POLARNA GLORIA

Kijów, Ukraina

Zdecydowano, że o najnowszych wypadkach w Niemczech należy poinformować radzieckich dowódców frontów i teatrów wojny. Aleksiejew i jego zwierzchnik doskonale znali przyczyny tej decyzji: skoro niektórzy z dowódców mieli zostać zdjęci ze stanowisk, nowi ludzie powinni rozumieć sytuację. Z satysfakcją wysłuchali raportów wywiadu. Nie spodziewali się wiele po atakach grup Specnazu, lecz okazało się, iż niektóre z nich zakończyły się sukcesem. Zwłaszcza akcje przeprowadzone w niemieckich portach. Potem przyszła kolej na doniesienia wywiadu dotyczące mostów na Elbie.

– Czemu nikt nas nie ostrzegł? – zapytał dowódca Południowo-Zachodniego Teatru Wojny.

– Towarzyszu generale – odparł oficer sił powietrznych. – Wedle naszych informacji, ów stealth jest prototypem i ten model samolotu nie został jeszcze wprowadzony do regularnej służby. Niemniej Amerykanie zbudowali kilka egzemplarzy i włączyli je do poszczególnych eskadr. Za pomocą tych maszyn zniszczyli naszą powietrzną sieć radarową, torując tym samym drogę do potężnego, zmasowanego ataku na lotniska i linie zaopatrzenia. Ułatwili sobie w ten sposób realizację doskonale zaplanowanej akcji skierowanej przeciw naszym myśliwcom przystosowanym do lotów w trudnych warunkach atmosferycznych. To fakt, ich misja zakończyła się powodzeniem, ale nie była rozstrzygająca.

– A dowódca lotnictwa zachodniego teatru został aresztowany w nagrodę za odparcie przeciwnika, tak? – burknął opryskliwie Aleksiejew. – Ile maszyn straciliśmy?

– Nie jestem upoważniony do odpowiedzi na to pytanie, towarzyszu generale.

– Może zatem powiecie nam coś o mostach?

– Większość mostów na Elbie została zniszczona. Poza tym NATO zaatakowało stacjonujące w pobliżu jednostki wojsk inżynieryjno-technicznych przeznaczone do wymiany taktycznej.

– Pieprzony maniak. Rozmieścił jednostki budujące mosty tuż przy głównych celach! – dowódca południowo-zachodniego teatru spojrzał w sufit, jakby spodziewał się w Kijowie ataku lotniczego.

– Tamtędy prowadziła droga, towarzyszu generale – odparł cicho oficer wywiadu. Aleksiejew dał mu ręką znak, by opuścił pokój.

– Niezbyt dobry początek, Pasza.

Jeden generał już był aresztowany, następcy jeszcze nie wyznaczono. Aleksiejew kiwnął głową i spojrzał na zegarek.

– Za pół godziny czołgi przekroczą granicę; mamy dla Niemców parę niespodzianek. Nie otrzymali jeszcze posiłków. Ponadto nie zdążyli osiągnąć tej psychicznej gotowości, którą mają już nasi ludzie. Pierwszy cios powinien ich mocno zaboleć. Jeśli oczywiście nasi przyjaciele w Berlinie wykonają wszystko prawidłowo.


Keflavik, Islandia

– Idealna pogoda – odezwał się porucznik Mikę Edwards, odrywając wzrok od wyjętej właśnie z kopiarki mapy. – Za dwadzieścia, dwadzieścia cztery godziny nadejdzie potężny, zimny front znad Kanady. Przyniesie ze sobą obfite deszcze, ale dzisiaj jeszcze będzie piękny dzień, niecałe dwie dziesiąte wysokich chmur. Wiatry zachodnie i południowo-zachodnie wiejące z szybkością od dwudziestu pięciu do trzydziestu pięciu kilometrów na godzinę. I dużo słońca – dokończył z uśmiechem.

Słońce ostatni raz wzeszło prawie pięć tygodni wcześniej i przez następne trzydzieści pięć dni miało nie zachodzić. Islandia leżała tak blisko bieguna północnego, że latem słońce krążyło po błękitnym niebie szerokim łukiem, nigdy właściwie nie chowając się całkowicie za horyzont.

– Pogoda dla myśliwców – zgodził się pułkownik Bili Jeffers, dowódca „Czarnych Rycerzy", 57. Eskadry Myśliwców Przechwytujących. Większość jego samolotów F-15 Eagle stało obecnie na pasach startowych w odległości niecałych stu metrów od budynku. W maszynach siedzieli piloci i czekali. Czekali tak już od dziewięćdziesięciu minut. Dwie godziny wcześniej przyszła wiadomość, że z taktycznych baz lotniczych na Półwyspie Kolskim wystartowała wielka liczba radzieckich maszyn i odleciała w niewiadomym kierunku.

Zawsze ruchliwy port lotniczy w Keflaviku tydzień temu przemienił się w istny dom wariatów. Lotnisko służyło zarówno samolotom marynarki, jak i regularnym siłom powietrznym. Było też ważną stacją międzynarodową, gdzie maszyny wielu towarzystw lotniczych uzupełniały paliwo. Od tygodnia ruch na lotnisku niebywale się wzmógł, gdyż przez bazę przelatywać zaczęły tranzytem groźne myśliwce taktyczne dostarczane do Europy ze Stanów Zjednoczonych i Kanady, wielkie transportowce ze sprzętem wojennym oraz wracające do Ameryki samoloty pasażerskie, wiozące na pokładach pobladłych ze strachu turystów i rodziny wojskowych, którzy zostali na linii frontu.

To samo dotyczyło Keflaviku: ewakuowano stamtąd trzy tysiące żon i dzieci oficerów. Baza była gotowa. Jeśli Rosjanie rozpętają wojnę, która wybuchnie niczym nowy wulkan, Keflavik będzie przygotowany na nią najlepiej, jak się da.

– Za pozwoleniem, pułkowniku, chciałbym sprawdzić parę rzeczy w wieży kontrolnej. Na najbliższe dwanaście godzin dysponujemy precyzyjną prognozą pogody.

– A prąd strumieniowy? – pułkownik Jeffers podniósł wzrok znad mierzącej blisko metr kwadratowy mapy izobarów i kierunków wiatrów.

– Występował w pewnych miejscach przez cały tydzień, sir, i na razie nic się nie zmienia.

– W porządku, idź.

Edwards włożył czapkę i wyszedł. Na polowy mundur piechoty morskiej wdział cienką, niebieską marynarkę oficera, zadowolony z tego, że siły powietrzne nie przykładały zbyt wielkiej wagi do przepisów mundurowych. W jeepie miał resztę swego „wyposażenia bojowego": rewolwer kalibru 38, pas z kaburą i polową odzież maskującą, jaką przed trzema dniami otrzymali wszyscy pracownicy bazy. Dopięto wszystko na ostatni guzik – stwierdził Edwards, kiedy ruszał samochodem do odległej o czterysta metrów wieży. – Nawet te kurtki niemieckiej artylerii przeciwlotniczej.

Edwards zdawał sobie sprawę, że pierwszy atak nieprzyjaciela musiał pójść na Keflavik. Wszyscy o tym wiedzieli, wszyscy byli na to przygotowani i wszyscy starali się o tym nie myśleć. Ta najbardziej odosobniona placówka Paktu Atlantyckiego na zachodnim wybrzeżu Islandii stanowiła kluczowe wejście na Północny Atlantyk. Gdyby Iwan chciał rozpocząć wojnę morską, musiałby najpierw zneutralizować Islandię. Na czterech pasach startowych w Keflaviku drzemało osiemnaście myśliwców przechwytujących Eagle, dziewięć samolotów P-3C Orion do zwalczania okrętów podwodnych i najgroźniejsze trzy maszyny E-3A AWACS z radarowym systemem ostrzegania, stanowiące wzrok myśliwców. Dwa E-3A odbywały właśnie loty patrolowe. Jeden krążył w odległości trzydziestu kilometrów na północny wschód od przylądka Fontur, drugi dokładnie nad Ristain, dwieście kilkadziesiąt kilometrów na północ od Keflaviku. I to było najbardziej zdumiewające. Dysponując tylko trzema samolotami z radarowym systemem ostrzegania, piloci mieli pracy aż nadto. Dowódca islandzkiej obrony powietrznej bardzo poważnie podszedł do całej sprawy. Edwards wzruszył ramionami. Gdyby naprawdę jakieś backfire'y zamierzały pojawić się na ich niebie i tak niewiele mogliby uczynić. Edwards był oficerem w nowo sformowanym oddziale meteorologicznym i składał tylko raporty pogodowe.

Porucznik zaparkował jeepa w miejscu wyznaczonym dla oficerów, tuż obok wieży. Rewolwer postanowił zabrać ze sobą. Parking nie był strzeżony; zawsze istniała możliwość, że ktoś mógł „pożyczyć" sobie broń. Bazę nieustannie patrolowała kompania piechoty morskiej i żandarmeria. Wszyscy wyglądali bardzo groźnie z karabinami M-16 i zwieszającymi się z pasów wiązkami granatów. Edwards miał nadzieję, że obchodzą się z nimi ostrożnie. Następnego dnia miała przybyć jednostka amfibii morskich, aby wzmocnić siły bazy. Powinno to wprawdzie nastąpić dobry tydzień wcześniej, ale cała sprawa odwlekła się. Częściowo dlatego, że Islandczycy bardzo niechętnie widzieli na swoim terytorium większą ilość uzbrojonych, obcych wojsk, lecz przede wszystkim z powodu nieoczekiwanie szybkiego rozwoju wypadków. Edwards przebył biegiem zewnętrzne schody wieży i trafił do centrali, w której ujrzał nie pięciu jak zwykle, ale ośmiu dyżurnych.

– Cześć, Jerry – przywitał szefa, porucznika marynarki Jerry'ego Simona.

W wieży nie było ani jednego cywilnego kontrolera ruchu pasażerskiego. No cóż – pomyślał Edwards. – Skoro nie ma pasażerów, to nie mają czego kontrolować…

– Dzień dobry, Mikę – odparł szef.

Był to stały dowcip pracowników bazy w Keflaviku. Zegar wskazywał trzecią piętnaście czasu miejscowego. Dzień! Ale słońce stało już wysoko na północno-wschodniej stronie nieba, zalewając całe pomieszczenie jaskrawym światłem.

– Zróbmy pomiary wysokościowe! – powiedział Edwards, podchodząc do instrumentów meteorologicznych.

– Nie znoszę tego pieprzonego miejsca! – odparł dyżurny.

– Zróbmy bezwzględne pomiary wysokościowe.

– Bezwzględnie nie znoszę tego pieprzonego miejsca!

– Zróbmy więc względne.

– Nie lubię tego pieprzonego miejsca!

– Zróbmy więc pomiary pobieżne.

– Pieprzę to pobieżnie! – obaj się roześmiali. Zrobili to, co im było bardzo potrzebne.

– Miło widzieć, że wszyscy zachowujemy równowagę – odezwał się Edwards.

Niski, chudy porucznik od chwili przybycia do bazy przed dwoma miesiącami zdobył od razu dużą popularność. Pochodził z Eastpoint w Maine, skończył Akademię Lotnictwa, ale ponieważ nosił okulary, nie mógł latać. Jego drobna postać – sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i pięćdziesiąt pięć kilogramów wagi – sprawiała, iż nie posiadał dostatecznego autorytetu jako dowódca, ale zaraźliwe poczucie humoru oraz ciągła gotowość do opowiadania dowcipów, jak też wielka biegłość w przewidywaniu komplikacji pogodowych na Północnym Atlantyku sprawiały, iż każdy w Keflaviku chciał z nim pracować. Wszyscy zgodnie twierdzili, że pewnego dnia wyląduje w telewizji jako jeden z tych cholernych przepowiadaczy pogody.

– MAC, lot pięć-dwa-zero, zrozumiałem cię. Odlatuj, duży chłopaczku. Musimy mieć miejsce – odezwał się zmęczonym głosem kontroler lotów. W odległości kilkuset metrów na pasie startowym jeden-osiem, zaczynał rozpędzać się transportowiec C-5A Galaxy. Edwards obserwował maszynę przez lornetkę. Nigdy nie mogło pomieścić mu się w głowie, iż taki kolos jest w stanie w ogóle oderwać się od ziemi.

– Żadnych nowych wiadomości? – zapytał Simon Edwardsa.

– Nie, ostatni raport to ten od Norwegów. W Koli duży ruch. Zresztą miałem masę pracy – odparł Mikę i wrócił do wzorcowania cyfrowego barometru.

Wszystko zaczęło się przed sześcioma tygodniami. Zgrupowane w sześciu bazach w okolicach Siewieromorska dywizjony samolotów dalekiego zasięgu, należące do radzieckiego lotnictwa morskiego, rozpoczęły nieustanne ćwiczenia pozorujące loty bojowe. Po czterech tygodniach cała ich aktywność zmalała do zera. Był to bardzo złowieszczy znak: Rosjanie najpierw wyszkolili załogi do perfekcji, a następnie przystąpili do generalnych remontów, dzięki którym każda maszyna, każdy instrument doprowadzone zostały do stanu pełnej gotowości… Co teraz robią? Planują atak na Bodo w Norwegii? A może na Islandię? Kolejne ćwiczenia? Trudno powiedzieć.

Edwards odnotował w księdze przepisaną na ten dzień kontrolę instrumentów na wieży. Mógł to wprawdzie zostawić zwerbowanym technikom, ale ci akurat mieli masę dodatkowych zajęć przy dywizjonie myśliwców, więc postanowił zrobić to sam. Ponadto dawało mu to doskonały pretekst, by odwiedzić wieżę…

– Panie Simon – odezwał się nagle starszy kontroler. – Otrzymałem właśnie pilną wiadomość z Sentry Jeden. Alarm pierwszego stopnia: nadlatuje wielu bandytów, sir. Nadlatują z północy i północnego wschodu… Sentry Dwa sprawdza… też ich ma. Jezu! Wygląda, że bandytów jest czterdziestu albo pięćdziesięciu…

Edwards zauważył, że agresorów nazywano obecnie „bandytami", nie „zombi", jak dotąd.

– Czy nadlatują jakieś nasze samoloty?

– Za dwadzieścia minut ma się pojawić MAC C-41, a osiem dalszych w pięciominutowych odstępach. Nadlatują z Dover.

– Proszę powiadomić je, by zawracały! Keflavik jest zamknięty dla wszelkich przylotów aż do odwołania – Simon odwrócił się do pracownika telekomunikacji. – Proszę powiadomić dowództwo lotnictwa strategicznego na Atlantyku, że idzie na nas atak i czekamy na rozkazy. Ja…

Powietrze wypełnił jęk syren alarmowych. Oczekujący na dole piloci zerwali oznakowane na czerwono plomby bezpieczeństwa w gotowych do startu myśliwcach przechwytujących. Edwards spostrzegł, iż jeden z lotników szybko dopija kubek kawy i zaczyna zapinać pasy bezpieczeństwa. Startery, zasilające popodłączane do każdego z samolotów wózki akumulatorowe, zakrztusiły się ciemnym dymem, kiedy zaczęły dostarczać silnikom energię.

– Wieża, tu dowódca eskadry. Ruszamy. Zwolnij pasy startowe, człowieku.

Simon chwycił mikrofon.

– Zrozumiałem, pasy startowe wolne. Plan Alfa. Ruszaj!

Osłony kabin myśliwców opadły, spod kół wyjęto podstawki klinowe i każdy człowiek z obsługi bazy oddał pilotom szybki salut. Warkot odrzutowych silników przemienił się w ryk; samoloty niezdarnie zaczęły kołować na start.

– Gdzie jest twoje stanowisko bojowe, Mikę? – zapytał Simon.

– W budynku meteorologii – odparł Edwards i ruszył w stronę drzwi. – Powodzenia, chłopcy.

Na pokładzie Sentry Dwa technicy radarowi obserwowali na ekranie lampy oscyloskopowej zbliżające się w ich kierunku szerokim łukiem wyskoki. Każdy z tych wyskoków opatrzony był symbolem: „BGR" oraz danymi wskazującymi kurs, wysokość i szybkość. Każdy oznaczał bombowiec radzieckiego lotnictwa morskiego Tu-16 Badger. Nad Keflavik nadlatywały z prędkością tysiąca kilometrów na godzinę dwadzieścia cztery maszyny. Pojawiły się na małej wysokości, poniżej horyzontu radiolokacyjnego radarów E-3A. W chwili, gdy w odległości trzystu dwudziestu kilometrów od bazy lotniczej zostały wykryte, błyskawicznie weszły wyżej. Kierunek ich lotu pozwolił operatorom radarów natychmiast zakwalifikować je jako wrogie. Wprawdzie w powietrzu znajdowały się cztery maszyny Eagle – dwie z nich zaopatrzone w aparaturę radarowego wykrywania AWACS – ale kończyły właśnie służbę i miały zbyt mało paliwa, by podjąć walkę z pędzącymi na dopalaczach badgerami. Niemniej ruszyły na ich spotkanie z szybkością tysiąca kilometrów, choć nie były jeszcze w stanie wykryć ich na kierujących pociskami radarach.

Wiadomość, jaka napłynęła ze znajdującego się nad przylądkiem Fontur Sentry Jeden, była jeszcze gorsza. Wyskoki na lampie oscyloskopowej jego urządzeń informowały o ponaddźwiękowych Tu-22M backfire'ach, których stosunkowo powolny lot wskazywał, że są ciężko uzbrojone podwieszonymi do skrzydeł pociskami. Maszyny Eagle ruszyły również w ich stronę. A sto sześćdziesiąt kilometrów za nimi dwa F-15, krążące w punkcie obrony nad Reykjavikiem, oderwały się od przebywającego z nim w powietrzu tankowca i ruszyły na północny wschód z szybkością tysiąca sześciuset kilometrów na godzinę. Reszta dywizjonu dopiero odrywała się od ziemi. Obraz radarowy z obu AWACS-ów transmitowany był kodem cyfrowym do centrum dowodzenia myśliwcami w Keflaviku, dzięki czemu personel naziemny mógł obserwować całą akcję na bieżąco.

Zbliżała się pora zmiany patrolujących myśliwców i cała naziemna obsługa pracowała w gorączkowym pośpiechu, przysposabiając maszyny do lotu.

W ciągu minionego miesiąca manewr ten przećwiczyli osiem razy. Niektóre załogi myśliwców spały w samolotach. Inne wywoływano z położonych nie dalej niż czterysta metrów kwater. Maszyny, które właśnie wróciły z patrolu, były ponownie tankowane i natychmiast ciągnięte przez obsługę naziemną na pasy startowe. Żandarmeria i żołnierze piechoty morskiej, którzy nie dotarli jeszcze na posterunki, ruszyli biegiem. Atak mógł nastąpić w każdej chwili. W bazie zostali tylko nieliczni pracownicy cywilni, gdyż pasażerski ruch lotniczy praktycznie nie istniał. Z drugiej strony, ludzie w Keflaviku od tygodnia pozostawali na posterunkach właściwie bez przerwy i byli już mocno zmęczeni. Czynności, które w normalnych warunkach zajmowały im pięć minut, obecnie wykonywali w siedem lub osiem.

Edwards wrócił do punktu meteorologicznego, gdzie przebrał się w mundur polowy, na który włożył niemiecką kurtkę artylerii przeciwlotniczej, a na głowę wcisnął „szwabski" hełm. Jego miejsce – porucznik nie myślał o nim jako o „stanowisku bojowym" – znajdowało się tutaj. Zupełnie jakby ktoś, by zaatakować nadlatujące bombowce, potrzebował dokładnej prognozy pogody. Ale na każdą okoliczność obowiązuje plan – pomyślał Edwards. – Musi być plan. Inaczej to wszystko nie miałoby sensu. Zszedł na dół do Wydziału Operacji Lotniczych.

– Od Bandjty Osiem oderwały się dwa obiekty. Komputer mówi, że to pociski klasy powietrze-ziemia AS-4 – odezwał się kontroler łączności z sentry. Starszy oficer natychmiast przesłał tę wiadomość drogą radiową do Keflaviku.


MV „Julius Fućik"

Dwadzieścia mil na południowy zachód od Keflaviku pokład „Doktora Lykesa" zaroił się ludźmi. Każdy z dowódców dywizjonu radzieckich bombowców, które wypuściły pociski powietrze-ziemia, przesłał drogą radiową do „Fućika" ustalone hasło. Teraz nadszedł już czas działań statku.

– Ster lewo – rozkazał kapitan Kierow. – Dziób na nawietrzną.


Pułk wojsk powietrznodesantowych – mimo że wielu żołnierzy cierpiało od dwóch tygodni na chorobę morską – przystąpił do ostatnich przygotowań przed desantem. Załoga „Fućika" zdejmowała deski, którymi przykryto cztery znajdujące się na rufie „barki"; w rzeczywistości były to bojowe poduszkowce typu Lebied. Sześcioosobowe załogi odsłaniały wloty powietrza prowadzące do silników, traktowanych od miesiąca z niezwykłą troską. Dowódcy pojazdów natychmiast odpalili wszystkie, to znaczy po trzy w każdym z poduszkowców.

Pierwszy oficer statku zajął stanowisko w centrali dźwigów na rufie. Na dany ręką znak do każdego z pojazdów wsiadła składająca się z osiemdziesięciu pięciu żołnierzy kompania piechoty wzmocniona drużyną obsługującą moździerz. Silniki zaczęły pracować na wysokich obrotach, pojazdy uniosły się na poduszkach powietrznych i wyciągarki przeciągnęły je na rufę. Po czterech minutach oba poduszkowce spoczywały na platformie wyładowczej, która stanowiła rufę barkowca.

– W dół – polecił pierwszy oficer. Operatorzy dźwigu zaczęli opuszczać platformę. Morze było wzburzone i w rozwidloną rufę „Fućika" tłukły ponad metrowej wysokości fale. Kiedy platforma dotarła do powierzchni wody, oba pojazdy zwiększyły obroty, a lebiedy oddaliły się nieco od statku. Dźwig natychmiast uniósł platformę na najwyższy pokład barkowca. Dwa bojowe poduszkowce krążyły w pobliżu. Po pięciu minutach wszystkie cztery pojazdy ruszyły w szyku w kierunku półwyspu Keflavik.

„Fućik" trzymał się północnego kursu, by skrócić kolejne rajdy poduszkowców. Jego otwarty pokład zatłoczony był żołnierzami uzbrojonymi w przenośne wyrzutnie pocisków woda-powietrze i w karabiny maszynowe. Andriejew trwał na mostku, wiedząc, że tu właśnie jest jego miejsce. Sercem jednak towarzyszył żołnierzom, którzy szli do boju.


Keflavik, Islandia

– Tu wydział operacyjny w Keflaviku. Bandyci po wystrzeleniu pocisków powietrze-ziemia natychmiast zawrócili. Każdy z samolotów odpalił po dwie rakiety. Pięćdziesiąt, obecnie pięćdziesiąt sześć; kolejne są wystrzeliwane. Ale za bombowcami nie nadlatują dalsze maszyny, powtarzam, nie nadlatują. Nie nadlatują też samoloty ze spadochroniarzami. Chłopcy, teraz już leci sześćdziesiąt rakiet – usłyszał Edwards, kiedy przekroczył próg swego stanowiska bojowego.

– Przynajmniej nie mają głowic nuklearnych – odezwał się kapitan.

– Wystrzelili w nas sto pocisków… oni, kurwa, nie potrzebują broni jądrowej! – odparł ktoś inny.

Edwards obserwował przez ramię jednego z oficerów wskazania lampy oscyloskopowej. Duże, powoli poruszające się wyskoki, oznaczały samoloty. Mniejsze, szybsze – to były rakiety Mach-2.

– Ma go! – krzyknął operator radaru.

Prowadzący eagle zbliżył się do budgera na odległość strzału i w dziesięć sekund po tym, jak rosyjski bombowiec wypuścił swoje rakiety, zniszczył go pociskiem Sparrow. Drugi pocisk nie trafił w cel, ale trzeci dosięgnął obiektu. Pierwszy myśliwiec strącił kolejny radziecki samolot. Rosjanie atakowali znad całego północnego wybrzeża – jak stwierdził Edwards – a bombowce znajdowały się w tak dużej odległości od siebie, że amerykańskie myśliwce mogły się zająć najwyżej jednym lub dwoma przeciwnikami naraz. Wyglądało to zupełnie jakby…

– Czy nikt nie sprawdza geometrii ataku? – zapytał Edwards.

– O co chodzi? – kapitan obejrzał się. – Skąd się pan tutaj wziął? Opuścił pan, poruczniku, swój posterunek.

Edwards pominął tę uwagę.

– Jaka jest szansa, że próbują odciągnąć nasze myśliwce?

– Byłaby to bardzo droga przynęta – odparł kapitan. – Twierdzi pan, że mogliby wystrzeliwać swoje rakiety z większej odległości? Może mają mniejszy zasięg, niż nam się wydaje. Ale cały problem polega na tym, że pierwsza rakieta doleci tu za dziesięć minut. A kolejne zaczną spadać w pięcio-, siedmiosekundowych odstępach. A my, do cholery, nie możemy nic zrobić.

– To racja – skinął głową Edwards.

Budynek mieszczący wydziały operacji lotniczych i meteorologii był jednopiętrową, prostokątną budowlą, która drżała teraz co chwila w podmuchach wiejącego z szybkością dziewięćdziesięciu kilometrów wiatru. Porucznik wyjął pasek gumy do żucia i włożył go do ust. Za dziesięć minut spadnie tu pierwsza ze stu rakiet – każda z nich zawierać będzie około tony materiału wybuchowego. A może nawet głowice nuklearne. Najgorszy los czekał ludzi na zewnątrz: załogi naziemne i pilotów przygotowujących maszyny do startu. Zadaniem Edwardsa było po prostu trzymać się od tego wszystkiego jak najdalej. Powodowało to w nim uczucie wstydu. Smak strachu mieszający się z miętowym smakiem gumy wstyd ów jeszcze powiększał.

Wszystkie maszyny Eagle znalazły się już w powietrzu – mknęły na północ. Ostatni z backfire'ón wypuścił rakiety i pełną mocą silników odlatywał na północny wschód. Za rosyjskimi samolotami ruszyły w pościg z szybkością dwóch tysięcy kilometrów na godzinę myśliwce Eagle. Trzy z nich wystrzeliły pociski, niszcząc dwa rosyjskie samoloty i jeden uszkadzając. Główny kontroler z Sentry Jeden spostrzegł, że myśliwce, które przybyły z odsieczą, przywołane hasłem „Zulu" nie są w stanie dogonić backfire'ów. Klął w duchu, że nie posłał ich za starszymi i mniej cennymi badgerami. Wiele z nich mogłyby przechwycić. W tej chwili więc polecił im zwolnić i zaczął podawać namiary ponaddźwiękowych, radzieckich rakiet.

Na pasie startowym dwa-dwa nabierał właśnie szybkości Pingwin Osiem, jeden z samolotów klasy P-3C Orion do zwalczania okrętów podwodnych. Pracę zakończył zaledwie przed pięcioma godzinami, więc jego załoga nie zdążyła jeszcze w pełni otrząsnąć się ze snu. Teraz uruchamiała na betonie turbośmigłowy samolot.

– Zaczyna opadać – odezwał się operator radaru.

Pierwsza rosyjska rakieta znajdowała się już prawie nad nimi i zaczynała wchodzić w lot nurkowy. Eagle strącił dwa z nadlatujących pocisków, ale kursy i wysokości rakiet były bardzo niekorzystne, toteż większość wystrzelonych Sparrowów nie mogła dogonić machów-2. Piloci krążących nad środkową Islandią w dużej odległości od bazy myśliwców F-15 zastanawiali się usilnie, czy znajdą jeszcze lotnisko, na które będą mogli wrócić.

Kiedy spadła pierwsza rakieta, Edwards przypadł do ziemi. A może wcale nie spadła? Pociski powietrze-ziemia zaopatrzone były w radarowe detonatory zbliżeniowe. Bomba eksplodowała dwadzieścia metrów nad płaszczyzną gruntu. Skutek był przerażający. Wybuch nastąpił dokładnie nad międzynarodową autostradą w odległości dwustu metrów od budynku operacji lotniczych. Na zabudowania bazy spadł grad odłamków; największych uszkodzeń doznała remiza straży ogniowej. Edwards kulił się na podłodze, podczas gdy w górze świstały odłamki, które przechodziły przez drewniane ściany jak przez papier. Podmuch wyrwał drzwi z zawiasów i całe pomieszczenie wypełniło się gęstym kurzem. W chwilę później eksplodowała stacja „Esso". Paliwo do ciężarówek wystrzeliło w niebo olbrzymią kulą ognia, a na okolicę spadł deszcz płonącej benzyny. Natychmiast zniszczone zostały instalacje elektryczne. Radary, radia i lampy pogasły, a zasilane bateriami światła awaryjne nie zapaliły się od razu. Przez straszną chwilę Edwards myślał, że rakieta uzbrojona była w głowicę nuklearną. Podmuch eksplozji spowodował, że stracił dech, poczuł mdłości. Rozejrzał się i ujrzał nieprzytomnego człowieka trafionego spadającą z sufitu lampą jarzeniową. Nie pamiętał, czy on sam zapiął hełm, czy też nie. Był to w tej chwili w jakiś sposób problem niebywale istotny, ale Edwards nie wiedział dlaczego.

W dużej odległości wylądowała kolejna rakieta, a po minucie rozległa się cała seria gromów. Porucznik prawie dławił się kurzem. Czuł, że za chwilę straci przytomność. Odruchowo zerwał się z ziemi i runął ku wyjściu, by zaczerpnąć świeżego powietrza.

Przywitała go ściana żaru. Stacja „Esso" przekształciła się w ryczące kłębowisko ognia, który pochłonął już laboratorium fotograficzne i centrum handlowe bazy. Jeszcze więcej dymu unosiło się nad terenem koszar. Na pasach startowych, z których nigdy już nic nie miało wystartować, stało pół tuzina samolotów. Eksplodująca nad skrzyżowaniem pasów rakieta, pourywała im skrzydła niczym zabawkom. Przed oczyma Edwards miał zgruchotany, płonący wielkim ogniem E-3A sentry. Odwrócił wzrok ku wieży kontrolnej. Też była uszkodzona. Wszystkie szyby zostały wybite. Nie myśląc wcale o jeepie, porucznik pobiegł w stronę wieży.

Dwie minuty później, wstrzymując oddech, wszedł do środka. Nikt nie przeżył. Ciała były pocięte odłamkami szkła, kafelki na podłodze śliskie od krwi. Z głośników ciągle dobiegał szum radia, ale nie pracował żaden nadajnik.


Pingwin Osiem

– Cóż to jest, do licha? – mruknął pilot oriona. Przechylił gwałtownie maszynę na lewe skrzydło i dodał gazu. Znajdowali się w odległości szesnastu kilometrów od Keflaviku. Obserwowali kłęby dymu unoszące się nad ich lotniskiem. Pod nimi płynęły cztery masywne kształty.

– To… – drugi pilot głośno wciągnął powietrze. – Gdzie…

Po powierzchni morza, rozbijając gwałtownie ponad metrowej wysokości fale, posuwały się z prędkością czterdziestu węzłów cztery lebiedy. Każdy z nich miał dwadzieścia sześć metrów długości i dwanaście szerokości. Na górze majaczyły po dwa pędniki tunelowe wznoszące się pochyło nad wysmukłym statecznikiem typu lotniczego z wymalowanym emblematem radzieckiej marynarki wojennej: czerwonym sierpem i młotem na błękitnym pasie. Pojazdy były zbyt blisko brzegu, by orion mógł wykorzystać swoją broń.

Pilot przyglądał się z niedowierzaniem. Po chwili dopiero wystrzelił w kierunku lebiedów z trzydziestomilimetrowego działka. Nie trafił. Ostrym skrętem skierował oriona na zachód.

– Tacco, przekaż sekcji zwalczania okrętów podwodnych w Keflaviku, że zaraz będą mieli towarzystwo. Cztery opancerzone poduszkowce nieznanego typu. Rosyjskie. Wypełnione wojskiem.

– Do samolotu – odezwał się po trzydziestu sekundach koordynator taktyczny. – Keflavik wyeliminowany. Centrum zwalczania okrętów podwodnych zniszczone. Wieża kontrolna również. Próbuję wezwać inne sentry. Może uda się sprowadzić jakieś myśliwce.

– W porządku, ale bądź cały czas w kontakcie z Keflavikiem. Trzymaj namiar na nasz radar. Może odkryjemy, skąd płyną. Rakiety Harpoon też miej gotowe…


Keflavik, Islandia

Edwards, przykładając do oczu lornetkę, próbował właśnie oszacować straty, kiedy dotarł do niego komunikat; nie mógł jednak na niego odpowiedzieć. Co mam robić? – pomyślał. Rozejrzał się i ujrzał jedyną użyteczną rzecz: radio „Hammer Ace". Szybko nałożył na plecy nosiłki z urządzeniem i zbiegł po schodach. Musiał ostrzec piechotę morską.


Poduszkowiec przemknął po wodach zatoki Djupivogur i minutę później dobił do brzegu, kilometr od bazy lotniczej. Żołnierze odetchnęli z ulgą, kiedy ich pojazd ruszył po płaskim, skalistym, porośniętym kolczastym jałowcem terenie w kierunku bazy lotniczej NATO.

– Co to jest, do diabła… – odezwał się kapral piechoty morskiej. Na horyzoncie pojawiła się masywna sylwetka, niczym wynurzający się z wody i udający na piknik dinozaur. Pojazd szybko przemieszczał się w jego stronę.

– Hej, żołnierzu, do mnie! – krzyknął Edwards. Jeep z trzema żołnierzami w środku przyhamował gwałtownie, po czym ruszył w stronę porucznika. – Natychmiast wieźcie mnie do dowódcy.

– Dowódca nie żyje, sir – odparł sierżant. – Punkt dowodzenia zniszczony, poruczniku. Kurwa, zniszczony…

– Gdzie zastępca?

– W szkole podstawowej.

– Jedźmy. Od morza, kurwa mać, zbliżają się niegrzeczni chłopcy. Macie radio?

– Próbowaliśmy się łączyć, sir, ale nie było odpowiedzi.

Sierżant skierował samochód na południe, na międzynarodową autostradę. Sądząc z ilości dymu, trafiły tutaj co najmniej trzy rakiety. Niewielkie miasteczko, jakie stanowiła baza lotnicza w Keflaviku, zamieniło się w skupisko dymiących ognisk i zgliszczy. Wszędzie widać było zwijających się jak w ukropie i biegających bezładnie ludzi w mundurach.

Czy ktoś tu jeszcze sprawuje władzę? – pomyślał Edwards.

Szkoła podstawowa również została trafiona. Jedna trzecia zabudowań płonęła.

– Sierżancie, czy pańskie radio działa?

– Działa, sir, ale nie jest nastrojone na odbiornik straży.

– To proszę je przestroić.

– Tak jest – sierżant pochylił się nad urządzeniem.


Lebiedy ustawiły się parami czterysta metrów od granic bazy. Otworzyły się przednie wrota pojazdów i z każdego wytoczyły się dwa transportery opancerzone BMD, za nimi moździerze, których obsługi natychmiast zaczęły przygotowywać się do walki. Odezwały się 73-milimetrowe działa wozów bojowych, a wyrzutnie rakiet bombardowały linie obronne amerykańskich marines. Potem do ataku przystąpiła piechota. Żołnierze posuwali się powoli i ostrożnie, kryjąc się za pancernymi ścianami pojazdów i korzystając ze wsparcia ogniowego. Oddział szturmowy został dokładnie wyselekcjonowany z jednostek, które przeszły kampanię w Afganistanie, toteż każdy z żołnierzy miał już za sobą chrzest bojowy. Lebiedy, niczym ogromne kraby, zawróciły w stronę morza po kolejne posiłki. Obecnie już część elitarnych oddziałów powietrznodesantowych zaangażowała do walki pojedyncze kompanie amerykańskiej piechoty morskiej.

Gorączkowe słowa płynące z krótkofalówek były aż nadto jasne. Elektrownia zasilająca bazę została zniszczona, większość odbiorników radiowych umilkła. Oficerowie piechoty morskiej polegli i nie było nikogo, kto zorganizowałby obronę. Edwards zastanawiał się, czy jest jeszcze ktoś, kto ogarnia sytuację. Doszedł do wniosku, że to zapewne i tak już nie ma znaczenia.

– Sierżancie, musimy wydostać się z tego piekła!

– Ma pan na myśli ucieczkę, sir?

– Myślę o tym, żeby się stąd wydostać i powiadomić kogoś, co się tu dzieje. Ta placówka jest już stracona, sierżancie. Ktoś musi o tym poinformować dowództwo, żeby nie przysyłali tu więcej samolotów. Jak najszybciej dostać się stąd do Reykjaviku?

– Do cholery, sir, ale tam są jeszcze żołnierze piechoty morskiej.

– Chce pan zostać jeńcem Rosjan? Przegraliśmy! Mówię, że musimy złożyć raport. I tak zrobimy, sierżancie. Kapuje pan?

– Tak jest, sir.

– Skąd weźmiemy broń?

Jeden z szeregowców pobiegł do ruin szkoły. Leżał tam twarzą do ziemi żołnierz piechoty morskiej. Spod ciała wypływała kałuża krwi. Szeregowiec wrócił, niosąc należący do tamtego karabin M-16, plecak i pas z amunicją. Wręczył to Edwardsowi.

– Mamy jeszcze jeden, sir.

– Wynośmy się stąd, do diabła.

Sierżant włączył silnik.

– Ale w jaki sposób złożymy ten raport? – zapytał.

– To już mój kłopot.

– W porządku.

Sierżant zawrócił jeepa o sto osiemdziesiąt stopni i ruszył autostradą w kierunku roztrzaskanych anten satelitarnych.


MV „Julius Fućik"

– Samolot z lewej burty – krzyknął obserwator.

Kierow podniósł lornetkę i cicho zaklął. Pod skrzydłami wielosilnikowego samolotu widniały podwieszone rakiety.

Pingwin Osiem

– No dobrze, popatrzmy, co tu mamy – odezwał się pilot oriona. – Nasz przyjaciel, „Doktor Lykes". Co jeszcze jest w okolicy?

– Nic. Na obszarze stu mil nie ma żadnej innej jednostki nawodnej – zakończyli właśnie badanie horyzontu za pomocą radaru przeszukującego.

– Przecież te cholerne poduszkowce nie wyjechały z okrętu podwodnego.

Pilot skorygował kurs, przelatując w odległości dwóch mil od statku, ustawił czterosilnikową maszynę patrolową tyłem do słońca. Drugi pilot obserwował „Doktora Lykesa" przez lornetkę. Kamery telewizyjne zainstalowane w samolocie i obsługiwane przez strzelców zapewniały bardziej szczegółowy obraz. Ujrzeli dwa rozgrzewające się helikoptery. Ktoś na pokładzie „Fućika" w panice wystrzelił z ręcznej wyrzutni w stronę samolotu rakietę SA-7. Ominęła maszynę dalekim łukiem i pomknęła w kierunku stojącego nisko nad horyzontem słońca.


MV „Julius Fućik"

– Idiota! – warknął Kierow. Do samolotu nie dotarł nawet dym z rakietowego silnika pocisku. – Teraz otworzą do nas ogień. Zająć stanowiska na burtach. Sternik, alarm!


Pingwin Osiem

– W porządku – mruknął pilot, oddalając się nieco od statku handlowego. – Tacco, mamy cel dla twoich harpoonów. Połączyłeś się z Keflavikiem?

– Nie, ale Sentry Jeden transmituje wszelkie dane do Szkocji. Twierdzą, że na Keflavik spadła solidna ilość rakiet.

Pilot zaklął cicho.

– Dobrze, zatopimy tego pirata.

– Samolot, zrozumiałem – odezwał się koordynator taktyczny. – Już dwie minuty temu mogliśmy… o, cholera! Mam czerwone światło w lewym harpoonie. Jakiś dupek go nie uzbroił.

– No cóż, pobaw się ze skurwielem – warknął pilot.

Zmęczona załoga naziemna w pośpiechu nie podłączyła dokładnie linki sterowej rakiety.

– W porządku, mam drugą. Gotowa!

– Strzelaj!

Pocisk oderwał się od skrzydła i opadł z dziesięć metrów, zanim włączył się silnik. Na otwartym pokładzie „Fućika" tłoczyli się spadochroniarze. Wielu z nich, w nadziei, że trafią w nadlatujący pocisk powietrze-woda trzymało w rękach wyrzutnie SAM-ów,

– Tacco, może uda ci się tu ściągnąć F-15. Niech potraktuje trochę tego przyjemniaczka swoim dwudziestomilimetrowym kalibrem.

– Właśnie to robię. Nadlatuje już dwójka, ale mają mało paliwa. Wszystko, co mogą zrobić, to jedno czy dwa podejścia.

Pierwszy pilot przyłożył lornetkę do oczu i obserwował pomalowaną na biało rakietę, pomykającą tuż nad falami. Daj im popalić koteczku – szepnął do siebie.


MV „Julius Fućik"

– Rakieta z lewej burty. Nisko nad horyzontem.

Ostatecznie obserwatorów mamy dobrych – pomyślał Kierow. Szybko obliczył odległość od horyzontu i doszedł do wniosku, że rakieta mknie z szybkością tysiąca kilometrów na godzinę…

– Ster, cała w prawo! – krzyknął. Sternik przekręcił błyskawicznie koło do oporu.

– Nie uciekniesz przed rakietą, Kierow – odezwał się cicho generał.

– Wiem o tym. Popatrz, przyjacielu.

Czarny kadłub statku obrócił się gwałtownie na prawą burtę, po czym pochylił się w stronę przeciwną, jak samochód po gwałtownym skręcie na gładkiej szosie. Sprawiło to, iż na zagrożonej, lewej burcie poziom wody niebezpiecznie się podniósł.

Kilku stojących na pokładzie oficerów marynarki handlowej wystrzeliło race sygnałowe w nadziei, że przyciągną one uwagę rakiety. Ale elektroniczna pamięć pocisku była skoncentrowana na potężnym wyskoku lampy oscyloskopowej systemów samonaprowadzania. Urządzenia spostrzegły, że statek zmienia lekko pozycję i zgodnie z tym wprowadziły odpowiednie korekty. Pół mili od celu lecący trzy metry nad wodą harpoon wzniósł się nieco i wykonał ostateczny, zaprogramowany „podskok". Zgromadzeni na pokładzie „Fućika" żołnierze strzelali nieustannie z tuzina wyrzutni pocisków woda-powietrze. Trzy rakiety przeszły nawet przez smugę spalin silników harpoona, lecz nie potrafiły skręcić wystarczająco szybko, by trafić w sam pocisk.

Harpoon przechylił się i znurkował…


Pingwin Osiem

– W porządku – szepnął pilot.

Teraz już nic nie mogło powstrzymać rakiety. Trafiła w kadłub statku dwa metry nad poziomem wody. Trochę za mostkiem. Głowica eksplodowała natychmiast, lecz całe cielsko pocisku mknęło jeszcze do przodu i na najniższym pokładzie towarowym detonowało sto kilogramów odrzutowego paliwa. Statek spowiła chmura dymu. Siła wybuchu zwaliła z nóg trzech spadochroniarzy, którzy odruchowo nacisnęli spusty trzymanych w rękach wyrzutni SAM-ów. Pociski pomknęły w górę.

– Tacco, twój ptaszek w celu. Głowica eksplodowała. Wygląda, że… – pilot przyłożył do oczu lornetkę, by oszacować skutki trafienia.


MV „Julius Fucik"

– Ster zero!

Kierow spodziewał się, że wstrząs może zwalić go z nóg, ale rakieta była mała, a „Julius Fucik" ciągle miał trzydzieści pięć tysięcy ton wyporności. Kapitan pobiegł w róg mostka, starając się ocenić rozmiary zniszczeń. Kiedy statek wrócił już do normalnej pozycji, postrzępiona dziura w jego boku znalazła się trzy metry nad wodą. Bił z niej gęsty dym. Cały pokład płonął, ale Kierow uznał, że od takiej eksplozji „Fucik" nie zatonie. Istniało tylko jedno niebezpieczeństwo i kapitan wydał ekipom ratowniczym odpowiednie rozkazy.

Generał Andriejew przydzielił im jednego ze swoich oficerów. Przez ostatnie dziesięć dni setka spadochroniarzy przechodziła szkolenie przeciwpożarowe. Teraz wojsko miało pokazać, czego się nauczyło.


Pingwin Osiem

Kiedy z rozległego obłoku dymu wynurzył się z szybkością dwudziestu węzłów „Fucik", w jego boku ziała szeroka na pięć metrów dziura. Z otworu buchał dym, ale pilot oriona od razu spostrzegł, że uszkodzenia nie były wielkie. Widział setki ludzi na górnym pokładzie, niektórzy zbiegali już po drabinach i zaczynali walczyć z ogniem.

– Gdzie te myśliwce? – zapytał.

Koordynator taktyczny milczał. Manipulował coś przy przełącznikach radiowych.

– Pingwin Osiem, tu Kobra Jeden. Mamy dwa samoloty. Wprawdzie brak już im rakiet, ale dysponują pełnymi komorami dwadzieścia mm. Zrobią dwa nawroty, ale potem muszą zmiatać do Szkocji.

– Zrozumiałem, Kobra. Cel przywita was kłębami dymu. Uważajcie na ręczne SAM-y. Wystrzelili już ze dwadzieścia tych skurwieli.

– Przyjąłem, Pingwin. Co nowego w Keflaviku?

– Na razie musimy poszukać sobie nowego domku.

– Rozumiem, przyjąłem. W porządku, trzymajcie się z daleka. Nadlatujemy od słońca, nad samą wodą.

Orion krążył w odległości trzech mil. Pilot dostrzegł myśliwce dopiero w chwili, kiedy otworzyły ogień. Oba eaglle leciały tuż nad wodą, w odstępie kilku metrów od siebie. Ich nosy ziały ogniem z dwudziestomilimetrowych, obrotowych działek.


MV „Julius Fućik"

Nikt na statku nie zauważył nadlatujących maszyn. W jednej chwili wokół burty zakotłowała się woda, a w sekundę później główny pokład spowiły tumany kurzu. Pomarańczowa kula ognia oznajmiła, że eksplodował jeden z radzieckich helikopterów. Struga płonącego paliwa dotarła aż do mostka, cudem tylko omijając generała i kapitana.

– Co to? – wychrypiał Kierow.

– Amerykańskie myśliwce. Nadleciały nad samą wodą. Muszą dysponować tylko działkami, bo w przeciwnym razie wystrzeliłyby już rakiety. Ale to jeszcze nie koniec, mój kapitanie.

Myśliwce rozdzieliły się; jeden z lewej, drugi z prawej minęły płynący z szybkością dwudziestu węzłów statek. Nie ścigał ich żaden SAM. Maszyny ponownie uformowały szyk i ruszyły na „Fućika" od strony dziobu. Teraz celem była nadbudówka. W mostek barkowca trafiło kilkaset pocisków, wybijając wszystkie okna i zabijając całą znajdującą się tam załogę. Na szczęście system integralności wodoszczelnej statku nie został naruszony.

Kierow obserwował rzeź. Sternika rozerwało sześć pocisków; wszyscy obecni na mostku zginęli. Po kilku sekundach dopiero, kiedy minął szok, kapitan poczuł przejmujący ból w brzuchu. Marynarkę miał mokrą od krwi.

– Zostaliście trafieni, kapitanie. – Tylko generałowi starczyło refleksu, by skryć się za jakimś sprzętem. Przez chwilę dziwił się własnemu szczęściu.

– Muszę doprowadzić statek do portu. Proszę iść na rufę i polecić pierwszemu oficerowi, by kontynuował akcję desantową. Wy, towarzyszu generale, zajmijcie się pożarem na górnym pokładzie. Musimy doprowadzić mój statek do portu.

– Przyślę wam pomoc – generał wyszedł, a kapitan wrócił do steru.


Keflavik, Islandia

– Stań tutaj! – krzyknął Edwards.

– O co chodzi, poruczniku? – zapytał sierżant, ale posłusznie zatrzymał jeepa obok parkingu przy budynku kwater oficerskich.

– Dalej pojedziemy moim samochodem. Jeep od razu wzbudzi podejrzenia – porucznik wyskoczył z pojazdu i wyciągnął z kieszeni spodni kluczyki. Żołnierze piechoty morskiej popatrzyli po sobie i ruszyli jego śladem. Przed kilkoma miesiącami Edwards odkupił od opuszczającego wyspę oficera dziesięcioletnie volvo, po którym widać było, że poprzedni właściciel odbył nim niejedną podróż po bezdrożach Islandii.

– Dobra, wsiadamy – mruknął porucznik, otwierając drzwiczki.

– Przepraszam, sir, ale o co, do licha, tu chodzi?

– Pomyślcie, sierżancie. Przed nami otwarta przestrzeń. A jeśli Iwan ma helikoptery? Jak pan myśli, co zrobią, jeśli z góry zobaczą wojskowy samochód?

– Ach tak, rozumiem – sierżant skinął głową. – Ale jaki mamy plan?

– Samochodem dojedziemy co najmniej do Hafnarfjórduru. Tam ukryjemy go w krzakach i dalej ruszymy pieszo na pustkowia. Kiedy znajdziemy jakieś bezpieczne miejsce, uruchomimy radio. Mam ze sobą nadajnik satelitarny. Musimy powiadomić Waszyngton, co się tutaj wyprawia, ale najpierw należy się zorientować, czym dysponują Rosjanie. Być może nasi będą chcieli odbić ten skalisty kawałek lądu. Za wszelką cenę, sierżancie, musimy przeżyć i im to ułatwić.

Edwardsowi myśl ta przyszła do głowy dopiero teraz. Czy Amerykanie naprawdę będą próbowali odzyskać Islandię? Czy są w stanie to zrobić? Co się dzieje na tym pieprzonym świecie? Czy w ogóle ma sens to, co robią? Doszedł do wniosku, że niekoniecznie. Ale po kolei, nie wszystko naraz. Wiedział jedno: nie chce wpaść w ręce Rosjan, a przez radio mogą dowiedzieć się, jaki los spotkał Keflavik.

Edwards uruchomił silnik i ruszył autostradą 41. Gdzie ukryć samochód? W Hafnarfjórdurze mieści się duże centrum handlowe… i jedyny na Islandii punkt, gdzie można dostać kurczaka, jakiego podają w Kentucky. Gdzież znajdę lepsze miejsce do ukrycia samochodu? Młody porucznik uśmiechnął się mimowolnie. Żyli i dysponowali najgroźniejszą bronią, jaką wymyślił człowiek – radiem. Jeśli pojawią się kłopoty, to będzie o nich myślał. Na razie muszą przeżyć i złożyć raport. Może wtedy ktoś im powie, co mają robić. Nie wszystko naraz – powtórzył w myślach. Ktoś, do licha, z pewnością wie, co się dzieje…


Pingwin Osiem

– Wygląda na to, że uporali się z ogniem – odezwał się kwaśno drugi pilot.

– Ale jak im się to udało? Do diabła, taki statek powinien pójść z dymem jak… ale nie poszedł.

Obserwowali żołnierzy wsiadających do poduszkowców. Pilotowi dopiero teraz przyszło do głowy, że dwa myśliwce Eagle – obecnie zbliżające się już do wybrzeży brytyjskich – należało skierować przeciw tym poduszkowcom, a nie na ogromny, czarny statek. Jesteś dupa, nie oficer – strofował się w duchu. Pingwin Osiem dysponował osiemdziesięcioma pławami sonarowymi, czterema torpedami Mk-48 do zwalczania okrętów podwodnych i inną nowoczesną bronią, ale żadna z nich nie nadawała się do ataku na tak wielki cel jak barkowiec. Chyba, że odegrałbym rolę kamikadze – pomyślał pilot. Potrząsnął głową…

– Jeśli zamierzamy dostać się do Szkocji, to zostaje nam paliwa jeszcze na trzydzieści minut – ostrzegł mechanik.

– W porządku. Rzucimy jeszcze okiem na Keflavik. Polecę na wysokości dwóch tysięcy. Musimy uważać na SAM-y.


Dwie minuty później byli już nad wybrzeżem. Lebied zbliżał się właśnie do stacji SOSUS i SIGINT niedaleko Hafnir. Na ziemi widzieli jakiś ruch i pierścienie dymów bijących z budynków. Pilot niewiele wiedział o działaniu SIGINT, ale SOSUS – morski system zwiadu hydrolokacyjnego – był newralgicznym ośrodkiem wykrywania celów, które następnie atakowały samoloty P-3C Orion. Stacja ta obejmowała swą siecią tereny rozciągające się od Grenlandii, przez Islandię, aż do Wysp Owczych i stanowiła skuteczną zaporę broniącą szlaki handlowe przed atakiem okrętów podwodnych. Obecnie system ten miał zostać zniszczony. Wspaniale.

Niebawem w dole pojawił się Keflavik. Siedem lub osiem maszyn nie zdążyło wystartować. Teraz wszystkie płonęły. Pilot dokładnie zbadał przez lornetkę pasy startowe i z przerażeniem skonstatował, że nie są uszkodzone.

– Tacco, masz kontakt z Sentry?

– W każdej chwili możesz mówić. Na linii jest Sentry Dwa.

– Sentry Dwa, tu Pingwin, słyszysz mnie?

– Słyszę cię, Pingwin. Tu starszy kontroler. Jesteś nad Keflavikiem. Jak tam wygląda?

– Osiem maszyn na ziemi. Zniszczone i płoną. Rakiety nie uszkodziły pasów startowych; powtarzam – nie uszkodziły.

– Jesteś tego pewien, Ósemka?

– Na sto procent. Cały teren zbombardowany, ale nie pasy. Zbiorniki z paliwem wyglądają na nieuszkodzone. Na magazyn paliwa pod Hakotstangar też chyba nic nie spadło. Zostawiliśmy naszym przyjaciołom całe lotnisko i magazyny z benzyną. Sama baza… zobaczmy. Wieża kontrolna stoi. Budynek operacji powietrznych płonie. Masa dymu… baza wygląda na kompletnie zniszczoną, ale pasy są w porządku.

– A jak ze statkiem?

– Jedno mocne trafienie. Widziałem eksplozję rakiety. Potem dwie z waszych piętnastek złoiły im nieco tyłek, ale to za mało. Pewnie dotrze do celu. Myślę, że popłynie do Reykjaviku lub Hafnarfjórduru, by wyładować towar. Wiezie masę ładunku. To czterdziestotysięcznik. Jeśli czegoś nie wymyślimy, wykona zadanie za dwie lub trzy godziny.

– Nie licz na to. Ile masz paliwa?

– Musimy wracać do Stornoway. Chłopcy od zdjęć obfotografowali cały teren bazy i statek. Tylko tyle mogliśmy zrobić.

– W porządku, Pingwin. Znajdź sobie dobre miejsce do lądowania. My też za parę minut wracamy. Powodzenia.


Hafnarfjórdur, Islandia

Edwards zatrzymał samochód w centrum handlowym. Przy wjeździe do miasteczka spotkali kilka osób. Ludzie spoglądali na zachód, w stronę Keflaviku. Obudził ich dobiegający stamtąd huk i byli ciekawi, co się dzieje. My też jesteśmy ciekawi – pomyślał porucznik. Na szczęście w samym centrum nie spotkali nikogo. Zatrzasnął drzwiczki samochodu i odruchowo schował kluczyki do kieszeni.

– Co teraz, poruczniku? – zapytał sierżant Smith.

– Sierżancie, uściślijmy parę rzeczy. Jest pan żołnierzem piechoty morskiej i z pewnością ma pan wiele pomysłów. Chciałbym je znać.

– No cóż, sir. Powiedziałbym, że należy ruszyć na wschód, oddalić się od uczęszczanych szlaków komunikacyjnych i znaleźć jakieś ustronne miejsce, by pobawić się radiem. Musimy zrobić to szybko.

Edwards rozejrzał się. Ulice były jeszcze puste. Należało to wykorzystać. Nie mogli sobie pozwolić, by ktoś ich zobaczył. Skinął głową i sierżant polecił jednemu z żołnierzy iść przodem. Zdjęli hełmy, a karabiny zawiesili na pasach. Mieli wrażenie, że zza zasłoniętych okien śledzą ich setki oczu. Cóż za początek wojny – pomyślał Edwards.


MV „Julius Fucik"

– Dzięki Bogu, ogień opanowany – oznajmił Andriejew. – Wprawdzie sporo sprzętu zostało uszkodzone, głównie przez wodę, ale pożar ugasiliśmy!

Kiedy jednak spojrzał na Kierowa, twarz mu spoważniała. Kapitan był trupio blady. Choć wojskowy lekarz opatrzył mu ranę, wewnętrzny krwotok nie ustawał. Mężczyzna, ściskając kurczowo róg stołu nakresowego, z trudem trzymał się na nogach.

– Kurs w prawo. Zero-zero-trzy.

Za kołem stał młodszy oficer.

– W prawo zero-zero-trzy, towarzyszu kapitanie.

– Musicie się położyć, drogi kapitanie – powiedział miękko Andriejew.

– Najpierw muszę doprowadzić statek do portu.

„Fućik" płynął dokładnie na północ, a pędzone zachodnim wiatrem fale obmywały ranę spowodowaną uderzeniem rakiety. Cały poprzedni optymizm kapitana zniknął. Pocisk rozpruł niektóre szwy w dole kadłuba i do najniższych luków towarowych wdzierała się woda. Pompy, jak dotąd, nieźle sobie radziły, ale przecież na statku znajdowało się dwadzieścia tysięcy ton ładunku.

– Kapitanie, musi się wami zająć lekarz – upierał się Andriejew.

– Zajmę się sobą, jak osiągniemy cel. Musimy mieć port po zawietrznej. Proszę utrzymywać swoich żołnierzy w gotowości bojowej. Jeszcze jeden atak i będzie po nas. Powiedzcie swoim ludziom, że spisali się na medal. Zawsze z radością przywitam ich na pokładzie.


USS „Pharris"

– Kontakt na hydrolokatorze, prawdopodobnie okręt podwodny, współrzędne: trzy-pięć-trzy – oznajmił sonarzysta.

Zaczęło się – pomyślał Morris. Przez pierwszą część drogi od wybrzeży amerykańskich „Pharris" utrzymywał cały czas swoją pozycję. W kilwaterze ciągnął za sobą taktyczną pławę sonarową. Znajdował się teraz w odległości dwudziestu mil na północ od konwoju, sto dziesięć mil na wschód od lądu i przekraczał właśnie linię szelfu kontynentalnego, wpływając na głębokie wody kanionu Lindenkohl. Ulubiona kryjówka łodzi podwodnych.

– Proszę mi pokazać, co tam jest – polecił ASW,oficer odpowiedzialny za zwalczanie okrętów podwodnych. Morris starał się zachowywać kamienną twarz i w milczeniu obserwował pogrążoną w pracy załogę.

Sonarzysta wskazał monitor kaskad. Na czarnym tle widniały serie cyfrowych symboli tworzących liczne, zielone cienie. Sześć ustawionych w rzędzie cyferek różniło się od innych, rozrzuconych przypadkowo na ekranie. Potem pojawiła się siódma. To, że ustawiły się w pionowym rządku, znaczyło, iż dźwięk pochodził z jednego źródła znajdującego się na północny zachód od okrętu. Jak dotąd znali tylko z grubsza kierunek. Nie potrafili określić, czy to okręt podwodny, czy też jakaś łódź rybacka o bardzo głośnym silniku albo zgoła zwykłe zaburzenie w środowisku wodnym. Źródło dźwięku zamilkło na minutę, po czym znów się odezwało. I znów zamilkło.

Morris i towarzyszący mu oficer ASW spojrzeli na wydruk batytermografu. Co dwie godziny opuszczali instrument, który opadając aż na samo dno informował o zmianach temperatury w poszczególnych warstwach wodnych. Wzór wykazywał nierówną linię. Temperatura opadała wraz z głębokością, ale nierównomiernie.

– To może być coś – powiedział cicho oficer – do zwalczania okrętów podwodnych.

– Pewnie, że może – przyznał kapitan. Zbliżył się do ekranu hydrolokatora. To ciągle tam tkwiło. Rząd cyfr pozostawał w bezruchu już od dziewięciu minut. Jak daleko? Woda doskonale przewodziła dźwięk, dużo lepiej niż powietrze, ale tutaj też obowiązywały pewne prawa. Trzydzieści metrów pod „Pharrisem" znajdowała się interklina, w której następowała gwałtowna zmiana temperatury wody. Jak szklany pryzmat światło, przepuszczała ona pewne dźwięki, ale wiele z nich odbijała. Część energii dźwiękowej mogła przechodzić między warstwami i nie tracąc nic ze swego natężenia, docierać bardzo daleko. Źródło hałasu, które namierzyli, mogło znajdować się równie dobrze w odległości pięciu mil jak i pięćdziesięciu. Kiedy obserwowali ekran, rządek symboli przesunął się lekko w lewo, co znaczyło, że „Pharris" przemieścił się nieco na wschód… albo źródło dźwięku przesunęło się na zachód, jakby śledzony okręt podwodny prześlizgiwał się za rufę swej ofiary, przyjmując pozycję bojową. Morris udał się do stołu nakresowego.

– Myślę, że jeśli nawet jest to okręt podwodny, to musi znajdować się bardzo daleko – odezwał się cicho jeden z podoficerów.

Zadziwiające – pomyślał Morris. – Podczas takiego polowania na głębinach, załoga zawsze mówi szeptem. Jakby bała się, że nieprzyjaciel może podsłuchać rozmowę.

– Sir – odezwał się oficer ASW. – Pozycja pozostaje bez zmian, więc cel musi znajdować się w odległości dobrych piętnastu mil. A to znaczy z kolei, że mamy do czynienia z jakimś bardzo silnym źródłem dźwięku, zapewne zbyt odległym, by stanowiło dla nas bezpośrednie zagrożenie. Jeśli to atomowy okręt podwodny, to po krótkim sprincie możemy wziąć go w namiar krzyżowy.

Morris zajrzał do centrum informacji bojowej, po czym sięgnął po słuchawkę interkomu.

– Mostek, tu stanowisko bojowe.

– Tak jest, tu mostek. Mówi pierwszy oficer.

– Joe, daj na pięć minut szybkość dwudziestu węzłów.

Zobaczymy, czy uda się wziąć namiar krzyżowy. Minutę później Morris poczuł, jak kotły parowe zaczęły popychać fregatę przez dwumetrowej wysokości fale i stopniowo nadawały jej coraz większą prędkość. Czekał zamyślony, żałując w duchu, że jego okręt nie dysponuje bardziej czułymi antenami 2X, jakie zainstalowano na szybkich fregatach klasy Perry. Pięć minut zdawało się ciągnąć w nieskończoność. Ale walka z okrętami podwodnymi wymagała wiele cierpliwości.

Kiedy „Pharris" wreszcie zwolnił, obraz na ekranie hydrolokatora wskazywał już tylko chaotyczną lawinę dźwięków, coś, co dużo łatwiej było odczuć niż opisać. Kapitan, oficer ASW i sonarzysta obserwowali ekran z uwagą przez dziesięć minut. Nieprawidłowy wzór dźwiękowy więcej się nie pojawił. Gdyby to były prowadzone w czasie pokoju ćwiczenia, zdecydowaliby, że to zwykła anomalia, wytworzony przez wodę dźwięk, który ginie równie szybko, jak się pojawia; zapewne jakiś niewielki wodny wir na powierzchni morza. Obecnie jednak wszystko, co spotykali, mogło mieć czerwoną gwiazdę i peryskop. Oto mój pierwszy dylemat – pomyślał Morris. Mógł posłać tym tropem jeden ze swoich helikopterów; mógł też wezwać oriona. Z drugiej strony, mógł wysłać je na próżno, a co więcej, odciągnąć od rzeczywistego celu. Morris czasami pragnął, by kapitanowie mieli monety, gdzie na jednej stronie widniałoby: „TAK", a na drugiej: „NIE"! Nazywałoby się to zapewne „werbalnym generatorem decyzji", zgodnie z tak ukochaną przez marynarkę elektroniczną nomenklaturą.

– Tam chyba nic nie było – odezwał się do oficera ASW.

– Chyba nie, sir – odparł mężczyzna, zły na siebie, że w ogóle zawracał kapitanowi głowę. – Jeszcze nie tym razem.

– No cóż, nie pierwszy raz i nie ostatni.

Загрузка...