Moskwa, RSFRR
Minister spraw zagranicznych wszedł na podium po lewej stronie i żwawym jak na sześćdziesięciolatka krokiem zbliżył się do pulpitu. Miał przed sobą tłum dziennikarzy stojących karnie w poszczególnych grupach ustawionych przez gwardzistów: przedstawiciele prasy z notatnikami w rękach, fotoreporterzy i ekipy telewizyjne z przenośnymi jupiterami. Minister spraw zagranicznych nie znosił tych cholernych imprez, nienawidził tłoczących się przed nim ludzi: prasa zachodnia ze swym brakiem dyscypliny zawsze była wścibska, zawsze dociekliwa, zawsze domagająca się wyjaśnień, których swoim rodakom wcale nie musiał udzielać. Ciekawe – pomyślał, unosząc wzrok znad notatek – że z tymi płatnymi zagranicznymi szpiegami muszę często rozmawiać bardziej szczerze niż z towarzyszami z Komitetu Centralnego Partii. Szpiedzy, oto czym naprawdę są…
Zręczny, przebiegły człowiek, dysponujący fachowo spreparowanymi informacjami, mógł naturalnie ich przechytrzyć – i dokładnie to miał za chwilę uczynić radziecki minister spraw zagranicznych. Ogólnie jednak byli niebezpieczni, gdyż nigdy nie poprzestawali na tym, co usłyszeli. Rosjanin zawsze o tym pamiętał i dlatego nie lekceważył zachodnich reporterów. Konferencje z nimi zawsze mogły okazać się niebezpieczne. Nawet wprowadzeni w błąd szukali dalszych informacji i przez to mogli stać się groźni.
Gdyby tylko reszta Politbiura potrafiła to zrozumieć.
– Panie i panowie – zaczął po angielsku. – Odczytam za chwilę krótkie oświadczenie i przepraszam, że tym razem nie będę odpowiadał na żadne pytania. Pełny komunikat prasowy zostanie wręczony państwu przy wyjściu – to znaczy, sądzę, że jest już gotów…
Wskazał mężczyznę w głębi sali, który energicznie pokiwał głową. Minister spraw zagranicznych jeszcze raz przejrzał papiery i zaczął mówić ze znaną wszystkim dykcją:
– Prezydent Stanów Zjednoczonych domagał się często w kwestii kontroli broni strategicznych „czynów, a nie słów". Jak państwo wiecie, ku rozczarowaniu całego świata, prowadzone obecnie w Wiedniu negocjacje od połowy roku nie wykazują istotnych postępów, przy czym winą za taki stan rzeczy, każda ze stron obciąża drugą. Na całym świecie miłujący pokój ludzie doskonale wiedzą, że Związek Radziecki nigdy do wojny nie dążył i że jedynie szaleniec mógłby rozważać realizację swoich celów przy pomocy broni jądrowej za cenę powszechnego zniszczenia, opadu radioaktywnego i „nuklearnej zimy".
– Skubany – mruknął szef biura prasowego American Press, Patrick Flynn. Rosjanie rzadko używali określenia „nuklearna zima", a już nigdy nie posługiwali się nim w tak oficjalnym wystąpieniu jak to. W mózgu zapaliło mu się ostrzegawcze światełko.
– Najwyższy czas, by w istotny sposób zredukować ilość broni strategicznych. Wysunęliśmy w tej materii szereg poważnych i uczciwych propozycji, ale Stany Zjednoczone na przekór tym apelom rozwijały i rozwijają produkcję broni ofensywnych: pocisków MX – tak cynicznie nazywanych Peacekeeper, unowocześnionych, balistycznych rakiet Trident D-5 wystrzeliwanych z morza, dwóch odmian cruise'ów których charakterystyki trzymane są w takiej tajemnicy, że jakakolwiek ich weryfikacja celem kontroli jest niemożliwa. No i naturalnie prowadzą tak zwaną Inicjatywę Obrony Strategicznej, obejmującą ofensywne bronie strategiczne w przestrzeni kosmicznej. Takie to są amerykańskie czyny. – Uniósł wzrok znad notatek i dodał ironicznie: – A jednak to Ameryka w pobożnych apelach żąda od Związku Radzieckiego czynów, a nie słów. Jutro przekonamy się, raz na zawsze, czy słowa Ameryki są wiarygodne, czy nie. Jutro przekonamy się, jak wielka jest różnica między słowami Ameryki o pokoju a czynami radzieckimi w sprawie pokoju. Jutro Związek Radziecki dostarczy na stół w Wiedniu propozycję redukcji o pięćdziesiąt procent istniejących arsenałów broni nuklearnych, strategicznych i taktycznych. Redukcja ta winna być dokonana w ciągu trzech lat od daty podpisania układu i uwierzytelni ją trójstronny zespół kontrolny, którego skład ustalony zostanie przez wszystkich sygnatariuszy. Proszę zauważyć, że powiedziałem: „wszystkich sygnatariuszy". Związek Radziecki zaprasza bowiem do stołu obrad Zjednoczone Królestwo, Republikę Francji i – podniósł wzrok – Chińską Republikę Ludową.
Jaskrawa eksplozja fleszy zmusiła go do odwrócenia na chwilę głowy.
– Panie i panowie, proszę… – z uśmiechem podniósł ręce i zasłonił nimi twarz. – Proszę mieć trochę szacunku dla moich starych oczu. Mogę zapomnieć przemówienia; chyba nie chcecie państwo, bym dalej mówił po rosyjsku!
Rozległ się śmiech, a w chwilę potem rzęsiste oklaski. Skurczybyk, potrafi być uroczy – pomyślał Flynn, gorączkowo notując. Szykował się bombowy materiał. Zastanawiał się, co nastąpi dalej. Dziwiła go zwłaszcza precyzyjna kompozycja tej proklamacji. Flynn obsługiwał już niejedną konferencję rozbrojeniową i wiedział, iż ogólne sformułowania propozycji potrafią wypaczyć istotne szczegóły rzeczywistego przedmiotu rokowań. Rosjanie nie mogą być tak otwarci i precyzyjni – po prostu nie mogą.
– Wracając do tematu – ciągnął minister spraw zagranicznych, wciąż jeszcze mrugając oczyma. – Zarzucano nam, że nigdy nie wykonaliśmy gestu dobrej woli. Jest to zarzut absurdalny, lecz ciągle jeszcze pokutuje on w świadomości Zachodu. Ale już koniec. Nikt, nigdy, nie będzie miał powodu wątpić w szczerość intencji narodu radzieckiego tak miłującego pokój. Jako świadectwo dobrej woli mój rząd rzuca Stanom Zjednoczonym i innym zainteresowanym krajom wyzwanie: Związek Radziecki wycofa ze służby całą klasę atomowych okrętów podwodnych z pociskami nuklearnymi. Ten typ okrętów podwodnych znany jest na Zachodzie pod nazwą Yankee, my oczywiście nazywamy go inaczej – dodał z tak niewinnym wyrazem twarzy, że wywołał kolejną falę uprzejmych uśmiechów. – Obecnie w służbie znajduje się dwadzieścia jednostek tej klasy. Każda z nich dysponuje dwunastoma pociskami balistycznymi. Wszystkie te okręty podlegają dowództwu Radzieckiej Floty Północnej zgrupowanej na Półwyspie Kolskim. Od dzisiaj co miesiąc będziemy wycofywali jedną jednostkę. Jak państwo wiecie, kompletna dezaktywacja tak skomplikowanego urządzenia, jakim jest rakietowy okręt podwodny, wymaga pracy w stoczni: usunięty być musi przedział z pociskami. Takiego okrętu nie da się rozbroić z dnia na dzień. Aby więc udowodnić nasze dobre intencje, proponujemy Stanom Zjednoczonym jedną z dwóch rzeczy. Pierwsza: chcemy, by wybrany zespół złożony z sześciu amerykańskich oficerów przeprowadził inspekcję tych dwudziestu naszych jednostek w celu sprawdzenia, że wyrzutnie pocisków do czasu usunięcia wszystkich komór rakietowych z okrętów zaczopowane zostaną betonowym balastem. W zamian za to poprosimy o zezwolenie na analogiczną inspekcję amerykańskich stoczni przeprowadzoną przez analogiczną liczbę radzieckich oficerów. Druga, alternatywna: gdyby Stany Zjednoczone nie były skłonne do takiej obustronnej weryfikacji, zezwolimy innej grupie złożonej z sześciu oficerów na przeprowadzenie inspekcji. Z tym, że powinni to być oficerowie z kraju – lub krajów – wyznaczonych w ciągu najbliższego miesiąca przez Stany Zjednoczone i Związek Radziecki. Mój rząd zaakceptowałby w zasadzie przedstawicieli krajów niezaangażowanych – takich jak Szwecja czy Indie. Panie i panowie, nadszedł czas, by położyć kres wyścigowi zbrojeń. Nie będę tu powtarzał wszystkich kwiecistych frazesów, których nasłuchały się dosyć ostatnie dwa pokolenia. Wiemy, jakie zagrożenie dla wszystkich narodów stanowią te upiorne bronie. Niech nikt więcej nie mówi, że rząd Związku Radzieckiego nie uczynił nic, by odsunąć niebezpieczeństwo wojny. Dziękuję.
Salę wypełniła cisza mącona tylko szmerem pracujących kamer. Przedstawiciele zachodniej prasy poprzydzielani do poszczególnych biur w Moskwie stanowili śmietankę zawodową dziennikarskiego świata. Wszyscy, tak samo bystrzy, tak samo ambitni i cyniczni względem tego, co odkrywali w stolicy radzieckiego państwa, umilkli ze zdumienia.
– Skubany – mruknął po dziesięciu sekundach Flynn.
– Każdy doceni twoją lapidarność, staruszku – zgodził się korespondent Reutera, William Calloway. – Czy to nie wasz Wilson opowiadał przypadkiem o konwencji mówienia bez ogródek?
– Tak, mój dziadek obsługiwał tamtą konferencję pokojową. Pamiętasz, jak to było? – Flynn wykrzywił się i spojrzał na opuszczającego salę ministra spraw zagranicznych, który wciąż uśmiechał się w stronę kamer. – Czy chcesz przejrzeć ten komunikat prasowy? Wracasz ze mną?
– I to, i to.
Na ulicach Moskwy panował siarczysty mróz, przy krawężnikach piętrzyły się pryzmy odgarniętego śniegu, niebo wyglądało jak zamarznięty kryształ, a w samochodzie nie działało ogrzewanie. Prowadził Flynn, zaś jego przyjaciel czytał na głos komunikat. Szkic propozycji traktatu zajmował bitych dziewiętnaście stron opatrzonych licznymi przypisami. Korespondent Reutera, rodowity londyńczyk, który karierę zaczynał od publikowania tekstów na kolumnie informującej o wypadkach i przestępstwach, został z czasem awansowany na korespondenta zagranicznego. Flynna poznał przed laty w słynnym hotelu „Caravelle" w Sajgonie i od tamtego czasu, przez ponad dwadzieścia już lat, pili ze sobą i dzielili maszynę do pisania. Mroźna, rosyjska zima niosła tyle samo nostalgii, co przygniatający upał Sajgonu.
– Bardzo uczciwe postawienie sprawy – powiedział Calloway. Słowa przybierały postać pary. – Proponują rozbrojenie z jednoczesną likwidacją wielu istniejących broni. Zezwalają przy tym obu stronom na przywrócenie wyrzutni starego typu. Każda ze stron ma posiadać do pięciu tysięcy głowic. Ma to obowiązywać przez pięć lat po trzyletnim okresie redukcji. Istnieje również odrębna propozycja negocjacji w sprawie zlikwidowania stałych wyrzutni i zastąpienia ich ruchomymi przy jednoczesnym ograniczeniu dopuszczalnej liczby prób w ciągu roku… – odwrócił kartkę i szybko przejrzał resztę tekstu.
– Nie ma nic o „gwiezdnych wojnach"… Czy nie wspomniał o nich w swoim przemówieniu? Patrick, synu, to naprawdę jest, jak powiedziałbyś, bomba. Ten tekst równie dobrze mógłby zostać napisany w Waszyngtonie. Miesiące miną, nim dogadają wszelkie szczegóły techniczne, ale to jest cholernie poważna i cholernie wspaniałomyślna propozycja.
– Nic o „gwiezdnych wojnach"? – Flynn nachmurzył się i skręcił w prawo. Czyżby Rosjanie zostawili sobie furtkę? Czy Waszyngton zakwestionuje… – Mamy tu dobry materiał, Willie. Masz temat. Nie bierze cię „Pokój"?
Calloway tylko się roześmiał.
Fort Meade, Maryland
Amerykańskie agencje wywiadowcze, jak wszystkie inne na świecie, bacznie śledziły wszelkie doniesienia prasowe. Toland studiował więc komunikaty American Press i Reutera, zanim dotarły one na biurka szefów. Porównywał je przedtem z radziecką wersją wydarzeń zawartą w raportach przesyłanych za pomocą urządzeń mikrofalowych do regionalnych wydań „Prawdy" i „Izwiestii". W Związku Radzieckim informacje były tak redagowane, by członkowie Partii nie mieli wątpliwości, jakie jest stanowisko kierownictwa.
– Już raz to było – odezwał się szef jego sekcji. – Ostatnio wszystko utknęło na problemie ruchomych wyrzutni rakietowych. Obie strony bardzo chciały je mieć, ale bały się, że i druga strona będzie je posiadała.
– Ale ogólny ton raportu…
– One zawsze są pełne euforii w doniesieniach na temat ich propozycji rozbrojeniowych! Do diabła, Bob, dobrze o tym wiesz.
– To prawda, sir, ale po raz pierwszy Rosjanie jednostronnie wycofują broń jądrową.
– Przestarzałe yankee.
– I co z tego? Oni nie rezygnują z niczego, przestarzałe czy nie. Ciągle przecież przechowują w magazynach zabytkowe armaty z czasów drugiej wojny światowej na wypadek, gdyby ich potrzebowali. To coś innego, a polityczne implikacje…
– Nie mówimy o polityce, ale o strategii nuklearnej – odwarknął szef sekcji.
Jakby stanowiło to różnicę – pomyślał Toland.
Kijów, Ukraina
– No i co, Pasza?
– Towarzyszu generale, czeka nas naprawdę huk roboty – odparł Aleksiejew, stojąc na baczność w kijowskiej Kwaterze Głównej Południowo-Zachodniego Teatru Wojny. – Nasi żołnierze potrzebują zakrojonych na szeroką skalę ćwiczeń. W sobotę i w niedzielę przestudiowałem ponad dziewięćdziesiąt raportów o stanie gotowości bojowej naszych dywizji czołgów i jednostek zmotoryzowanych.
Aleksiejew umilkł. Taktyka i gotowość bojowa były zmorą radzieckiego wojska. Armia bazowała na poborze powszechnym, służba trwała dwa lata i zaledwie połowie żołnierzy udało się dotąd zdobyć podstawową wiedzę wojskową. Nawet kadrę podoficerską, kręgosłup każdego wojska jeszcze od czasów rzymskich legionów, stanowili rekruci poddani specjalnemu szkoleniu. Ale odchodzili, gdy kończył się okres ich służby. Z tego też względu radziecka armia opierała się głównie na wyższych i średnich zawodowych oficerach, którzy często zmuszeni byli robić to, co na Zachodzie robił zwykły sierżant. Kadra zawodowych oficerów armii radzieckiej stanowiła jedyny pewny element wojska. W teorii.
– Cały problem tkwi w tym – ciągnął Aleksiejew – że nie znamy rzeczywistego stanu gotowości bojowej. Nasi pułkownicy używają we wszystkich raportach tego samego języka. Każdy z nich rozwodzi się o normach: o takiej samej ilości godzin przeznaczonych na ćwiczenia, na szkolenie ideologiczne. Przytaczają taką samą liczbę oddanych strzałów na strzelnicach – tutaj akurat różnice wahają się w granicach trzech procent – oraz podają wymaganą ilość odbytych na poligonach ćwiczeń; wszystkich, oczywiście, takich samych…
– Zgodnych z regulaminem – zauważył generał-pułkownik.
– Oczywiście. Dokładnie; cholera, zbyt dokładnie! Bez poprawek na złą pogodę. Bez poprawek na zwłoki w dostawie paliwa. Bez poprawek na nic! Na przykład, 703. Pułk Piechoty Zmotoryzowanej cały zeszły październik pomagał przy żniwach na południe od Charkowa, a jednocześnie wykonał miesięczny plan ćwiczeń przypisanych tej jednostce. Już samo fałszowanie prawdy jest rzeczą naganną, ale to jest fałszowanie głupie!
– Nie może być tak źle, jak myślicie, Pawle Leonidowiczu.
– Czy ośmielilibyśmy się zakładać, że jest inaczej, towarzyszu?
Generał spuścił wzrok.
– Nie. Cóż, Pasza. Przygotowałeś plan. Możesz mi go wyłuszczyć?
– Wy towarzyszu generale, musicie opracować scenariusz ataku na kraje muzułmańskie. Ja natomiast wyjadę w teren i wezmę do galopu naszych polowych dowódców. Jeśli mamy osiągnąć cel do czasu operacji na Zachodzie, musimy dać przykład, rozprawiając się z najgorszym elementem. Mam na myśli czterech dowódców. Zasługują na kryminał. Proszę, oto dane personalne winowajców i postawione im zarzuty – wręczył pojedynczą kartkę papieru.
– Widzę tu nazwiska dwóch dobrych ludzi, Pasza – zaoponował generał.
– Stoją na straży Państwa. Zajmują stanowiska, które uzyskali dzięki zaufaniu. Ale zawiedli to zaufanie, fałszując raporty, tym samym narażając Państwo – odparł Aleksiejew.
Ciekawe, ile osób w tym kraju mogłoby to samo powiedzieć o nim i jego dowódcy – zastanowił się.
Odrzucił tę myśl. Miał i tak zbyt wiele innych problemów.
– Czy zdajecie sobie sprawę z konsekwencji oskarżeń, które mi wręczyliście?
– Naturalnie. Karą za zdradę jest śmierć. Czy kiedykolwiek fałszowałem raporty o gotowości bojowej? Albo wy? – Aleksiejew odwrócił na chwilę wzrok. – To trudna sprawa i decyzja nie przyszła mi łatwo. Lecz jeśli nie doprowadzimy naszych jednostek do porządku, iluż młodych ludzi umrze za błędy swoich oficerów? Bardziej nam potrzebna gotowość bojowa niż czterej krętacze. Jeśli nawet istnieje jakiś inny, łagodniejszy środek, by osiągnąć cel, ja go nie znam. Armia bez dyscypliny jest po prostu niewiele wartym motłochem. Dostaliśmy wytyczne od Naczelnego Dowództwa, by ukarać niesfornych i przywrócić autorytet kadry podoficerskiej. Skoro żołnierze ponoszą odpowiedzialność za swe wykroczenia, to samo musi dotyczyć ich dowódców. Na nich bowiem spoczywa większa odpowiedzialność. Oni otrzymują wysokie gaże. Kilka surowych wyroków rozpocznie długą drogę do naprawy armii.
– Inspekcje?
– Najlepsze rozwiązanie – zgodził się Aleksiejew. W ten sposób odpowiedzialność nie spadnie na wyższych oficerów. – Mogę do tych pułków wysłać pojutrze zespoły z Inspektoratu Generalnego. Nasze wytyczne dla dywizji i pułków nadeszły dziś rano. Wieść o czterech zdrajcach zwiększy motywacje dowódców podległych nam jednostek do rygorystycznego wprowadzania w życie tych wytycznych. Niemniej dopiero za jakieś dwa tygodnie będziemy mieli pełne rozeznanie, na czym powinniśmy skupić uwagę. Kiedy już się tego dowiemy, ważny będzie tylko czas.
– A co zrobi dowódca zachodniego teatru?
– To samo – potrząsnął głową Aleksiejew. – Pytał już o nasze oddziały?
– Nie, ale zapyta. To część maskirowki. Możesz być pewien, że w związku z tym wiele naszych jednostek kategorii B zostanie odkomenderowanych do Niemiec; możliwe nawet, że dołączą do nich niektóre doborowe oddziały naszych czołgów kategorii A. Bez względu na to, jaką by ten dureń dowodził ilością jednostek, zawsze będzie żądał więcej.
– Po prostu dysponujemy wystarczającą liczbą żołnierzy, by w odpowiednim czasie przejąć pola naftowe – zauważył Pasza. – Który plan mamy ewentualnie wykonać?
– Ten stary. Musimy naturalnie go uaktualnić.
Stary plan przewidywał uwikłanie się Związku Radzieckiego w wojnę w Afganistanie, ale obecnie Armia Czerwona miała całkiem inne perspektywy i dlatego zamierzała wysłać swe zmotoryzowane oddziały na tereny zajęte przez uzbrojonych muzułmanów.
Aleksiejew zacisnął pięści.
– Wspaniale. Mamy stworzyć plan, nie wiedząc nawet, jakich rejonów dotyczy oraz jakimi siłami będziemy dysponować.
– Pamiętasz, co sam mi mówiłeś o sztabowym oficerze, Pasza? – zachichotał głównodowodzący południowo-zachodniego teatru.
Młodszy mężczyzna, który wpadł we własne sidła, pokiwał tylko smętnie głową:
– Faktycznie, towarzyszu generale. Wyśpimy się po wojnie.