WRAŻENIA

Stendal, Niemiecka Republika Demokratyczna

Lot mieli paskudny. Odbyli go na pokładzie lekkiego bombowca, który, cały czas trzymając się blisko ziemi, przybył na wojskowe lotnisko na wschód od Berlina. Załogę samolotu stanowiły tylko cztery osoby. Podróż upłynęła bez przygód, ale Aleksiejew zastanawiał się, ile w tym było zasługi załogi, a ile szczęścia. Lotnisko przeżyło ostatnio wizytę samolotów Paktu Atlantyckiego i generał natychmiast zwątpił w to, co twierdzili towarzysze z rosyjskich sił powietrznych o przewadze na niebie w ciągu dnia.

Z Berlina helikopter zabrał jego i Siergietowa pod Stendal, do wysuniętego posterunku głównodowodzącego Zachodnim Teatrem Wojny. Aleksiejew, pierwszy wyższy oficer, który przybył do kompleksu podziemnych bunkrów, nie był wcale zachwycony tym, co tam zobaczył. Sztabowych oficerów bardziej interesowały poczynania NATO niż to, czego mogła dokonać Armia Czerwona. Rosjanie wprawdzie nie stracili inicjatywy, ale pod wpływem pierwszego wrażenia generał stwierdził, że niebezpieczeństwo było rzeczywiście duże. Natychmiast też znalazł oficera operacyjnego i zaczął zbierać informacje o tym, jak przebiega kampania. Jego przełożony przybył pół godziny później i wezwał Aleksiejewa do swego biura.

– No i co, Pasza?

– Muszę natychmiast udać się na linię frontu. Przeprowadzamy aktualnie trzy ataki. Chcę dokładnie wiedzieć, co się tam dzieje. Niemiecki kontratak odparliśmy, ale nie mieliśmy wystarczających sił by pójść za ciosem. Na północy sytuacja jest patowa. Tam wdarliśmy się na sto kilometrów w głąb kraju nieprzyjaciela. Wszelkie wcześniejsze harmonogramy, czasowe naturalnie, diabli wzięli, a straty są dużo większe od zakładanych; dotyczy to obu stron. Nasze, niestety, są wyższe. W sposób skandaliczny nie doceniliśmy morderczej broni przeciwczołgowej, jaką dysponuje NATO. Działania artylerii też nie okazały się na tyle skuteczne, by walka naszych żołnierzy doprowadziła do jakiegoś zdecydowanego przełomu. Lotnictwo Paktu Atlantyckiego ciągle wyrządza nam okropne szkody, zwłaszcza nocą. Posiłki przybywają zbyt wolno. Ogólnie posiadamy inicjatywę, ale jeśli nie dokonamy wyrwy w liniach wroga, w ciągu paru dni możemy utracić nasze pozycje. Trzeba znaleźć jakiś słaby punkt w obronie NATO i jak najszybciej przeprowadzić zdecydowany, skoordynowany szturm.

– A sytuacja Paktu?

Aleksiejew wzruszył ramionami.

– Całe siły wyprowadzili w pole. Z Ameryki wciąż przybywają posiłki, ale na podstawie tego, co wydobyliśmy od jeńców, przypuszczam, że nie tak szybko, jak się spodziewano. Mam wrażenie, że w umocnieniach sojuszników istnieje wiele bardzo słabych punktów. Jeszcze ich nie zlokalizowaliśmy. Jeśli trafimy na taki punkt i wykorzystamy to, myślę, że przerwiemy front, dokonując ogromnej wyrwy. Nie mogą przecież być wszędzie tak samo silni. Niemcy dążą do tego, by ich sprzymierzeńcy próbowali powstrzymać nas na całej linii frontu. Taki właśnie błąd my popełniliśmy w roku 1941. Bardzo drogo nas kosztował. Może teraz kolej na nich.

– Kiedy chcecie odwiedzić front?

– Za godzinę. Wezmę ze sobą kapitana Siergietowa…

– Syna człowieka Partii? Jeśli coś mu się stanie, Pasza…

– To oficer armii radzieckiej, niezależnie od tego, jakie stanowisko zajmuje jego ojciec. Jest mi potrzebny.

– Bardzo dobrze. Powiadamiaj mnie, gdzie jesteś. Skieruj do mnie ludzi z wydziałów operacyjnych. Musimy uporządkować ten burdel.

Aleksiejew polecił przysłać sobie helikopter bojowy Mi-24. Lecący tuż nad czubkami drzew śmigłowiec generała eskortowały zwinne myśliwce Mig-21. Aleksiejew nie zajął miejsca w fotelu, lecz natychmiast przylgnął do okien maszyny i obserwował wszystko, co był w stanie zobaczyć. W całej swej wojskowej karierze nie widział jeszcze takiego obrazu zniszczeń. Wydawało się, że nie ma drogi, na której by nie płonęły czołgi lub ciężarówki. Zasadniczym celem ataków lotniczych NATO były główne skrzyżowania szos. Ujrzał zburzony most. Utknęła przed nim kolumna czołgów i została zniszczona podczas nalotu. Spalone szczątki samolotów, pojazdów i ludzi zamieniły schludny, malowniczy pejzaż niemieckiej wsi w śmietnik broni wysokiej technologii. Kiedy przelecieli granicę Zachodnich Niemiec, widok stał się jeszcze straszniejszy. O każdą szosę, o każdą najmniejszą wioskę toczyła się mordercza walka. Przed jedną z takich osad Aleksiejew naliczył jedenaście rozbitych czołgów i zastanawiał się przez chwilę, ile maszyn musiało pójść do naprawy. Samo miasteczko było kompletnie zniszczone przez ogień artyleryjski i pożary. Dostrzegł tylko jeden dom nadający się do zamieszkania. Pięć kilometrów dalej na zachód powtórzyła się ta sama historia; wtedy Aleksiejew uświadomił sobie, iż tylko na tym jednym, dziesięciokilometrowym odcinku szosy wojska radzieckie straciły cały pułk czołgów. Potem skupił uwagę na sprzęcie przeciwnika. Zatrzymał wzrok na sterczących ze stosu zgliszczy szczątkach niemieckiego helikoptera bojowego. Rozpoznał go wyłącznie po kształcie ogona. Dalej ujrzał kilka zniszczonych czołgów i wozów bojowych piechoty. Zarówno radzieckie jak i zachodnie transportery opancerzone, wyprodukowane dużym nakładem kosztów i wysiłku, leżały wokół niczym wyrzucone przez okno samochodu śmieci. Zostało nam jeszcze dużo sprzętu – pomyślał generał. – Ale jak wiele?

Helikopter wylądował na skraju lasu. Za pierwszą linią drzew stały działa przeciwlotnicze, które cały czas wycelowane były w lądującą maszynę. Aleksiejew i Siergietow wyskoczyli z samolotu, przeszli pod obracającym się ciągle głównym śmigłem i pobiegli w kierunku drzew. Stało tam kilka pojazdów.

– Witajcie, towarzyszu generale – powiedział pułkownik Armii Czerwonej z osmaloną twarzą.

– Gdzie dowódca dywizji?

– Ja jestem dowódcą. Generał zginął przedwczoraj w nawale nieprzyjacielskiego ognia artyleryjskiego. Musimy przemieszczać stanowisko dowodzenia dwa razy na dobę. Potrafią nas dobrze namierzać.

– Sytuacja? – spytał lakonicznie Aleksiejew.

– Ludzie są zmęczeni, ale mogą jeszcze walczyć. Nie mamy wystarczającego wsparcia z powietrza, a w nocy myśliwce Paktu Atlantyckiego nie dają nam po prostu chwili wytchnienia. Dysponujemy jeszcze połową naszych sił; z wyjątkiem artylerii. Ta zredukowana już została do jednej trzeciej. Amerykanie zmienili właśnie taktykę. Zamiast skoncentrować się na naszych idących do przodu formacjach czołgów, ich lotnictwo atakuje natychmiast po tym, jak kończymy przygotowanie artyleryjskie. Ostatniej nocy ponieśliśmy ogromne straty. Przeciw naszym pułkom wysłali cztery myśliwce nurkujące, które starły nieomal z powierzchni ziemi batalion ruchomych dział. Nasz atak oczywiście się nie powiódł.

– A co z maskowaniem? – zapytał Aleksiejew.

– Diabeł jeden wie, czemu nie skutkuje – odparł pułkownik. – Najwidoczniej ich samoloty radarowe potrafią wykryć pojazdy na ziemi. Próbowaliśmy zagłuszać, próbowaliśmy stawiać makiety. Czasami to działa, czasami nie. Posterunek dowództwa dywizji został zaatakowany dwukrotnie. Moimi pułkami dowodzą już majorzy, a batalionami – kapitanowie. Taktyka Paktu Atlantyckiego polega na tym, by niszczyć przede wszystkim dowództwo i tym skurwysynom wychodzi to nad podziw dobrze. Ilekroć zbliżamy się do wioski, moje czołgi muszą przedzierać się przez roje rakiet. Próbowaliśmy i artylerii, i broni rakietowej, lecz trudno zniszczyć każdy budynek w zasięgu wzroku; nigdy byśmy nie posunęli się ani na krok do przodu.

– Czego potrzebujecie?

– Wsparcia lotnictwa. I to silnego. Dajcie mi tylko taką pomoc, a przełamiemy ten cholerny front. Dziesięć kilometrów za linią frontu dywizja czołgów czekała na samoloty. Jak dotąd daremnie.

– A dostawy?

– Mogłoby być lepiej, ale jakoś sobie radzimy. Gdybym jeszcze dysponował pełną dywizją, byłyby niewystarczające.

– Aktualne plany?

– Godzinę temu wysłaliśmy do szturmu dwa pułki. Atakują wioskę zwaną Bieben. Siły przeciwnika obliczamy na dwa niepełne bataliony piechoty wsparte czołgami i artylerią. W wiosce znajduje się skrzyżowanie dróg, które musimy przejąć. To samo, o które walczyliśmy zeszłej nocy. Teraz powinno się udać. Chcecie obserwować akcję?

– Naturalnie.

– Zatem jedziemy. Ale jeśli wam życie miłe, zapomnijcie o helikopterze. Ponadto – pułkownik uśmiechnął się – wasza maszyna wesprze szarżę czołgów. Może tam być gorąco, towarzyszu generale – ostrzegł.

– To dobrze. Obronicie nas. Kiedy ruszamy?


USS „Pharris"

Spokojne morze znaczyło, że „Pharris" wraca na wyznaczoną pozycję po północnej stronie konwoju. Obecnie na okręcie czuwała tylko połowa załogi. Za rufę spuszczono holowany sonar, a na lądowisku czekał helikopter, którego piloci drzemali w hangarze. Morris również spał na mostku w wybitym skórą fotelu. Pochrapywał cicho, budząc wesołość dyżurujących tam ludzi. Oficerowie też odsypiali, a w pomieszczeniach załogi panował hałas jak w tartaku.

– Kapitanie, depesza z dowództwa Floty Atlantyckiej.

Morris podniósł wzrok na oficera kancelaryjnego i sięgnął po blankiet. Zaatakowany został znajdujący się od nich o sto pięćdziesiąt mil na północ konwój, który płynął na wschód. Kapitan zerwał się z miejsca i ruszył do stołu nakresowego, by dokładnie sprawdzić odległości. Tamte okręty podwodne nie stanowiły dla nich niebezpieczeństwa. To tyle. Miał własne kłopoty i jego zadaniem było na nich skupić całą uwagę. Za czterdzieści godzin powinien zameldować się w Norfolk, uzupełnić paliwo, uzupełnić broń i po upływie doby wyruszyć ponownie w rejs.

– A cóż to, do cholery? – zapytał głośno marynarz. Pokazał smugę białego dymu. Nisko nad morzem.

– To rakieta – odparł oficer pokładowy. – Mostek! Kapitanie, przed nami rakieta. Leci prosto na południe w odległości mili od nas.

Morris wrócił na fotel i zamrugał oczyma.

– Powiadomić konwój. Włączyć radar. Wystrzelić paski folii aluminiowej.

Kapitan ruszył po drabinie do centrum informacji bojowej. Zanim tam dobiegł, na całym okręcie rozbrzmiewały ostre tony dzwonków alarmowych. Z rufy pomknęły w powietrze dwie rakiety zagłuszające Super-RBOC, które eksplodowały w powietrzu, otaczając fregatę ulewą skrawków aluminium.

– Naliczyłem pięć pocisków – oznajmił operator radaru. – Jeden nadlatuje w naszą stronę. Współrzędne: zero-zero-osiem. Odległość: siedem mil. Szybkość: pięćset węzłów.

– Mostek, ster w prawo na zero-zero-osiem – rozkazał oficer taktyczny. – Przygotować kolejne pociski z paskami aluminium. Pełna gotowość bojowa.

Pięciocalowe działo obróciło się nieco i wysłało kilka ładunków. Wszystkie przeszły tuż obok nadlatującej rakiety.

– Odległość: dwie mile. Ciągle się zbliża – meldował operator radaru.

– Wystrzelić cztery następne Super-RBOC-y.

Morris usłyszał salwy wyrzutni. Radar pokazał pociski w formie nieprzejrzystej chmury otulającej okręt.

– Centrum informacji bojowej – zawołał obserwator. – Widzę ją. Nadlatuje od dziobu z prawej burty. Straciła cel. Mam zmianę kierunku… tam, tam jest! Minęła rufę. Minęła nas o kilkaset metrów.

Aluminiowa chmura zmyliła rakietę. Gdyby pocisk miał mózg i potrafił samodzielnie myśleć, zdumiałby go fakt, że trafił w nic. Poszybował w czyste niebo. Jego radarowy samonaprowadzacz zaczął szukać kolejnego celu. Odkrył go piętnaście mil dalej i rakieta natychmiast zmieniła kurs.

– Hydrolokacja – odezwał się Morris. – Sprawdzić współrzędne zero-zero-osiem. Jest tam rakietowy okręt podwodny.

– Właśnie sprawdzam, sir. Ta pozycja jest czysta.

– To pędząca tuż nad wodą z szybkością pięciuset węzłów rakieta. Z okrętu podwodnego klasy Charlie, odległego od nas o jakieś trzydzieści mil – powiedział Morris. – Wysłać helikopter. Idę na górę.

Kapitan dotarł do mostka w tej samej chwili, kiedy na horyzoncie rozbłysła eksplozja. Nie był to frachtowiec. Ognista kula znaczyła tylko zestrzeloną przez rakietę głowicę bojową. Pewnie tę, która ich minęła. Czemu nie udało się jej zatrzymać? Potem nastąpiły trzy dalsze wybuchy. Płynący wolno nad wodą dźwięk dotarł do „Pharrisa" w formie głuchego łoskotu jakby wydawanego przez gigantyczny bęben. Od lądowiska fregaty oderwał się śmigłowiec Sea Sprite i odleciał na północ. Miał nadzieję wytropić radziecki okręt podwodny, kiedy ten jeszcze będzie tuż pod powierzchnią. Morris polecił zmniejszyć szybkość „Pharrisa" do pięciu węzłów. Da to sonarzystom możliwość dokonania bardziej precyzyjnych obserwacji. Ciągle nic.

Wrócił do centrum informacji bojowej. Załoga helikoptera zrzuciła dwanaście pław sonarowych. Dwie złapały jakiś kontakt, który jednak szybko się urwał i więcej nie pojawił. Niebawem nadleciał orion, ale okręt podwodny zdążył już uciec. Jego rakiety ugodziły w niszczyciela i dwa statki handlowe. Po prostu tak – pomyślał Morris. – Bez ostrzeżenia.


Stornoway, Szkocja

– Kolejny nalot – powiedział kapitan.

– Reporter? – spytał Toland.

– Nie, to wiadomość z Norwegii. Smugi kondensacyjne samolotów kierujących się na południowy zachód. Nasz informator naliczył około dwudziestu maszyn nieznanego mu typu. Na północ od Islandii przestrzeń powietrzną patroluje nasz nimrod. Jeśli to backfire'y i jeśli spotkają się z tankowcami powietrznymi, możemy mieć pierwsze dane. Zobaczymy, Bob, może miałeś i dobry pomysł.

Na pasach startowych czekały cztery gotowe do akcji tomcaty. Dwa z nich uzbrojone były w rakiety. Pozostałe miały zabrać zbiorniki z dodatkowym paliwem. Zakładano, że podróż w obie strony to pokonanie dystansu dwóch tysięcy mil. Znaczyło to, że pełny dystans mogą przebyć tylko dwa samoloty, a i tak wrócą na rezerwach benzyny. Nimrod krążył trzysta sześćdziesiąt kilometrów na wschód od wyspy Jan Mayen. Ów należący do Norwegii skrawek lądu Rosjanie kilkakrotnie już zbombardowali, niszcząc zainstalowany tam system radarowy; jak dotąd jednak nie przeprowadzali jeszcze na wyspę desantu. Najeżony antenami brytyjski samolot patrolowy nie posiadał żadnego uzbrojenia. Gdyby napotkał rosyjskie myśliwce stanowiące osłonę bombowców i tankowców powietrznych, mógłby tylko uciekać. Jeden z zespołów na pokładzie nemroda prowadził nasłuch radiowy na zakresach używanych przez radzieckie samoloty, a drugi – nasłuch radarowy na odpowiednich częstotliwościach.

Było to długie, pełne napięcia oczekiwanie. Dwie godziny po ostrzeżeniu o nalocie odebrano zniekształconą transmisję, którą zinterpretowano jako informację dla pilota backfire'a, że zbliża się do samolotu-tankowca. Namiar został naniesiony na nakres i nimrod skręcił na wschód w nadziei, że kolejny tego rodzaju sygnał da mu możliwość skrzyżowania pozycji. W eterze jednak panowała cisza. Bez dokładnych współrzędnych myśliwce niewielką miały szansę na wypełnienie zadania. Czekały na pasach. Postanowiono, że następnym razem polecą dwa samoloty zwiadowcze.


USS „Chicago"

Wezwanie QZB nadeszło tuż po lunchu. McCafferty wyprowadził okręt podwodny na głębokość antenową i otrzymał polecenie udania się do Faslane w Szkocji, gdzie znajdowała się baza okrętów podwodnych marynarki brytyjskiej. Po utracie kontaktu z radzieckim konwojem „Chicago" nie miał już żadnego pozytywnego kontaktu.

Było to czyste szaleństwo. Wszelkie przedwojenne założenia, jakie McCafferty znał, kazały mu się spodziewać „okolicy pełnej celów". Jak dotąd pełen był tylko frustracji. Pierwszy oficer sprowadził okręt na dużą głębokość, a kapitan zaczął sporządzać raport z przebiegu patrolu.


Bieben, Republika Federalna Niemiec

– Jesteście tu zupełnie osłonięci – zauważył kapitan, kucając za wieżyczką.

– To prawda – zgodził się sierżant Mackall.

Jego czołg M-1 Abrams wkopany był po przeciwnej stronie zbocza i na drugą stronę wzgórza wystawała tylko skryta w zaroślach lufa. Mackall popatrzył na dół, w płytką dolinę, gdzie w odległości półtora kilometra majaczyły drzewa, między którymi usadowili się Rosjanie badający wzgórze potężnymi lornetkami. Sierżant miał nadzieję, że nie dostrzegą ukrytej, złowieszczej sylwetki czołgu bojowego. Znajdował się w okopie stanowiącym fragment pierwszej z trzech linii obronnych, przygotowanych przez należące do jednostki inżynieryjnej buldożery. W tej pracy pomogli saperom z własnej inicjatywy miejscowi rolnicy. Następna linia okopów niestety znajdowała się w odległości pięciuset metrów i Mackalla dzielił od niej zupełnie odkryty teren. Pole to obsiane zostało zaledwie sześć tygodni wcześniej, toteż trudno było tam liczyć na jakąkolwiek osłonę podczas wycofywania się z pierwszej linii.

– Taka pogoda jest Iwanowi na rękę – zauważył Mackall. Pułap chmur utrzymywał się na poziomie czterystu metrów, więc gdyby Amerykanie dostali wsparcie lotnicze, samoloty miałyby zaledwie pięć sekund na zorientowanie się w panującej na polu walki sytuacji. – Czego możemy od pana oczekiwać, sir?

– Mogę wezwać cztery A-10 i zapewne trochę maszyn niemieckich – odparł kapitan lotnictwa.

Obserwował teren z nieco innego punktu widzenia. Jak najlepiej przypuścić atak myśliwców na pozycje nieprzyjaciela? Pierwsze natarcie Rosjan zostało wprawdzie odparte, ale kapitan przed oczyma miał szczątki dwóch maszyn NATO.

– Mogę również zapewnić trzy helikoptery.

Słowa te zaskoczyły Mackalla. I zaniepokoiły. Jakiego ataku się tu spodziewają?

– No dobrze – kapitan wstał i wrócił do swego transportera opancerzonego. – Kiedy usłyszycie: „Zulu, Z u l u, Z u l u" znaczyć to będzie, że samoloty są w odległości niecałych pięciu minut. Gdybyście ujrzeli jakiekolwiek pojazdy z wyrzutniami SAM-ów lub działa przeciwlotnicze, na nie przede wszystkim, na Boga, skierujcie ogień. Warthogi poniosły już naprawdę ciężkie straty, sierżancie.

– Postaramy się, kapitanie. Lepiej niech już pan się stąd wynosi; niebawem zacznie się przedstawienie.

Mackall nauczył się już doceniać wartość dobrego oficera kontroli powietrznej na wysuniętym posterunku. Kapitan przed trzema dniami wyciągnął jego żołnierzy z poważnych tarapatów. Sierżant obserwował przez chwilę, jak oficer oddala się biegiem do oczekującego pięćdziesiąt metrów dalej pojazdu z zapalonym silnikiem. Jeszcze nie zamknęły się dobrze tylne drzwi, kiedy maszyna zygzakami runęła pełną mocą przez nagi stok i obsiane niedawno pole.

Oddział B Pierwszego Szwadronu Jedenastego Pułku Kawalerii Pancernej dysponował początkowo czternastoma czołgami. Pięć zostało już zniszczonych, a na ich miejsce dostał tylko dwa. Pozostałe były w mniejszym lub większym stopniu uszkodzone. Dowódca plutonu zginął drugiego dnia wojny. Jego funkcję przejął Mackall. Wchodzące w skład plutonu czołgi stały kilometr od linii frontu; między nimi okopała się niemiecka kompania Landwehry – miejscowego odpowiednika Straży Narodowej – w skład której wchodzili w większości farmerzy i właściciele sklepów; walczyli już nie tyle o swój kraj, co o własne domy. Oni również ponieśli poważne straty i teraz „kompania" nie znaczyła więcej niż dwa plutony. Z całą pewnością Rosjanie zdają sobie sprawę, jak szczupłe są nasze siły – pomyślał Mackall. Wszyscy okopali się bardzo starannie… i bardzo głęboko. Siła radzieckiej artylerii okazała się szokująca. Mimo wszelkich przedwojennych ostrzeżeń ogień rosyjskich armat wstrząsnął amerykańską obroną.


– Ta pogoda jest Amerykanom na rękę – pułkownik wskazał skłębione chmury. – Ich przeklęte samoloty nadlatują zbyt nisko jak na możliwości naszych radarów. Praktycznie nie mogą ich wykryć, dopóki maszyny nie otworzą ognia.

– Ponieśliście duże straty?

– Sami sobie obejrzyjcie – pułkownik wykonał gest w stronę pola bitwy. Stało tam piętnaście czołgów; okopcone ogniem i dymem wraki… – To dzieło myśliwców nurkujących Thunderbolt. Nasi ludzie nazywają je „diabelskimi krzyżami".

– Ale wczoraj przecież zestrzeliliście dwie maszyny – zaoponował Siergietow.

– Tak, ale przetrwało tylko jedno z czterech samobieżnych dział. Obie maszyny strąciła ta sama obsługa dowodzona przez starszego sierżanta Łupenkę. Rekomenduję go do Czerwonej Wstęgi. Pośmiertnie. Drugi samolot spadł prosto na niego. Mój najlepszy kanonier – dodał z goryczą pułkownik.

Dwa kilometry dalej widać było wrak niemieckiego samolotu Alphajet, a pod nim szczątki działa samobieżnego ZSU-30. Niewątpliwie trafiony samolot celowo uderzył w stanowisko ogniowe; Niemiec przed śmiercią postanowił zabić jeszcze kilku Rosjan.

Sierżant wręczył pułkownikowi słuchawki. Ten słuchał przez pół minuty, po czym powiedział parę słów i podkreślił je energicznym skinieniem głowy.

– Za pięć minut, towarzysze. Moi ludzie zajęli już stanowiska. Proszę za mną.

Bunkier dowództwa, wybudowany pospiesznie z bali i darni, liczył sobie trzy metry wysokości. W środku gnieździło się już dwadzieścia osób – operatorzy łączności obu biorących udział w ataku pułków. Trzeci pułk dywizji czekał, by wkroczyć w wyłom i utorować drogę rezerwowej dywizji pancernej, która miała ostatecznie wedrzeć się na tyły nieprzyjaciela. Jeśli naturalnie wszystko pójdzie zgodnie z planem – upomniał się w duchu Aleksiejew.

Po przeciwnej stronie nie widzieli naturalnie żadnych żołnierzy ani pojazdów. Czaili się zapewne w lesie na szczycie grani w odległości niecałych dwóch kilometrów. Generał obserwował dowódcę dywizji, który skinął głową szefowi artylerii. Ten natychmiast podniósł słuchawkę polowego telefonu i rzucił w nią dwa słowa:

– Zacząć ostrzał.

Dźwięk dotarł do nich dopiero po paru sekundach. Wszystkie działa oraz dodatkowa bateria z dywizji czołgów odezwały się przerażającym głosem; niczym przetaczający się nad ziemią grom. Nad nimi przeleciała łukiem pierwsza fala pocisków, uderzając w przedpole wzgórza. Druga trafiła w sam masyw. To, co przed chwilą jeszcze było łagodnym wzniesieniem pokrytym bujną trawą, zamieniło się w odrażające, brązowe kłębowisko dymu i gołej ziemi.

– Myślę, że idą na całego, sierżancie – odezwał się ładowniczy, zatrzaskując właz czołgu.

Mackall poprawił hełmofon i wyjrzał przez szczeliny obserwacyjne w kopułce dowódcy. Gruby pancerz tłumił prawie całkowicie dźwięk, ale kiedy zadrżała pod nimi ziemia, pojazdem zakołysało. Zamknięci w nim ludzie struchleli na myśl, jakiej siły potrzeba, by zakolebać sześćdziesięciotonowym czołgiem. Tak właśnie zginął porucznik; jeden z tysiąca wystrzelonych z potężnego działa pocisków trafił w wieżyczkę jego czołgu, przeniknął cienki, szczytowy pancerz i pojazd eksplodował.

Po lewej i prawej stronie czołgu Mackalla, ukryci w wąskich, głębokich dołach, siedzieli Niemcy – przeważnie w średnim wieku. Byli zarówno przerażeni, jak i pełni nienawiści z powodu tego, co przytrafiło się im, ich ojczyźnie… i ich domom!


– Wspaniałe przygotowanie artyleryjskie, towarzyszu pułkowniku – pochwalił cicho Aleksiejew. Nad głowami znów rozległ się skowyczący dźwięk. – A oto i wasze wsparcie lotnicze.

Cztery radzieckie myśliwce nurkujące przemknęły równolegle nad masywem, zrzucając ładunki napalmu. Kiedy zawróciły w kierunku radzieckich linii, jedna z maszyn eksplodowała w powietrzu.

– Co to było?

– Prawdopodobnie roland – odparł pułkownik. – Ich wersja naszej SA-8. No dobrze, jeszcze minutkę.


Pięć kilometrów za bunkrem dowództwa dwie baterie ruchomych wyrzutni rakietowych ziały nieustannym ogniem. Połowę z nich stanowiły głowice bojowe, a połowę rakiety dymne.

Trzydzieści rakiet wylądowało w sektorze Mackalla, a trzydzieści przed nim, w dolinie. Wstrząs eksplozji zakołysał czołgiem, rozległ się dźwięk odbijających się od pancerza odłamków. Najbardziej zatrwożył sierżanta dym. Znaczył bowiem, że nadchodzi Iwan. Z trzydziestu miejsc bił w niebo szarobiały tuman, zakrywając wszystko swym nieprzeniknionym całunem. Mackall i kanonier włączyli celowniki termogramowe.

– Byk, tu Szóstka – odezwał się przez radio dowódca. – Proszę o potwierdzenie.

Mackall słuchał uważnie. Wszystkie jedenaście chronionych przez głębokie wykopy czołgów pozostało nietknięte i sierżant błogosławił w duchu saperów – jak również niemieckich rolników – którzy wykopali te stanowiska. Nie padły żadne rozkazy. Nie były potrzebne.

– Przeciwnik w polu widzenia – poinformował kanonier.

Celowniki termiczne rozróżniały temperaturę i mogły na odległość kilometra penetrować pokryty dymem teren. Ponadto wiatr okazał się dla Amerykanów korzystny. Wiejąca z szybkością szesnastu kilometrów na godzinę bryza zawróciła dymy na wschód. Starszy sierżant Terry Mackall zaczerpnął tchu i przystąpił do dzieła.

– Cel: czołg. Godzina: dziesiąta. Pocisk podkalibrowy. Pal!

Kanonier obrócił wieżyczkę w lewo i nastawił siatkę celownika na najbliższą radziecką maszynę. Kciukami wcisnął guzik lasera i cieniutki promień światła padł na cel. Na ekranie wskazującym odległość pojawiła się liczba: 1310 metrów. Sterujący ogniem komputer skorelował natychmiast odległość i szybkość wrogiego obiektu, zmierzył kierunek i siłę wiatru, wilgotność i temperaturę powietrza, uwzględnił masę pancerza samego czołgu i uniósł lufę głównego działa. Wszystko, co musiał zrobić kanonier, to umieścić w środku siatki cel. Cała operacja zajęła niecałe dwie sekundy. Kanonier nacisnął spusty.

Podmuch z długiej na trzynaście metrów lufy zniszczył zasadzone przed dwoma laty przez niemieckich skautów krzaki. 105-milimetrowe działo czołgowe szarpnęło do tyłu w odrzucie i wypluło do wnętrza wieżyczki łuskę. W powietrze wyleciał pocisk podkalibrowy; odpadła z niego koszulka i wolframowo-uranowa strzała o średnicy czterdziestu milimetrów pomknęła z szybkością półtora kilometra na sekundę.

W chwilę później pocisk trafił w podstawę wieżyczki rosyjskiego czołgu. Kiedy uranowe jądro pocisku wnikało w ochronną stal, radziecki kanonier wprowadzał dopiero pocisk do lufy. Czołg eksplodował; wieżyczka wyleciała na dziesięć metrów w górę.

– Trafiony! – powiedział Mackall. – Cel: czołg. Godzina: dwunasta. Pocisk podkalibrowy. Pal!

Rosyjski i amerykański czołg wystrzeliły jednocześnie, ale radziecki pocisk przeszedł górą, mijając M-1 blisko o metr. Rosjanie mieli mniej szczęścia…

– Czas się wynosić – oznajmił Mackall. – Do tyłu. Na kolejną pozycję!

Kierowca, otworzywszy mocno przepustnicę, dokonał zwrotu. Czołg szarpnął do tyłu, zakręcił w prawo i ruszył pięćdziesiąt metrów w stronę kolejnego, przygotowanego uprzednio stanowiska.


– Cholerny dym! – zaklął Siergietow.

Wiatr przywiał do nich kolejną falę i nikt nie widział, co się dzieje przed nimi. Losy bitwy były teraz w rękach kapitanów, poruczników i sierżantów. Obserwujący walkę z bunkra dowódcy rozróżniali jedynie pomarańczowe kule ognia eksplodujących pojazdów, ale nie potrafili określić, czy są to maszyny własne, czy przeciwnika. Głównodowodzący pułkownik nałożył słuchawki i zaczął rzucać swym podkomendnym krótkie, szorstkie polecenia.


Mackall znalazł się na nowej pozycji w niecałą minutę. Okop był usytuowany równolegle do linii grzbietu wzgórza, więc potężna wieżyczka maszyny obróciła się w lewo. Sierżant dojrzał radziecką piechotę, która wyskoczyła z wozów bojowych i biegła teraz przed swymi pojazdami. Spadła na nią niemiecka i amerykańska salwa artyleryjska, ale trochę za późno…

– Cel: czołg z anteną. Wyjeżdża właśnie zza linii drzew.

– Mam go – odparł kanonier. Ujrzał radziecki ciężki czołg bojowy T-80 ze sterczącą z wieżyczki długą anteną radiową. Mógł to być pojazd dowódcy kompanii; a może dowódcy batalionu.

Strzelił.

Rosyjski czołg raptownie stanął, a Mackall obserwował, jak smugacz mija o centymetry jego komorę silnikową.

– Pocisk HEAT! – krzyknął kanonier przez interkom.

– Gotowy!

– Zawracaj, kurwa…

Kierowana przez doświadczonego sierżanta rosyjska maszyna mknęła zygzakami przez pole. Co pięć sekund wykonywała ostry zwrot; skręciła właśnie w lewo…

Kanonier wypuścił pocisk. Siła odrzutu zatrzęsła czołgiem i o tylną ściankę wieżyczki zadźwięczała wyrzucona łuska. W zamkniętym pomieszczeniu rozszedł się amoniakowy zapach propelentu.

– Trafiony! Piękny strzał, Woody!

Pocisk trafił Rosjan między ostatnie koła i zniszczył silnik diesla. W chwilę potem zaczęła z pojazdu wyskakiwać załoga „uciekając" prosto w grad tnących powietrze odłamków.

Mackall znów polecił zmienić stanowisko bojowe. Zanim dotarli na miejsce, Rosjanie byli już niecałe pięćset metrów od nich. Oddali dwa kolejne strzały, niszcząc wóz bojowy piechoty i następny czołg.

– Byk, tu Szóstka, wycofujemy się na Linię Bravo. Wykonać!

Jako dowódca plutonu Mackall wraz ze swoją drużyną opuścił pozycję ostatni. Sierżant obserwował, jak dwa towarzyszące mu czołgi toczą się w dół stoku. Piechota również się wycofywała; część żołnierzy zdążyła wskoczyć do transporterów opancerzonych, pozostali po prostu biegli. Własna artyleria oddała salwę, następnie postawiła zasłonę dymną, by ułatwić swoim oddziałom cofnięcie się na kolejne pozycje. Na komendę Mackalla czołg ruszył z szybkością czterdziestu pięciu kilometrów na godzinę i nim Rosjanie zdobyli masyw, zajął wyznaczoną pozycję. Wycofujących się ścigał ogień artyleryjski nieprzyjaciela, który zniszczył dwa niemieckie wozy bojowe piechoty.


– Zulu, Zulu, Zulu!

– Przyślijcie mi transporter – polecił Aleksiejew.

– Nie mogę na to pozwolić. Nie pozwolę, generale…

– Przysłać mi tu ten cholerny transporter. Muszę to dokładnie zobaczyć – powtórzył Aleksiejew.

Minutę później on i Siergietow w towarzystwie pułkownika siedzieli w BMP i jechali na pozycje opuszczone właśnie przez oddziały NATO. Znaleźli okop, w którym kryło się dwóch żołnierzy… dopóki w odległości metra nie eksplodowała rakieta.

– Wielki Boże, straciliśmy tu dwadzieścia czołgów! – wykrzyknął Siergietow, oglądając się do tyłu.

– Padnij! – wrzasnął naraz pułkownik, wpychając obu do okrwawionej jamy. Wzgórze dosięgła nawała ogniowa NATO.


– Tam jest gatling – powiedział kanonier.

Rosyjski pojazd z działem przeciwlotniczym pojawił się na szczycie wzgórza. W chwilę później pocisk HEAT zniszczył je niczym plastikową zabawkę. Kolejnym celem stał się rosyjski czołg zjeżdżający ze wzgórza, które właśnie opuścili.

– Głowa do góry. Nadlatuje nasz samolot! – Mackall skulił się, mając nadzieję, że pilot potrafi odróżnić owce od wilków.


Aleksiejew obserwował dwusilnikowy myśliwiec pikujący nad dolinę. Jego przód ział ogniem z działka przeciwczołgowego. Na oczach generała eksplodowały cztery czołgi Zdawało się, że thunderbolt zawisł na chwilę w powietrzu, po czym odleciał na zachód. Pomknęła za nim rakieta SA-7, ale spadła za blisko.

– „Diabelski krzyż"? – zapytał cicho generał.

Pułkownik w milczeniu skinął głową i Aleksiejew zrozumiał, czemu jego ludzie ochrzcili ten typ maszyn taką właśnie nazwą. Oglądany pod kątem amerykański myśliwiec przypominał stylizowany krzyż rosyjskich ortodoksów.

– Wezwałem rezerwowy pułk. Możemy dopaść ich podczas ucieczki – powiedział pułkownik.

To tak wygląda uwieńczony powodzeniem atak? – pomyślał z niedowierzaniem Siergietow.


Mackall obserwował, jak na rosyjskie linie spadają dwie rakiety przeciwczołgowe. Jedna chybiła, ale druga była celna. Kiedy żołnierze Paktu Atlantyckiego cofnęli się o kolejne pięćset metrów, po obu stronach pokazało się jeszcze więcej dymu. Widzieli już wioskę, której bronili. Czołg sierżanta miał na swoim koncie pięć zniszczonych nieprzyjacielskich maszyn. On sam nie został jeszcze trafiony, ale bitwa przecież trwała. Włączyła się amerykańsko-niemiecka artyleria. Rosyjską piechotę w połowie już zniszczono i transportery opancerzone sprzymierzonych zjeżdżały ze stoku, próbując nawiązać z niedobitkami kontakt bojowy. Kiedy do walki włączył się trzeci pułk, wszystko wydawało się rozwijać pomyślnie. Na wzgórzu pojawiło się pięćdziesiąt czołgów. Przemknął nad nimi A-10 niszcząc dwa, ale w tej samej chwili samolot dosięgła rakieta klasy ziemia-powietrze. Płonący wrak spadł trzysta metrów od Mackalla.

– Cel: czołg. Godzina: pierwsza. Pal! – Abrams odskoczył do tyłu. – Trafienie!

– Uwaga, uwaga! – zawołał dowódca piechoty. – Od północy nadlatują wrogie helikoptery.

Dziesięć Mi-24 hind przybyło późno, mimo tego w ciągu niepełnej minuty zniszczyło dwa czołgi. Zaraz pojawiły się niemieckie phantomy. Zasypały radzieckie maszyny rakietami powietrze-powietrze i pociskami z działek pokładowych. Potem zaczęły pojawiać się pociski klasy ziemia-powietrze. Niebo cięły smugi dymu… i nagle w polu widzenia nie było ani jednej maszyny.


– Grzęźniemy – oświadczył Aleksiejew.

Wyciągnął przed chwilą bardzo istotną naukę: helikoptery bojowe nigdy nie sprostają myśliwcom. Właśnie wtedy – pomyślał – gdy Mi-24 mogły odwrócić obraz bitwy, musiały umykać przed niemieckimi myśliwcami. Siła rosyjskiej artylerii słabła. Kanonierzy NATO trafiali celnie. Pomagały im myśliwce nurkujące. Należało zorganizować mocniejsze wsparcie powietrzne.

– Do diabła z tym! – odparł pułkownik i wydał przez radio kolejne rozkazy do batalionów na lewej flance.


– Na godzinie dziesiątej widać chyba wóz dowódcy. Stoi na szczycie wzgórza. Możemy go dosięgnąć?

– Daleki strzał. Ja…

Łup!

Pocisk trafił w sam przód wieżyczki.

– Czołg. Godzina trzecia, blisko…

Kanonier uruchomił urządzenia obracające wieżyczkę. Nie zadziałały Żołnierz sięgnął natychmiast do dźwigni ręcznego sterowania. Mackall rzucił się do karabinu maszynowego i posłał serię w stronę zbliżającego się T-80, który wynurzył się dosłownie znikąd. Kanonier gorączkowo kręcił dźwignią. Od pancerza abramsa odbił się drugi rosyjski pocisk. Pomagał kierowca; obaj żywili rozpaczliwą nadzieję, że zdołają przywrócić maszynie zdolność bojową. W wyniku pierwszego uderzenia uszkodzony został komputer. T-80 był już w odległości niecałego kilometra, kiedy kanonier uporał się wreszcie z usterką. Odpalił natychmiast HEAT-a, ale nie trafił. Ładowniczy umieścił w komorze kolejny pocisk. Kanonier błyskawicznie naprowadził działo na cel i strzelił. Trafienie.

– Zbliżają się następne – ostrzegł kanonier.

– Byk Sześć, tu Trzy-Jeden, oskrzydlają nas niedobrzy chłopcy. Potrzebujemy pomocy – zawołał do mikrofonu Mackall, a następnie zwrócił się do kierowcy:

– W lewo i do tyłu. Wiejmy!

Kierowca nie potrzebował zachęty. Pochylił się i, wyjrzawszy przez wąskie szczeliny obserwacyjne, szarpnął dźwignię przepustnicy. Czołg runął całą mocą do tyłu, po czym zaraz skręcił w lewo. Kanonier w tym czasie próbował trafić w kolejny cel, ale automatyczny stabilizator też nie funkcjonował. Żeby trafić, musieli na chwilę przystanąć – a to znaczyło śmierć.

Pojawił się lecący na małej wysokości kolejny thunderbolt i posłał w stronę Rosjan serię pocisków. Dwa następne radzieckie czołgi zostały unieruchomione, ale samolot musiał się wycofać, ciągnąc za sobą smugę dymu. Artyleria otworzyła ogień, próbując powstrzymać rosyjskie natarcie.

– Na rany Chrystusa, zatrzymaj na chwilę, a ubiję któregoś skurwiela! – wrzasnął kanonier.

Czołg stanął natychmiast. Kanonier dał ognia i trafił T- 72 w gąsienicę.

– Ładuj!

Po lewej stronie, w odległości stu metrów od Mackalla pojawił się drugi czołg. Był nietknięty. Wystrzelił trzy pociski, z których dwa utkwiły w celach. Potem nadleciał radziecki helikopter i roztrzaskał rakietą maszynę dowódcy piechoty. Po chwili zestrzelony został z ręcznej wyrzutni stingerów którą dysponowali niemieccy piechurzy. Mackall skulił się, kiedy z prawej i lewej strony wieżyczki jego czołgu przeleciały dwie „swoje" rakiety przeciwczołgowe HOT, aby trafić w nacierających Rosjan.

– Przed nami czołg z anteną.

– Widzę go. Pocisk podkalibrowy! – kanonier przekręcił korbą wieżyczki w prawo. Podniósł lufę i wystrzelił.


– Kapitanie Aleksandrow! – krzyknął w mikrofon dowódca dywizji. Słowa dowódcy batalionu nagle umilkły.

Pułkownik używał radia zbyt długo. Stacjonująca w odległości szesnastu kilometrów niemiecka bateria samobieżnych 155-milimetrowych dział namierzyła radiowy sygnał i wystrzeliła w tym kierunku dwadzieścia pocisków. Aleksiejew usłyszał ich wizgot i, ciągnąc za sobą Siergietowa, wskoczył w wykopaną przez Niemców transzeję. W pięć sekund później rozległ się potworny huk, a potem wszystko spowiły kłęby dymu. Kiedy generał wychylił głowę, ujrzał, iż pułkownik, ciągle w pozycji stojącej, wydaje przez radio komendy. Za nim płonął transporter dowódcy. We wnętrzu wozu została centrala radiowa. Pięciu żołnierzy zginęło, sześciu wyło z bólu. Aleksiejew z niepokojem spojrzał na krwawą bruzdę na ręku.


Mackall zniszczył wprawdzie jeszcze jeden czołg, ale w końcu to Niemcy za pomocą pocisków HOT powstrzymali rosyjski atak. Straciwszy połowę swych czołgów, radziecki dowódca załamał się nerwowo. Niedobitki radzieckiego wojska postawiły zasłonę dymną i wycofały się na południowy stok wzgórza. Poganiał je ogień artylerii sprzymierzonych. Bitwa lądowa chwilowo ucichła.

– Mackall, co się tam dzieje? – zapytał oficer piechoty.

– Gdzie jest Szóstka?

– Po twojej lewej – Mackall spojrzał w tamtą stronę i ujrzał płonącą maszynę dowódcy. A więc to tak…

– To my, sir. Ilu naszych zostało?

– Naliczyłem cztery maszyny.

Boże wielki – pomyślał sierżant.


– Dajcie mi pułk z dywizji czołgów, a wreszcie to skończę. Im już nic nie zostało – upierał się pułkownik. Na twarzy miał krew z powierzchownej rany.

– Załatwię to. Kiedy możecie rozpocząć atak? – spytał Aleksiejew.

– Za dwie godziny. Muszę tylko przegrupować siły.

– Doskonale. Wracam do kwatery głównej. Opór przeciwnika był silniejszy, niż przypuszczaliście, towarzyszu pułkowniku. Niemniej wasze wojsko walczyło mężnie. Każcie waszym służbom wywiadowczym lepiej pracować. Zgromadźcie jeńców i solidnie ich przesłuchajcie. – Aleksiejew oddalił się. Krok w krok podążał za nim Siergietow.

– Gorzej niż przewidywałem – zauważył kapitan po wejściu do transportera.

– Musieli przeciw nam wystawić co najmniej pułk – Aleksiejew wzruszył ramionami. – Przy takich omyłkach długo nie pociągniemy. W dwie godziny sforsowaliśmy cztery kilometry, ale za jaką cenę. I te skurwysyny od samolotów… Kiedy wrócimy, powiem to i owo generalicji z lotnictwa osłonowego!

– Jest pan prawdziwym żołnierzem – powiedział porucznik.


Okazało się, że pozostało jednak pięć czołgów; po prostu w jednym z nich popsuło się radio.

– Wspaniale pan walczył, naprawdę wspaniale.

– A jak Niemcy? – spytał Mackall nowego dowódcę.

– Pięćdziesiąt procent strat. Iwan odepchnął nas o cztery kilometry. Jeszcze jeden taki atak i po nas. W ciągu godziny mamy otrzymać posiłki. Przekonałem dowództwo pułku, że Iwanowi niebywale zależy na tej pozycji. Otrzymamy w związku z tym pomoc. Od Niemców. O zmierzchu przyślą tu batalion, a o świcie prawdopodobnie następny. Proszę uzupełnić paliwo i amunicję. Nasi drodzy przyjaciele niebawem znów się pojawią.

– Na tę wioskę przypuścili już dwa wielkie i jeden mniejszy atak. I nic nie osiągnęli, sir.

– Aha, jeszcze jedno, sierżancie. Rozmawiałem o panu w dowództwie jednostki. Pułkownik oznajmił, że od teraz jest pan oficerem.

Czołg Mackalla potrzebował dziesięciu minut na przezbrojenie. Uzupełnienie paliwa zajęło dalsze dziesięć minut. W tym czasie zmordowana do granic możliwości załoga uzupełniała amunicję. Sierżant był zdumiony tym, że musi wracać na linię frontu, mając o pięć pocisków za mało.


– Zostałeś trafiony, Pasza – młodszy mężczyzna, potrząsnął głową.

– Skaleczyłem się przy wysiadaniu z helikoptera. Niech krwawi. To kara za moją niezdarność.

Aleksiejew usiadł naprzeciwko dowódcy i wypił blisko litr wody. Wstydził się tej lekkiej kontuzji i dlatego skłamał.

– Atak?

– Stawiali diabelski opór. Powiedziano nam, że mamy przed sobą dwa bataliony piechoty plus czołgi. Ja szacuję siły wroga na niepełny pułk. Sprzymierzeni dysponowali ponadto doskonale przygotowanymi pozycjami. A jednak prawie złamaliśmy ich linie. Dowodzący dywizją pułkownik opracował niezły plan i jego ludzie przypuścili rzeczywiście imponujący atak. Zmusiliśmy wroga do cofnięcia się prawie do samej wioski. Do następnego ataku chciałbym zaangażować czołgi z grup działań operacyjnych.

– Tego nam zrobić nie wolno.

– Co takiego? – Aleksiejew był zdumiony.

– Grupy działań operacyjnych mają pozostać nietknięte aż do chwili, kiedy nie przełamiemy frontu. Takie są instrukcje z Moskwy.

– Ależ dodatkowy pułk właśnie przełamie front. Cel mamy już w zasięgu wzroku! By to osiągnąć, poświęciliśmy dywizję piechoty zmotoryzowanej i straciliśmy połowę innej. Możemy wygrać tę bitwę i zrobić pierwszą, istotną wyrwę w liniach NATO. Ale musimy działać błyskawicznie!

– Jesteście pewni swego zdania?

– Tak, lecz konieczny jest pośpiech. Niemcy wiedzą, że niebawem ponowimy atak. Spróbują wzmocnić linie. Pierwszy pułk 30. Gwardyjskiej Dywizji Czołgów znajduje się zaledwie godzinę drogi od pola walki. Możemy go tu ściągnąć natychmiast. Wziąłby udział w szturmie. Tak naprawdę, to powinniśmy tu mieć całą tę dywizję. Taka okazja nieprędko się zdarzy.

– Przekonałeś mnie. Połączę się z Naczelnym Dowództwem i poproszę o zezwolenie.

Aleksiejew odchylił się do tyłu i przymknął oczy. Struktura radzieckiego dowództwa: nawet głównodowodzący teatrem wojny, jeśli chce odstąpić od Planu, musi uzyskać pozwolenie.

Zbadanie mapy zajęło geniuszom w Moskwie dwie godziny. Czołowy pułk 30. Dywizji Gwardyjskiej dostał polecenie dołączenia do dywizji piechoty zmotoryzowanej. Ale było już za późno. Atak opóźnił się o dziewięćdziesiąt minut.


Podporucznik Terry Mackall na pagonach ciągle miał jeszcze dystynkcje sierżanta, lecz był zbyt zmęczony, by o tym myśleć. Dziwił się tylko, jak poważnie dowództwo oceniło jego drobną w sumie potyczkę czołgową. W transporterach opancerzonych pojawiły się dwa bataliony niemieckiej regularnej piechoty, zwalniając wyczerpaną Landwehrę, która została wycofana i miała przygotować pozycje obronne wokół wioski. Stanowisko wzmocniła dowodzona przez niemieckiego pułkownika kompania czołgów Leopard i dwa plutony M-1. Oficer przybył helikopterem i natychmiast odbył inspekcję pozycji obronnych. Na twarzy o wąskich, zaciętych ustach miał plaster, a głowę zabandażowaną.

Skurwiel pozujący na twardziela – pomyślał Mackall. Podporucznik zdawał sobie sprawę, że gdyby Iwan zdobył ich pozycje, oskrzydliłby połączone siły niemiecko-brytyjskie, które powstrzymywały rosyjski atak na Hanower. Dlatego też bitwa ta była dla Niemców tak istotna. Na pierwszej linii zajęły miejsce niemieckie leopardy, luzując tym samym Amerykanów. Siły te ponownie liczyły czternaście czołgów. Dowódca rozdzielił jednostkę na dwie części; Mackallowi przypadła grupa południowa. Odnaleźli i zajęli ostatnią linię umocnień na południowo-wschodnim krańcu wioski. Mackall dokładnie rozlokował podległe sobie siły. Odwiedził osobiście każdą pozycję, ustalając szczegółowo plan z dowódcami poszczególnych czołgów.

Niemcy byli bardzo zdyscyplinowani. Na każdym posterunku, który nie miał naturalnej osłony, zasadzili nowe zarośla. Ewakuowano prawie całą ludność cywilną, choć sporo osób nie chciało opuszczać swoich domów. Jeden z mieszkańców wioski przyniósł czołgistom ciepły posiłek. Ale załoga Mackalla nie miała czasu jeść. Kanonier naprawił dwa rozerwane złącza i przestroił uszkodzony komputer sterujący ogniem. Ładowniczy i kierowca zajęli się obluzowaną gąsienicą. Zanim skończyli, odezwała się radziecka artyleria.


Aleksiejew chciał tam być. Utrzymywał łączność telefoniczną z dowództwem dywizji i był na podsłuchu radiowym, dzięki czemu śledził wszystko na bieżąco. Pułkownik – Aleksiejew postanowił, iż w przypadku powodzenia awansuje go na generała – skarżył się, że wszystko to trwało zbyt długo. Wysłał nad linie nieprzyjaciela zwiad lotniczy; jedna z maszyn nie wróciła. Pilot drugiego samolotu doniósł o ruchach wojsk po tamtej stronie, ale poza tym, iż został zaatakowany pociskami ziemia-powietrze, niewiele potrafił powiedzieć. Pułkownik obawiał się, że siły przeciwnika znacznie wzrosły, ale nie miał żadnych konkretnych danych na ten temat i trudno mu było ustalić, czy wojska NATO zwlekają, czy też przybywają tam nowe posiłki.


Mackall również przyglądał się wszystkiemu z oddali. Ostatnia linia wzgórz odległa była o półtora kilometra. Między nimi a amerykańskimi pozycjami majaczyły zgliszcza rozległego gospodarstwa. Oddział uformowany został w dwa plutony po trzy czołgi każdy. Mackall, jako Dowódca, miał trzymać się z tyłu i kierować akcją przez radio. W dwadzieścia minut po radiowym komunikacie o silnym ataku Rosjan, zaobserwował ruch. W kierunku wioski zaczęły zjeżdżać niemieckie wozy z piechotą. Na północy pojawiło się kilka rosyjskich śmigłowców, ale ukryta w wiosce bateria rolandów otworzyła do nich ogień i zniszczyła trzy maszyny. Reszta odleciała. Potem zjawiły się niemieckie leopardy. Mackall doliczył się trzech trafień. Artyleria NATO otworzyła ogień; z kolei między amerykańskie czołgi zaczęły spadać radzieckie pociski. Następnie pojawili się Rosjanie…

– Byk, wszystkie jednostki wstrzymują ogień. Powtarzam, wszyscy wstrzymują ogień – odezwał się przez radio dowódca.

Mackall widział między zabudowaniami wioski wycofujących się Niemców. A więc to tak sobie wykombinował skurwysyn Szwab – pomyślał podporucznik. – Ślicznie…


– Uciekaj – powiedział pułkownik do Aleksiejewa przez radio. Na mapie, którą generał miał przed sobą, oficerowie nanosili flamastrami różne znaki. Na czerwono znaczyli wyrwę w niemieckich liniach. Pierwsze radzieckie czołgi były już pięćset metrów od wioski i wdzierały się w dwukilometrową lukę między czołgami grupy B.


Niemiecki pułkownik wydał rozkaz amerykańskiemu dowódcy.

– Byk, tu Szóstka. Brać ich!

Dwanaście czołgów jednocześnie otworzyło ogień. Dziewięć pocisków było celnych.

– Woody, szukaj anten – polecił kanonierowi Mackall.

Obserwował przez peryskop inne, podległe sobie czołgi. Jego kanonier skierował działo w prawo, celując w tylne szeregi Rosjan.

– Jest! Wprowadzić pocisk HEAT Cel: czołg. Odległość: dwa tysiące sześćset… – Czołgiem szarpnęło. Kanonier obserwował lot smugacza podążającego po łuku pocisku… – Trafienie!

Kolejna salwa z czołgów M-1 zniszczyła osiem radzieckich czołgów. Potem od strony wioski spadła na Rosjan ulewa amunicji, siejąc wśród nich straszliwe spustoszenie. Rosjanie zaatakowali skrzydłami i teraz mieli przed sobą wioskę pełną wyrzutni rakiet przeciwczołgowych; niemiecki pułkownik zastawił pułapkę, w którą wpadły radzieckie jednostki. W tej samej chwili z lewej i prawej strony wyjechały zza osady leopardy i zaatakowały będącego na odkrytej przestrzeni przeciwnika. Dowodzący osłoną lotniczą ponownie skierował na pozycje radzieckiej artylerii myśliwce bombardujące. Do walki włączyły się też myśliwce radzieckie, ale zaangażowane w walce z amerykańskimi i niemieckimi samolotami nie były w stanie dać wsparcia walczącym na ziemi jednostkom; a tam pojawiły się uzbrojone w rakiety niemieckie śmigłowce Gazelle. Rosyjskie czołgi strzelały na oślep, próbując rozpaczliwie nawiązać z przeciwnikiem równorzędną walkę. Amerykanie jednak byli dobrze okopani, zaś niemieckie wyrzutnie we wsi po każdej salwie zmieniały przezornie pozycje.

Mackall przesunął jeden pluton na prawą stronę, a drugi na lewą. Jego kanonier zlokalizował i zniszczył kolejny czołg dowódcy, po czym Niemcy oskrzydlili radziecką formację od północy i od południa. Sowieci mieli przewagę liczebną, lecz Niemcy poradzili sobie z nią, ostrzeliwując kolumnę czołgów potężnymi, 120-milimetrowymi działami. Radziecki dowódca natychmiast wysłał tam helikoptery, które miały utorować drogę ucieczki jego formacjom. Zaskoczyły Niemców zniszczeniem trzech czołgów, ale niebawem artyleria sojuszników zaczęła strącać maszynę po maszynie.

Nieoczekiwanie, w jednej chwili, Rosjanie mieli dosyć. Na oczach Mackalla siły radzieckie zawróciły w miejscu i, mając na plecach szarżujących Niemców, zaczęły się gwałtownie wycofywać. Podporucznik doskonale wiedział, że nikt nie dociśnie Rosjan tak, jak właśnie kreutze. Niebawem poprzednie linie obronne znów zostały odzyskane. Bitwa trwała prawie godzinę. W walce o Bieben niemal doszczętnie wybito dwie radzieckie dywizje piechoty zmotoryzowanej. Załoga czołgu otworzyła pokrywę włazu by przewietrzyć wnętrze pojazdu. Na podłodze walało się piętnaście łusek po pociskach. Sterujący ogniem komputer znów odmówił posłuszeństwa, ale mimo to Woody zniszczył jeszcze cztery następne czołgi; dwa z nich należały do radzieckich dowódców.

Podjechał jeep ze zwierzchnikiem.

– Mam trzy uszkodzone czołgi – zameldował Mackall. – Muszą iść do naprawy. – Twarz rozjaśnił mu szeroki uśmiech. – Nigdy nam nie odbiorą tego miasteczka.

– To Bundeswehra powstrzymała ostatecznie ich atak – skinął głową porucznik. – W porządku, proszę zluzować swoich ludzi.

– No cóż, kiedy szliśmy do ostatniego ataku, brakowało nam do kompletu pięciu pocisków.

– W ogóle zaczyna brakować amunicji. Nadchodzi dużo wolniej, niż się spodziewaliśmy.

Mackall zastanowił się chwilę; wnioski, do jakich doszedł, nie były wesołe.

– Więc niech ktoś powie tym niedojebom z marynarki, że powstrzymamy skurwieli, jeśli tylko będziemy mieli na czas odpowiednią ilość broni i amunicji.


USS„Pharris"

Morris nigdy nie widział Hampton Roads tak zatłoczonej. W porcie stało na kotwicach co najmniej sześćdziesiąt statków handlowych, tuż obok nich zacumowane były okręty wojenne eskorty, które miały je poprowadzić przez ocean. Znajdowała się tam również pozbawiona głównego masztu „Saratoga". Sam maszt reperowano na nabrzeżu, podczas gdy na jednostce kończono naprawę licznych, mniej widocznych uszkodzeń. Nad portem krążyło w powietrzu wiele samolotów. Na niektórych okrętach pracowały radary poszukujące radzieckich łodzi podwodnych, aby te nie mogły w zgrupowane w porcie statki wystrzelić samosterujących pocisków dalekiego zasięgu.

„Pharris" zacumowany był przy magazynach paliwa, gdzie uzupełniał swoje zbiorniki oraz baki z benzyną dla helikoptera. Dostarczono już nowy pocisk ASROC oraz sześć rakiet z pasmami folii aluminiowej. Ponadto zaopatrzono okręt w żywność. Ed Morris już wcześniej przesłał do dowództwa raport z rejsu i teraz był właściwie wolny. Z jednym zastrzeżeniem: za dwanaście godzin miał wyruszyć w rejs. Za dwanaście godzin ponownie będzie płynął w eskorcie wiozącego ciężki sprzęt i amunicję konwoju, zmierzającego z szybkością dwudziestu węzłów do francuskich portów Le Havre i Brest.

Kapitan zapoznał się z raportami wywiadu marynarki wojennej. Sprawy wyglądały dużo gorzej. Na linii Grenlandia-Islandia-Zjednoczone Królestwo umieszczono dwadzieścia okrętów podwodnych Paktu Atlantyckiego, które miały próbować przejąć funkcję zniszczonej sieci SOSUS. Zniszczyły już wprawdzie pokaźną liczbę radzieckich łodzi podwodnych, ale poinformowały również, że kilka z nich przedostało się na ocean; Morris do każdej radzieckiej jednostki, która przedarła się przez linię obrony sprzymierzonych umieszczonej w raporcie, dodawał cztery lub pięć, o których nie wiedziano. W porównaniu z tym, co działo się teraz, rejs pierwszego konwoju był wyjątkowo bezpieczny. Poprzednio tych kilka radzieckich jednostek podwodnych na Atlantyku musiało płynąć do odległych celów pełną parą, co powodowało, że były głośne i łatwe do wykrycia. Obecnie sytuacja zmieniła się radykalnie. Na Atlantyku czaiło się już około sześćdziesięciu morderczych okrętów, z czego połowę stanowiły okręty atomowe. Morris, porównując stan liczebny radzieckiej floty podwodnej z ilością zniszczoną przez jednostki NATO, zastanawiał się w duchu, czy liczba sześćdziesiąt nie zawiera w sobie zbyt wiele optymizmu.

Ponadto istniały backfire'y, więc konwój miał płynąć trasą południową. Nadkładał w ten sposób całe dwa dni drogi, ale za to zmniejszał do minimum ryzyko spotkania z rosyjskimi bombowcami. Dla radzieckich maszyn te rejony leżały na granicy ich możliwości paliwowych. Ponadto na trzydzieści minut przed każdym przelotem radzieckiego satelity konwój miał zbaczać na zachód, aby zmylić wrogie okręty podwodne i bombowce.

Dodatkową osłonę stanowiły znajdujące się właśnie na morzu dwie grupy lotniskowców. Najwyraźniej planowano zastawić pułapkę na backfire'y. Lotniskowce popłyną okrężną drogą, aby uniknąć wykrycia przez satelity. Morris wiedział, że to możliwe, że to wyłącznie kwestia geometrii. Z drugiej strony jednak ograniczało to mocno pole manewru ogromnych okrętów; niemniej ich towarzystwo zapewniało obronę lotniczą przed okrętami podwodnymi. Kompromis, ale całe życie, wszystkie operacje wojenne, opierają się właśnie na kompromisach. Morris zapalił papierosa bez filtra. Zazwyczaj nie palił, ale w połowie drogi w tamtą stronę kupił w bezcłowej kantynie okrętowej karton papierosów. Nie stanowiły większego zagrożenia dla jego życia niż samo morze. Rosjanie zatopili już przecież dziewięć niszczycieli i fregat; w tym dwie jednostki z całą załogą.


Islandia

Edwards zdążył już znienawidzić widniejące na mapie brązowe poziomice. Każda z nich oznaczała kolejne dwadzieścia metrów wysokości; sześćdziesiąt pięć coma sześć stóp. Czasami linie były rzadkie, odległe od siebie o kilka milimetrów. Gdzieś indziej prawie nakładały się na siebie, a porucznik myślał, że staną przed pionową ścianą. Pamiętał, jak pewnego razu odwiedził z ojcem Waszyngton i, zignorowawszy ustawionych w kolejce do windy turystów, wspięli się po schodach na samą górę stusiedemdziesięciometrowego pomnika Waszyngtona. Do celu dotarli zmęczeni lecz dumni. Obecnie wspinaczkę taką podejmował co półtorej godziny, z tym, że nie było tu gładkich schodów i czekającej na górze windy, która zwiozłaby go na dół… Na dole nie czekała taksówka, nie czekał hotel.

Od chwili opuszczenia obozu przed trzema godzinami przebyli już dziesięć poziomic – dwieście metrów, czy jak kto wolał sześćset pięćdziesiąt sześć stóp różnicy wzniesień, przedostając się z okręgu administracyjnego Skorradalshreppur do okręgu administracyjnego Lundarreykjadashreppur. Granicy między nimi nie oznajmiała żadna zielona tablica, ale Islandczycy wiedzieli, że jeśli już ktoś wędruje pieszo po ich kraju, to najwidoczniej w nim mieszka i nie potrzebuje wskazówek. Po dwóch kilometrach płaskiego terenu trafili na moczary pokryte – skałami i popiołem; w odległości siedmiu kilometrów widniało coś, co wyglądało na wygasły wulkan.

– Odpoczynek – zarządził Edwards.

Usiadł obok wysokiej na metr skałki i oparł się o nią plecami. Był zdziwiony, kiedy zbliżyła się do niego Vigdis. Usadowiła się naprzeciwko, metr dalej.

– No i jak samopoczucie?

Mikę natychmiast zauważył, że dziewczyna miała w oczach dużo więcej życia niż dotąd. Prawdopodobnie demony, które zagnieździły się w nich poprzedniego dnia, odeszły. Nie – pomyślał. – One już nigdy do końca nie odejdą. Ale i ja musiałem żyć z koszmarem, który zbladł dopiero z czasem. Czas leczy wszystkie rany. Chyba, że człowiek padnie ofiarą morderstwa.

– Zapomniałam podziękować ci za uratowanie życia.

– Nie mogliśmy przecież spokojnie obserwować, jak cię zabijają – odparł, zastanawiając się, czy przypadkiem nie kłamie. Nie był pewien, co by zrobili, gdyby Rosjanie zamierzali tylko wymordować mieszkańców farmy. Czy nie zaczekaliby do ich odejścia i potem sami nie splądrowaliby domu w poszukiwaniu potrzebnych rzeczy? Nadszedł czas prawdy.

– Nie zrobiłem tego dla ciebie; nie tylko dla ciebie.

– Nie rozumiem.

Edwards wyjął z kieszeni portfel i pokazał zrobione przed pięcioma laty zdjęcie.

– To Sandy. Sandra Miller. Mieszkaliśmy w jednym bloku i razem chodziliśmy do szkoły. Być może któregoś dnia zostałaby moją żoną – powiedział cicho.

A może i nie – dodał w duchu. – Ludzie się zmieniają.

– Poszedłem na Akademię Lotniczą, a ona na Uniwersytet Connecticut w Hartford. W październiku, kiedy byłem na drugim roku, zaginęła. Została zgwałcona i zamordowana. Tydzień później znaleziono ją w przydrożnym rowie. Facet, który to zrobił… nie udowodniono mu morderstwa Sandy, a wyłącznie gwałt dokonany na dwóch dziewczynach ze szkoły… no cóż, on przebywa obecnie w szpitalu dla wariatów. Powiedzieli, że jest umysłowo chory i nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi. Tak więc pewnego dnia uznają go zapewne za zdrowego i wypuszczą na wolność. A Sandy będzie w dalszym ciągu martwa. – Edwards spuścił wzrok i patrzył tępo w kamienie. – Nic nie mogłem zrobić. Nie jestem przecież gliną i znajdowałem się w odległości trzech tysięcy kilometrów. Ale w twoim przypadku było inaczej – mówił bezbarwnym tonem. – Tym razem było inaczej.

– Kochałeś Sandy? – zapytała Vigdis.

Jak na to odpowiedzieć? – pomyślał Mikę. – Wtedy, przed pięcioma laty, chyba tak. Ale czy uczucie to przetrwałoby do teraz? W końcu przez wszystkie te lata nie żyłeś w celibacie – powiedział sobie w duchu. Z drugiej strony, o niczym to nie świadczy, prawda? Popatrzył na fotografię, którą Sandy wysłała mu trzy dni przed śmiercią. W skrzynce na listy w Colorado Springs znalazł ją już po zgonie dziewczyny, jakkolwiek wieść o morderstwie jeszcze do niego nie dotarła. Ciemne, spadające na ramiona włosy, przechylona głowa, łobuzerski uśmiech, który tak łatwo przekształcał się w głośny śmiech… wszystko to przeminęło bezpowrotnie.

– Tak – znów bezbarwny, beznamiętny głos.

– A więc zrobiłeś to dla niej, prawda?

– Tak – skłamał Edwards.

Zrobiłem to dla siebie!

– Nie wiem nawet, jak się nazywasz.

– Mikę. Michael Edwards.

– Zrobiłeś to dla mnie, Michael. Dziękuję ci za życie.

Po raz pierwszy na twarzy Vigdis pojawił się cień uśmiechu. Położyła dłoń na jego dłoni. Palce miała delikatne i ciepłe.

Загрузка...