pięćdziesięciu rannych. I na koniec jedna, niebywale interesująca rzecz: wybuch nastąpił w tym samym czasie, gdy miało się odbyć posiedzenie Politbiura".

– O kurwa! – Toland odstawił krem do golenia w aerozolu na nocny stolik. Jedną rękę miał umazaną mydłem.

– „Czy ktoś z ich przywódców jest zabity lub ranny?" – natychmiast spytała spikerka.

– „Nie wiem, Dionna. Widzisz, znajdujemy się czterysta metrów od miejsca katastrofy, a ponadto dostojnicy przybywają tu samochodami i wjeżdżają do środka bramą po drugiej stronie fortecy. Nikt z nas nigdy nie wie, czy są już w środku, czy też nie; ale przydzielony do naszej grupy kapitan milicji wiedział i zdradził się. Jego słowa brzmiały dokładnie tak:»Boże wielki, w środku jest całe Politbiuro!«

– „Rich, a możesz nam w paru słowach powiedzieć, jaka jest reakcja Moskwy?"

– „Naprawdę trudno w tej chwili to określić, Dionna. Cały czas jesteśmy tutaj i obserwujemy rozwój wypadków. Reakcję gwardii kremlowskiej możesz sobie wyobrazić. Myślę, że tak samo zareagowaliby ludzie z amerykańskiej Secret Service – mieszanina zgrozy i wściekłości. Muszę jednak wyraźnie podkreślić, że gniew ich nie jest skierowany przeciw komuś konkretnemu; a już z pewnością nie przeciw Amerykanom. Powiedziałem naszemu oficerowi milicji, że byłem na Kapitolu, kiedy w siedemdziesiątym roku wybuchła tam bomba Weathermana. Odpowiedział mi z rozgoryczeniem, że komunizm w bardzo szybkim tempie dogania kapitalizm i że w Związku Radzieckim pleni się coraz większe chuligaństwo. To, że funkcjonariusz radzieckiej milicji tak otwarcie porusza temat tabu, stanowi pewien wskaźnik nastrojów społecznych. Reakcję określiłbym jednym słowem: szok.

Pokrótce więc podsumuję, co wiemy. W murach Kremla wybuchła bomba. Była to prawdopodobnie próba zamachu na radzieckie Politbiuro; muszę jednak podkreślić, że nie jest to informacja oficjalna. Milicja oświadczyła, że co najmniej trzy osoby poniosły śmierć, a około czterdziestu jest rannych. Poszkodowanych odtransportowano do pobliskiego szpitala. W miarę napływania dalszych szczegółów będziemy na bieżąco informować w naszych programach dziennych. Na żywo, z Kremla, mówił Rich Suddler, CNN."

Ekran ponownie wypełnił obraz studia.

– „A teraz dalsze doniesienia własne Cable Network News" – stwierdziła Dionna z telewizyjnym uśmiechem i na ekranie pojawiła się reklama „Lite Beer" Millera. Martha wstała z łóżka i nałożyła szlafrok.

– Zaraz zrobię kawę.

– O kurwa – ponownie mruknął Toland.

Golił się dłużej niż zwykle. Dwukrotnie się przy tym zaciął, gdyż raczej patrzył sobie w oczy niż na policzki. Potem szybko włożył mundur i zajrzał do pokoju dzieci. Postanowił jednak ich nie budzić.

Czterdzieści minut później jechał na południe autostradą 301. Otworzył szeroko okno, przez które wpadało orzeźwiające, nocne powietrze. Włączył radio i wyszukał stację, która cały czas nadawała wiadomości. Zdawał sobie sprawę, co musi dziać się w armii amerykańskiej. Na Kremlu przypuszczalnie wybuchła bomba. Toland dobrze wiedział, że często informacje reporterów są blokowane lub też ekipy telewizyjne, próbując zdobyć natychmiast sensację, nie mają po prostu czasu wszystkiego dokładnie sprawdzić. Może to pękł przewód gazowy? Chyba w Moskwie mają już gaz? Bob wiedział, że jeśli była to rzeczywiście bomba, Rosjanie pomyślą w pierwszym odruchu, że maczał w tym palce Zachód i ogłoszą alarm. To, co sądzi Suddler, jest bez znaczenia. Zachód naturalnie w przewidywaniu jakichś akcji radzieckich natychmiast uczyni to samo. Trudno o coś bardziej oczywistego. Nie trzeba więcej prowokacji. Pole do popisu dla ludzi z wywiadu i tajnych służb. Tak mogliby to odebrać Rosjanie. Raczej w ten sposób to rozegrają – zawyrokował Toland, przypominając sobie próby zamachów na amerykańskich prezydentów.

A jeśli naprawdę tak pomyślą? – zastanowił się. Po chwili odrzucił tę możliwość. – Nie, z pewnością wiedzą, że nikt nie byłby na tyle szalony. A gdyby jednak?

Norfolk, Wirginia

Jechał jeszcze trzy godziny. Żałował, że wypił mało kawy, a wiele wina i, by nie zasnąć, słuchał uważnie radia. Do celu dotarł po siódmej, w porze, kiedy zaczynał się normalny dzień pracy. Zaskoczył go widok pułkownika Lowe'ego siedzącego za biurkiem.

– W Le Jeune mam stawić się dopiero we wtorek, więc postanowiłem tu wrócić i przyjrzeć się rozwojowi wydarzeń. Jak podróż?

– Dojechałem żywy; tyle tylko mogę powiedzieć. Co się dzieje?

– Spodoba ci się – Lowe podniósł wydruk teleksu. – Podkradliśmy to Reuterowi, a CIA potwierdziła, to znaczy, również zapewne podkradła komuś informacje, że KGB aresztowało Gerhardta Falkena, nacjonalistę z Niemiec Zachodnich, oskarżywszy go o podłożenie bomby na tym pieprzonym Kremlu! – Oficer piechoty morskiej wziął głęboki oddech. – Żadna gruba ryba nie poniosła szwanku, ale wśród ofiar znajduje się sześciu pionierów – nomen omen z Pskowa! – którzy zostali zaproszeni tam przez Politbiuro. Dzieciaki. To będzie piekielna afera.

Toland potrząsnął głową. Gorzej już być nie mogło.

– I twierdzą, że zrobił to ten Niemiec?

– Zachodni Niemiec – poprawił Lowe. – Służby wywiadowcze Paktu Atlantyckiego szaleją, by czegoś się o nim dowiedzieć. Rosjanie oficjalnie podali jego imię, nazwisko, adres – jakieś przedmieścia Bremy – oraz zawód; był właścicielem niewielkiej firmy importowo-eksportowej. Na razie brak dalszych doniesień, ale rosyjskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych oświadczyło, iż ma nadzieję, że „ten przerażający akt międzynarodowego terroryzmu" nie zaważy na wynikach negocjacji rozbrojeniowych w Wiedniu i choć radziecki rząd nie wierzy, by Falken działał z własnej inicjatywy, „nie chce też wierzyć" w jego powiązania z nami.

– Urocze. Marnujesz się w swoim pułku, Chuck. Masz taką łatwość wynajdywania potrzebnych cytatów.

– Komandorze, bardzo szybko będziemy potrzebowali mego pułku. Nos mówi mi, że sprawa śmierdzi jak zgniła ryba. Jeszcze wczoraj wieczorem ostatni z filmów Eisensteina, Aleksander Newski, nowa cyfrowa kopia, nowa ścieżka dźwiękowa – a przesłanie? „Powstań rosyjski ludu”, Niemcy nadchodzą! A dzisiaj, proszę – sześcioro zamordowanych, rosyjskich dzieci z Pskowa! A o podłożenie bomby podejrzany jest Niemiec. Brak w tym subtelności, to jedyne, co mi tu nie pasuje.

– Może – odparł z namysłem Toland. Występował wyraźnie jako adwokat diabła. – Jak myślisz, moglibyśmy sprzedać tę kombinację faktów do gazety lub komuś w Waszyngtonie? To zbyt szalone, zbyt przypadkowe; gdyby nawet było subtelne, to niezdarnie subtelne. Nie chodziło przecież o to, by przekonać nas, ale przekonać swoich obywateli. Twierdzisz, że to działa w obie strony. Więc czy ma to sens, Chuck?

Lowe pokiwał głową.

– Wystarczy sprawdzić. Powęszmy trochę. Po pierwsze, chcę byś zatelefonował do CNN w Atlancie i dowiedział się, jak długo Suddler starał się o pozwolenie nagrania relacji z Kremla. Ile miał czasu na realizację, kiedy zatwierdzono mu audycję, do kogo musiał się zwracać i czy reportaż cenzurował jeszcze ktoś poza jego agencją prasową.

– Piękna teoryjka – powiedział Toland. Zastanawiał się, czy naprawdę są tak bystrzy i przenikliwi, czy po prostu obaj wpadli w paranoję. Wiedział dobrze, jakiego zdania byłyby osoby postronne.

– Do Rosji trudno przemycić nawet „Penthouse'a" – chyba że w przesyłce dyplomatycznej – a my mamy uwierzyć, że Niemiec przeszmuglował bombę? A potem próbował wysadzić w powietrze Politbiuro?

– Czy myślisz, że maczaliśmy w tym palce? – zapytał wzburzony Toland.

– Jeśli CIA była na tyle szalona. Boże drogi, to więcej niż szaleństwo – Lowe zamrugał oczami. – Nikomu by to nie wpadło do głowy, nawet samym Rosjanom. Kreml jest tak dobrze strzeżony! Promienie Roentgena, psy, kilkuset gwardzistów, wojsko, KGB, jednostki Ministerstwa Spraw Wewnętrznych; zapewne jeszcze i milicja. Do diabła, Bob, sam wiesz, jak paranoicznie boją się własnych obywateli. Więc co tu mówić o Niemcach?

– Zatem nie uwierzą, że działał w pojedynkę.

– A to znaczy…

– Dobrze – Toland sięgnął po słuchawkę, by zadzwonić do CNN.


Kijów, Ukraina

– Dzieci! – wychrypiał Aleksiejew. Dla maskirowki Partia morduje nasze dzieci! Nasze dzieci! Do czegośmy doszli?

Do czego ja doszedłem? Jeśli potrafiłem racjonalnie usprawiedliwić morderstwo czterech pułkowników i kilkunastu żołnierzy, czemu by Politbiuro nie miało poświęcić dzieci…

Jednak jest różnica – powiedział do siebie Aleksiejew. Generał również był blady jak ściana, kiedy wyłączył telewizor.

– „Powstań rosyjski ludu". Nie wolno nam o tym teraz myśleć, Pasza. To ciężkie, wiem, ale nie wolno. Państwo nie jest idealne, ale temu Państwu musimy służyć.

Aleksiejew dokładnie studiował twarz dowódcy. Generał prawie dławił się słowami, lecz wiedział, jak mówić do tych nielicznych, którzy znali prawdę. Musieli dalej wykonywać swe obowiązki, jakby nic się nie wydarzyło. Przyjdzie dzień zapłaty – pomyślał Pasza – dzień zapłaty za wszystkie zbrodnie, jakich dopuszczono się w imię Postępu Socjalistycznego. Zastanawiał się przez moment, czy doczeka tej chwili, zdecydował, że raczej nie.


Moskwa, RSFRR

Do czego doszła Rewolucja – pomyślał Siergietow, spoglądając na gruzy. Mimo iż było późne popołudnie, słońce wciąż jeszcze stało wysoko. Strażacy i wojsko skończyli uprzątać teren i teraz ładowali stojące nie opodal ciężarówki.

Siergietow miał zakurzone ubranie. Będę musiał je oczyścić – pomyślał, obserwując siódme, małe zwłoki podnoszone delikatnie z ziemi. Ciągle brakowało jednego pioniera i ciągle istniała jakaś wątła nadzieja. Lekarz w wojskowym mundurze rozpinał drżącymi rękami ubranie dziecka. Po lewej stał major piechoty i głośno płakał. Niewątpliwie ktoś z rodziny. Kamery telewizyjne pracowały. Nauczyliśmy się już tego od Amerykanów – stwierdził Siergietow. Reporterzy przepychali się na miejsce akcji, rejestrując każdy najdrobniejszy szczegół dla wieczornych wiadomości. Zaskoczył go widok ekipy telewizji amerykańskiej pracującej ramię w ramię z radziecką. No cóż, zrobimy z przerażającego morderstwa międzynarodowe widowisko.

Siergietow był zbyt wzburzony, by okazywać emocje. To mogłem być ja – uświadomił sobie. – Zawsze brałem udział w tych porannych, wtorkowych posiedzeniach. Każdy o tym wiedział. Strażnicy, urzędnicy i oczywiście towarzysze z Politbiura. Tak zatem wygląda przedostatni element maskirowki. By mieć pretekst, by poprowadzić naszych ludzi, musimy robić takie rzeczy. Czy pod gruzami pogrzebani zostali również członkowie Politbiura? – zadał sobie pytanie. Naturalnie jego młodsi członkowie.

Z pewnością się mylę – mówił w duchu Siergietow. Z jednej strony chłodno rozważał problem, a z drugiej wspominał przyjaźń z niektórymi starszymi członkami Politbiura. Nie wiedział, co o tym wszystkim sądzić. Osobliwa sytuacja dla przywódcy Partii.


Norfolk, Wirginia

– „Nazywam się Gerhardt Falken" – mówił mężczyzna. – „Do Związku Radzieckiego dostałem się przez Odessę sześć dni temu. Dziesięć lat byłem agentem Bundesnachrichtendienst, placówki wywiadowczej w Niemczech Zachodnich. Nakazano mi zgładzić członków Politbiura podczas jego porannej, wtorkowej sesji. Bomby umieściłem w magazynie położonym piętro niżej, dokładnie pod salą konferencyjną."

Lowe i Toland wpatrywali się w ekran telewizora jak urzeczeni. To było zrobione perfekcyjnie. „Falken" mówił doskonale po rosyjsku, płynnie i z dykcją, która zadowoliłaby najbardziej wymagającego nauczyciela tego języka w Związku Radzieckim. Akcent miał leningradzki.

– „Prowadziłem od wielu lat w Bremie przedsiębiorstwo importowo-eksportowe specjalizujące się w handlu ze Związkiem Radzieckim. Wielokrotnie odwiedziłem ten kraj i pod pozorem handlu prowadziłem działalność szpiegowską, której celem było rozpracowanie radzieckiej partii i infrastruktury wojskowej."

Zbliżenie. Falken czytał monotonnym głosem z jakichś kartek, rzadko podnosząc wzrok. Nosił okulary. Miał podbite jedno oko. Kiedy przewracał strony, lekko drżały mu ręce.

– Wygląda na to, że dali mu wycisk – zauważył Lowe.

– Ciekawe – odparł Toland. – Pokazują jednak, że traktują ludzi brutalnie.

Lowe parsknął.

– Faceta, który wysadza w powietrze małe dzieci? Możesz takiego skurwiela spalić na stosie, a nikt nie powie marnego słowa. W tym tkwi głębsza myśl, mój przyjacielu.

– „Pragnę oświadczyć" – kontynuował pewniejszym głosem Falken – „że nie miałem zamiaru krzywdzić tych dzieci. Politbiuro to cel polityczny, ale z dziećmi mój kraj nie prowadzi wojny."

Zza kamery dobiegł zmieszany gwar gniewnych głosów i, jakby w odpowiedzi, kamera cofnęła się, pokazując dwóch oficerów w mundurach KGB stojących po obu stronach mówiącego oraz ze dwadzieścia innych, cywilnych osób znajdujących się w głębi sali.

– „Po co przyjechałeś do naszego kraju?" – zapytała jedna z nich.

– „Już to wyjaśniłem."

– „Czemu twój kraj pragnął zabić przywódców radzieckiej Partii?"

– „Jestem szpiegiem" – odparł Falken. – „Wypełniałem zadanie. Nie zadaję takich pytań; wykonuję tylko rozkazy."

– „Jak zostałeś schwytany?"

– „Aresztowano mnie na Dworcu Kijowskim. Jak wpadli na mój ślad, nie wiem."

– Sprytnie – zauważył Lowe.

– Nazwał siebie szpiegiem – sprzeciwił się Toland. – A nie powinien. Powinien powiedzieć: agentem. „Agent" to cudzoziemiec na czyichś usługach, a „szpieg" to paskudny facet. Używają przecież takiej samej terminologii jak my.

Godzinę później trzymali w rękach wydruk teleksu CIA i wywiadu wojskowego. Gerhardt Eugen Falken. Wiek: czterdzieści cztery lata. Urodzony w Bonn. Ukończył szkołę publiczną z dobrymi ocenami. Jego zdjęcie zniknęło z kartoteki wyższej uczelni. Służbę wojskową odbył w batalionie transportowym, którego archiwum spłonęło w pożarze koszar przed dwunastu laty; dokument zwolnienia ze służby znaleziono w jego osobistych papierach. Tytuł uniwersytecki w dziedzinie humanistyki, dobre stopnie, ale znów nie zachowała się żadna fotografia, a trzech profesorów, przed którymi zdawał egzamin magisterski, nie potrafi przypomnieć sobie jego twarzy. Niewielki interes importowo-eksportowy. Nikt nie wie, skąd wziął pieniądze na jego rozruch. Mieszkał w Bremie. Prowadził cichy, skromny i samotny tryb życia. Ale bez przesady. Zawsze kłaniał się sąsiadom, lecz nie utrzymywał z nimi stosunków towarzyskich. Dobry zwierzchnik, „bardzo w porządku" – jak go określił jego sekretarz w firmie. Wiele podróżował. Słowem, znało go sporo osób, niektóre związane z nim były interesami, lecz nikt nic bliższego o nim nie może powiedzieć.

– Wiem już, co napiszą w gazetach: że człowiek przypisał sobie całą „agencję" – Toland oderwał wydruk, złożył go i wsadził do teczki. Za pół godziny miał być na odprawie u dowódcy Floty Atlantyckiej. – Ale co powiem szefowi?

– Powiedz, że Niemcy zamierzają napaść na Rosję. Kto wie, może tym razem uda się im wreszcie zdobyć Moskwę.

– Daj spokój, Chuck.

– No cóż, może ta awantura miała zmusić Rosjan do wyrażenia zgody na ostateczne zjednoczenie Niemiec, Bob? Tak twierdzi Iwan – Lowe wyjrzał przez okno. – Mamy do czynienia z klasyczną operacją wywiadu. Ten typek, Falken, to twardy agent. Do licha, nikt nie potrafi powiedzieć, kim jest, skąd przybył ani, naturalnie, dla kogo pracował. Jeśli nie nastąpi jakiś istotny przełom, mogę iść o zakład, że nigdy tego nie ustalimy. Wiemy, raczej sądzimy, że Niemcy nie są aż tak szaleni, ale wszystko wskazuje na nich. Powiedz admirałowi, że dzieje się coś bardzo niedobrego.


Toland dokładnie tak uczynił i przełożony, który żądał konkretnych informacji, o mało nie urwał mu głowy.


Kijów, Ukraina

– Towarzysze, za dwa tygodnie zaczynamy operację przeciw lądowym siłom Paktu Atlantyckiego – zaczął Aleksiejew. Wyjaśnił powody. Zebrani dowódcy korpusów i dywizji przyjęli wiadomość z kamiennym spokojem. -Stanęliśmy w obliczu największego od czterdziestu lat zagrożenia Państwa. Przez cztery miesiące przygotowaliśmy armię. Wy i wasi podwładni zrobiliście wszystko, ja mogę tylko oświadczyć, że czuję się dumny, iż będę z wami służył Ojczyźnie. Zaoszczędzę sobie zwykłych partyjnych frazesów – uśmiechnął się lekko. – Jesteśmy zawodowymi żołnierzami armii radzieckiej. Znamy swoje zadania. Wiemy, czemu musimy je wypełnić. Los naszej Rodiny zależy od tego, jak wykonamy misję. Nic innego się nie liczy – zakończył.

Niech to diabli, jeśli się nie liczy…

Загрузка...