SAMOLOTY Z KRAINY MARZEŃ

Niemcy, przedpole walki

Widok mógłby zatrwożyć każdego. Tysiąc trzysta metrów nad głową kłębiła się zbita warstwa chmur. Parę razy wpadł w strefę deszczu, który w nocnym mroku wyczuć mógł tylko słuchem. Ciemna linia drzew była tak blisko, iż wydawało się, że mknący myśliwiec lada chwila wyrżnie w nią z impetem. W taką noc tylko szaleniec ryzykowałby lot na tej wysokości. Tym lepiej – uśmiechnął się pod maską tlenową.

Pułkownik Douglas Ellington gładził delikatnie opuszkami palców drążki sterowe myśliwca atakującego F-19A ghostrider. Drugą rękę położył na przełącznikach przepustnicy po lewej stronie kabiny. Wskaźnik refleksyjny na masce hełmofonu wskazywał szybkość tysiąca stu kilometrów na godzinę, wysokość trzydziestu metrów, kurs zero-jeden-trzy, a obok liczb widniał jednobarwny, holograficzny obraz rozciągającego się przed nim terenu. Obraz pochodził z umieszczonej na nosie myśliwca kamery podczerwonej, wspomaganej niewidzialnymi promieniami laserowymi, macającymi teren osiem razy na sekundę. By zapewnić pilotowi peryferyczne widzenie, wielki hełm miał zainstalowane gogle zmniejszające natężenie światła.

– Nad nami piekło – powiedział siedzący za nim drugi członek załogi. Major Don Eisly czuwał nad sygnałami radiowymi i radarowymi oraz inną aparaturą. – Systemy w normie, do celu sto pięćdziesiąt kilometrów.

– Świetnie – odparł Duke; było to przezwisko Ellingtona, który przypominał nawet nieco sławnego muzyka jazzowego.

Ellington rozkoszował się zadaniem. Mknęli na północ na niebezpiecznej wysokości, nad pofałdowanym terenem Wschodnich Niemiec. Ich stealth ani razu nie wzbił się wyżej niż sześćdziesiąt pięć metrów nad ziemię, oscylując lekko to niżej, to wyżej, w miarę nieustannych poprawek dokonywanych przez pilota.

Lockheed ten typ samolotu nazwał Ghostrider. F-19A stanowił wykonaną w najgłębszej tajemnicy wersję myśliwca atakującego Stealth. Nowy model pozbawiony był ostrych kantów i załamań, co utrudniało wykrycie samolotu przez radary. Jego opływowe turbiny dwuprzepływowych silników rozmazywały cechy charakterystyczne samolotu, chroniąc go skutecznie przed radiolokacją. Z góry skrzydła przypominały kształtem wielki dzwon katedralny, z przodu wyginały się dziwacznie w dół. Jakkolwiek samolot wyposażony był w cuda techniki elektronicznej, rzadko kiedy uaktywniał te systemy. Radary i radia wytwarzają szum łatwy do wykrycia przez przeciwnika, a cała idea F-19A polegała na tym, że tego samolotu w ogóle miało nie być.

Wysoko nad ich głowami, po obu stronach granicy, setki myśliwców prowadziły zażartą grę nerwów, pędząc w stronę wrogiego terytorium i zawracając w ostatniej chwili; próbowały w ten sposób sprowokować przeciwników do walki. Każda ze stron dysponowała samolotem radiolokacyjnym. On właśnie miał dać w razie czego hasło do ataku, zaczynając tym samym wojnę, która, choć niewielu jeszcze o tym wiedziało, już się zaczęła.

Jesteśmy szybcy – pomyślał Ellington. – I robimy w końcu mocną rzecz. W Wietnamie wykonał sto lotów bojowych; jeszcze na pierwszym typie myśliwców F-111 A. Obecnie Duke był w amerykańskich siłach lotniczych najlepszym specjalistą od zadań wymagających lotu na niskich wysokościach; mówiono o nim, że „wypatrzyłby każdą dziurę w ziemi, lecąc o północy w szalejące w Kansas tornado". To nie była tak do końca prawda. Stealth nie nadawał się do lotów w warunkach tornado. Tam łatwiej było kierować wieprzem niż F-19 – oto konsekwencja wymyślnej sylwetki maszyny. Ale Ellington zawsze sądził, że lepiej być niewidzialnym niż zwinnym; niebawem udowodni, czy miał rację.

W tej chwili nad tereny o największej na świecie koncentracji wyrzutni SAM-ów, czyli pocisków ziemia-powietrze, wdzierała się eskadra stealthów.

– Do pierwszego celu dziewięćdziesiąt kilometrów – oznajmił Eisly. – Systemy pokładowe ciągle w normie. Nic nas nie namierza. Wszystko w porządku, Duke.

– Rozumiem – Ellington, gdy minęli grzbiet niewielkiego wzgórza, popchnął do przodu drążki i samolot znów obniżył lot do wysokości dwudziestu sześciu metrów; leciał nad polem pszenicy. Duke do maksimum wykorzystywał teraz swe wieloletnie doświadczenie w niskich lotach.

Pierwszym celem miał być radziecki ił-76 mainstay z radarowym systemem ostrzegania AWACS, krążący w okolicach Magdeburga około szesnastu kilometrów od drugiego celu: mostów na autostradzie E8 na rzece Elbie w Hohenroarthe.

Zadanie stawało się coraz trudniejsze. Im bardziej zbliżali się do mainstaya, tym więcej sygnałów radarowych trafiało w stealtha. Wcześniej czy później, mimo krzywizny skrzydeł, która sprawiała, że samolot był dla radarów trudny do wykrycia, jakiś odbity impuls będzie na tyle mocny, że dotrze do mainstaya. Technologia stealtha utrudniała namiar samolotu za pomocą radaru, lecz nie była w stanie całkowicie go uniemożliwić. Czy Rosjanie dostrzegą ich? Jeśli tak, to kiedy i jak szybko zareagują?

Trzymaj się ziemi – powtarzał sobie pilot. – Rób wszystko jak na ćwiczeniach. W „Krainie Marzeń", na ściśle tajnym poligonie w bazie lotniczej Nellis w Nevadzie, trenowali to zadanie przez dziewięć dni. Nawet za pomocą E-3A sentry trudno było z odległości sześćdziesięciu paru kilometrów wykryć ich obecność; a sentry był dużo lepszym samolotem radiolokacyjnym niż mainstay.

To również masz sprawdzić, kolego…

W powietrzu krążyło pięć mainstayów, wszystkie o sto kilometrów na wschód od granicy między dwoma państwami niemieckimi. Miła, bezpieczna przestrzeń wypełniona ponad trzystoma myśliwcami.

– Trzydzieści dwa kilometry, Duke.

– W porządku. Co tam, Don?

– Ciągle brak emanacji radarów kierujących artylerią przeciwlotniczą, żadnego paskudztwa radiolokacyjnego. W radiu sporo świergotu, ale głównie ze strony zachodniej. Od celu dociera bardzo nikłe echo.

Ellington sięgnął lewą ręką do manetki, uzbrajając cztery podwieszone pod skrzydłami rakiety typu AIM-9M Sidewinder. Wskaźnik gotowości broni zamrugał zimnym, przyjaznym światełkiem.

– Dwadzieścia dziewięć kilometrów. Cel krąży normalnie. Nie wykonuje dodatkowych ewolucji.

Szesnaście kilometrów na minutę – przeliczył Ellington w myślach. – Jeszcze minuta i czterdzieści sekund.

– Dwadzieścia sześć – czytał Eisly z komputera sprzężonego z systemem łączności satelitarnej NAYSTAR.

Mainstay nie będzie miał szans. Stealth nie wcześniej zacznie nabierać wysokości, aż znajdzie się dokładnie pod nim. Dwadzieścia trzy kilometry. Dwadzieścia. Szesnaście. Trzynaście. Dziesięć kilometrów do zmiany kierunku lotu.

– Mainstay skończył kolejny nawrót… o, wykiwał nas. Przemknął nad nami foxfire – powiedział spokojnie Eisly. Szukał ich, zapewne kierowany przez iła-76, myśliwiec przechwytujący Mig-25. Zwrotny, dysponujący ogromną mocą foxfire był godnym przeciwnikiem, nawet dla stealtha. – Mainstay może nas dostać.

– Trzymają nas na radarze?

– Jeszcze nie – Eisly pożerał wzrokiem aparaturę. – Podchodzimy pod cel.

– W porządku. Teraz w górę.

Ellington odciągnął w tył drążki i włączył dopalacze. Silniki F-19A mogły nadać mu prędkość 1,3 macha i teraz należało wycisnąć z maszyny wszystko. Zdaniem meteorologów, ten rodzaj chmur mógł ciągnąć się do wysokości prawie siedmiu tysięcy metrów; zaś ił-76 powinien znajdować się jeszcze tysiąc sześćset metrów wyżej. Teraz już stealth był bezbronny. Nie chroniły go zakłócenia z ziemi, a jego silniki stały się bardzo wyraźnym celem dla radiolokatorów. Samolot Stealth obwieszczał swą obecność. Szybciej w górę, kochanie…

– Na nich! – ryknął Ellington w interkom, kiedy pędził przez chmury, a na ekranie noktowizora nieustannie widział mainstaya, który w odległości ośmiu kilometrów próbował lotem nurkowym schronić się w obłokach. Za późno. Ellington pędził na czołowe zbliżenie z prędkością tysiąca sześciuset kilometrów na godzinę. Wyregulował celownik. Zaćwierkało w hełmofonie. Samonaprowadzacze sidewinderów chwyciły cel. Kciukiem prawej ręki odbezpieczył wyrzutnie i wskazującym palcem dwukrotnie nacisnął spust. Sidewindery opuściły komory w półsekundowym odstępie.

Jaskrawe płomienie tryskające z ich dysz oślepiły Duke'a, ale nie spuszczał oczu z mknących do celu rakiet. Trwało to osiem sekund. Obserwował je cały czas. Oba pociski skręciły w kierunku prawego skrzydła mainstaya. Laserowy detonator zbliżeniowy zadziałał w zaprogramowanej odległości od celu, wypełniając powietrze śmiercionośnymi odłamkami. Stało się to zbyt szybko. Oba prawe silniki mainstaya eksplodowały, odleciało skrzydło i radziecki samolot zaczął spiralą gwałtownie spadać. Po sekundzie zniknął w chmurach.

– Jezu! – pomyślał Ellington, kładąc samolot na skrzydło i nurkując ku ziemi, ku bezpieczeństwu. – Inaczej niż w kinie. Trafiłem w cel, a ten zniknął w mgnieniu oka. No cóż, w porządku, to było łatwe. Pierwszy zniszczony. Teraz część trudniejsza…


Na pokładzie krążącej nad Strasburgiem maszyny E-13A Sentry technicy od radiolokacji zauważyli z zadowoleniem, że pięć radzieckich samolotów radiolokacyjnych przestało istnieć w ciągu dwóch minut; F-19 naprawdę je zaskoczyły. Dowodzący operacją „Kraina Marzeń" generał brygady pochylił się nad biurkiem i sięgnął po mikrofon.

– Trębacz, Trębacz, Trębacz – powiedział i wyłączył aparat. – W porządku, chłopcy – wysapał. – Do roboty.

Z chmary krążących w pobliżu granicy myśliwców NATO oddzieliło się sto maszyn atakujących i znurkowało w kierunku ziemi. Połowę z nich stanowiły F-111F aardvark, resztę tornada GR-1. Baki miały pełne paliwa, a pod skrzydłami pociski. Ruszyły wachlarzem za drugą falą stealthów znajdującą się już sto kilometrów w głąb terytorium Wschodnich Niemiec. Za nimi pojawiły się myśliwce przechwytujące Eagle i Phantom, które, kierowane przez krążące nad Renem sentry, zaczęły wystrzeliwać sterowane radarem rakiety. Cel stanowiły radzieckie myśliwce, pozbawione teraz pilotujących je mainstayów. Trzeci zespół samolotów Paktu Atlantyckiego ruszył nisko nad ziemią, przeczesując teren i wyszukując naziemne stanowiska radarowe, by nie przejęły roli wyeliminowanych, radzieckich iłów-76.


Hohenroarthe, Niemiecka Republika Demokratyczna

Lecąc na wysokości trzystu metrów, Ellington ujrzał cel z odległości kilku kilometrów. Był to podwójny most przerzucony nad Elbą na jej łagodnym, esowatym zakolu. Każdy z dwóch półkilometrowej długości betonowych łuków stanowił podporę dla dwóch pasm autostrady. Piękne mosty. Ellington był prawie pewien, że wybudowano je jeszcze w latach trzydziestych, kiedy to główna droga łącząca Berlin z Braunschweigiem stanowiła jedyną niemiecką autobanę. Być może jeszcze osobiście sam pan Adek jeździł po tych mostach – pomyślał Ellington. Tym lepiej.

Na ekranie telewizyjnym sprzężonym z urządzeniami celowniczymi widział, iż mostami tymi, kierując się na zachód, sunęły właśnie kolumny radzieckich czołgów T-80. Był to z całą pewnością drugi rzut armii radzieckiej, która miała zaatakować zgrupowania NATO. Na wzgórzu 76, na południe od mostu po wschodniej stronie rzeki, znajdowała się bateria SA.-6, której celem była obrona przeprawy.

W słuchawkach podłączonych do urządzeń wykrywających brzmiało ciągłe ćwierkanie radarów obrony przeciwlotniczej przeszukujących nieustannie przestrzeń ponad nim. Gdyby tylko któryś z tych impulsów wrócił… Los szczęścia – pomyślał smętnie Ellington.

– Pave Track?

– Gotów – odparł krótko Eisly.

Zarówno on jak i pilot byli skrajnie napięci.

– Zapal – polecił Ellington. Siedzący z tyłu Eisly włączył naprowadzający na cel laser.

Skomplikowane urządzenie Pave Track zamontowane było w pochylonym do dołu nosie samolotu. W najniższej jego partii znajdowała się obrotowa kopułka, zawierająca dwutlenkowo węglowy laser i kamerę telewizyjną. Major za pomocą specjalnej manetki nastawił kamerę dokładnie na most, a następnie włączył pracujący na podczerwieni laser. Niewidzialny punkcik światła padł na środek północnego przęsła. System komputerowy nie spuści już teraz z celu promienia, a magnetowid zarejestruje przebieg całej operacji na taśmie wideo.

– Cel oświetlony – oznajmił Eisly. – Ciągle jeszcze nas nie namierzono.

– Nemu, tu Cień-4. Cel oświetlony.

– Zrozumiałem.

Piętnaście sekund później pierwszy aardvark, z rykiem silników ruszył na południe, lecąc zaledwie dziesięć metrów nad wodą. Wynurzył się nieoczekiwanie z mroku, wystrzelił jedną naprowadzoną laserem rakietę GBU-15 Pavenay, po czym ostro wykręcił na wschód, nad Hohenroarthe. Umieszczone na samym przodzie bomby komputerowej urządzenie wizyjne przechwyciło odbicie podczerwonego promienia i nakierowało na niego pocisk.


Dowódca stacjonującej na południe od mostu baterii SAM-ów próbował rozszyfrować nieoczekiwany hałas. Radiolokacja nie wykazywała obecności stealthów. Poza tym nie spodziewał się żadnych wrogich samolotów; dwadzieścia kilometrów na północ znajdowała się baza osłony lotniczej w Mahlminkel. To pewnie stamtąd ten dźwięk – pomyślał. – Nie ogłaszali przecież alarmu…

Północny horyzont zapłonął nagle żółtym ogniem. Dowódca nie wiedział, że nad Mahlminkel przemknęły cztery tornada Luftwaffe, wysyłając w patrolujące samoloty setki pocisków. Sześć radzieckich myśliwców atakujących Suchoj stanęło w płomieniach, eksplodując w zamazanym deszczem niebie.

Dowódca baterii nie zastanawiał się ani chwili. Krzyknął na obsługę, by natychmiast włączyła będące w stanie gotowości urządzenia i skierowała je na „ich" most. W chwilę później jeden z radiolokatorów namierzył nadlatującego od rzeki F-111.

– O, cholera – zaklął drugi pilot aardvarka i posłał w baterię radzieckich SAM-ów antyradarową rakietę Shrike, drugą w kierunku radaru, a pavewaya w most, po czym F-111, gwałtownym skrętem odleciał w lewo.

Oficer SAM-ów pobladł. Pojął, co znaczy obraz, jaki ujrzał na wskaźniku radarowym. W odpowiedzi natychmiast polecił wystrzelić trzy pociski. Nadlatujący samolot musiał być maszyną wroga i wysłał już trzy mniejsze obiekty…

Pierwszy pocisk ziemia-powietrze eksplodował, trafiając w rozciągniętą przez rzekę linię wysokiego napięcia, na południe od mostów. Całą dolinę zalało światło potężnego wyładowania elektrycznego z walącej się do wody trakcji. Kolejne dwa, omijając miejsce jaskrawej eksplozji, skoncentrowały się na F-111.

Prowadzona pave trackiem rakieta Paveway trafiła dokładnie w środek północnego przęsła. Była to bomba z opóźnionym zapłonem i zanim eksplodowała, wbiła się w gruby beton, parę metrów od czołgu dowódcy batalionu. Przęsło było mocne – liczyło sobie ponad pięćdziesiąt lat – ale czterysta siedemdziesiąt dwa kilogramy materiału wybuchowego rozdarło je na strzępy. W mgnieniu oka wdzięczny, betonowy łuk rozpękł się na dwoje; między przyporami pojawiła się szeroka na ponad sześć metrów szczelina i most, obciążony dodatkowo pojazdami pancernymi, runął do rzeki. Pocisk posłany przez drugiego aardvarka spadł bliżej brzegu, trafił we wschodnie przęsło; ono również się zawaliło, zabierając w odmęty Elby osiem radzieckich czołgów.

Ale tego już załoga F-111 nie widziała. W trzy sekundy po tym, jak pociski Shrike spadły na dwa rosyjskie pojazdy prowadzące namiar radiolokacyjny, SA-6 trafiła samolot w środek kadłuba. Obie strony nie miały czasu żałować strat. Z góry rzeki bowiem wyłonił się z rykiem kolejny F-111 i obsługa SAM-ów które jeszcze przetrwały, zaczęła gorączkowo namierzać go w celownikach.

Trzydzieści sekund później północny most, trafiony jeszcze trzema rakietami, legł w gruzach. Na dnie rzeki spoczywały odłamy żelbetu.

Eisly przestroił z kolei celownik lasera na południowe przęsło. Zapchane było czołgami, którym drogę blokował transporter opancerzony BMP-1, ciśnięty tam siłą eksplozji pierwszej bomby z północnego przęsła. Leżał na lewym skraju mostu i płonął żywym ogniem. Czwarty aardvark wystrzelił parę rakiet kierowanych bezlitosnym promieniem laserowym, skoncentrowanym obecnie na wieżyczce jednego z zablokowanych czołgów. Na niebie pojawiła się jaskrawa łuna bijąca od płonącego paliwa. Rysowały ją linie wystrzeliwanych na oślep przez przerażonych żołnierzy rakiet ziemia-po wietrze.

Dwie samosterowane rakiety Paveway trafiły w odległości trzech metrów od siebie, rozwalając most do końca. Fale Elby pochłonęły kolejną kompanię wozów bojowych piechoty.

– I jeszcze jedno – mruknął pod nosem Ellington.

Tam! Na bocznej drodze równoległej do rzeki Rosjanie zgromadzili materiały do stawiania mostów pontonowych. Wojska inżynieryjno-techniczne były zapewne w pobliżu…

Stealth z rykiem motorów przeleciał nad kolumną ciężarówek z gotowymi elementami mostów, zrzucił kilkadziesiąt płonących jaskrawym światłem flar i zawrócił w stronę Republiki Federalnej Niemiec. Natychmiast nadleciały trzy aardvarki i każdy z nich wystrzelił w kolumnę transportową po dwa pojemniki z rockeye'ami. Rakiety rozbiły sprzęt do budowy mostu i zabiły – taką piloci żywili nadzieję – wielu żołnierzy, którzy mieli ten most zbudować. Potem myśliwce ruszyły do domu śladem F-19.

W tym samym czasie inna grupa myśliwców F-15 Eagle wdarła się w przestrzeń powietrzną Wschodnich Niemiec, by oczyścić z nieprzyjacielskich samolotów teren dla wracających eskadr Paktu Atlantyckiego. Otworzyły ogień, wypuszczając naprowadzone radarami lub promieniami podczerwonymi rakiety w migi, które ruszyły na spotkanie powracających z zadania myśliwców bombardujących; Amerykanie dysponowali naprowadzającymi radarami, podczas gdy Rosjanie już ich nie mieli. Miało to decydujący wpływ na wynik walki. Radzieckie myśliwce, po utracie mainstayów były zdezorientowane i działały na ślepo. Co gorsza, baterie własnych SAM-ów, które miały wspierać migi i atakować cele powietrzne, otworzyły ogień do nadlatujących maszyn; samoloty NATO trzymały się blisko ziemi.

Po dwudziestu siedmiu minutach trwania akcji „Kraina Marzeń" ostatnie samoloty przeleciały granicę. Była to kosztowna operacja. Pakt Atlantycki stracił dwa niezwykle drogie stealthy oraz jedenaście myśliwców atakujących. Ale i tak akcję należało uznać za owocną. Maszyny NATO zniszczyły ponad dwieście radzieckich myśliwców przystosowanych do lotów w ciężkich warunkach atmosferycznych, a dodatkowych sto strąciły własne baterie SAM.-ów. Doborowe dywizjony rosyjskiego lotnictwa zostały mocno przetrzebione i na pewien czas flota powietrzna Paktu Atlantyckiego zapanowała nad niebem Europy. Z trzydziestu sześciu podstawowych brygad wojskowych trzydzieści zostało kompletnie zniszczonych, a pozostałe poniosły duże straty. Pierwszego ataku lądowego Rosjan, który miał nastąpić dwie godziny później, nie wsparła więc ani przybyła ze Związku Radzieckiego piechota, ani jednostki specjalne ruchomych wyrzutni SA.M-ÓW, ani oddziały saperów, ani kluczowe oddziały zaopatrzenia. Ostatecznie atak na lotniska przeprowadzony przez NATO dał zachodnim sprzymierzeńcom równowagę w powietrzu; w każdym razie chwilowo. Lotnictwo Paktu Atlantyckiego wypełniło swe najistotniejsze zadanie: przewaga Rosjan na lądzie, której obawiano się najbardziej, została w znacznej mierze zredukowana. Lądową batalię o Europę Zachodnią mogło toczyć dwóch równorzędnych przeciwników.


USS „Pharris"

W Ameryce, na Wschodnim Wybrzeżu wciąż jeszcze trwał poprzedni dzień. USS „Pharris" opuścił deltę Delaware o dwudziestej drugiej zero zero.

On i dwanaście innych okrętów eskortowych prowadziło trzydzieści jednostek. Tyle tylko zdołano ich zorganizować.

Tuziny statków, zarówno pod amerykańską banderą jak i pod obcymi, śpieszyło do amerykańskich portów. Wiele z nich nadkładało drogi, by uniknąć radzieckich jednostek podwodnych, które z Morza Norweskiego masowo płynęły na południe. Morris wiedział, że pierwsze dni będą bardzo ciężkie.

– Kapitanie, proszony jest pan do kabiny radiowej – zaskrzeczał głośnik. Morris natychmiast udał się do zawsze zamkniętego pomieszczenia radiokomunikacji.

– To już nie ćwiczenia – powiedział oficer łączności, wręczając mu żółty formularz depeszy. W przyćmionym świetle kabiny, Morris przeczytał:


15 CZERWCA 03.57 CZASU GREENWICH

OD: DOWÓDZTWO LOTNICTWA STRATEGICZNEGO NA ATLANTYKU

DO: WSZYSTKIE OKRĘTY PODLEGŁE DOWÓDZTWU LOTNICTWA STRATEGICZNEGO NA ATLANTYKU

ŚCIŚLE TAJNE

1. PRZYSTĄPIĆ DO DZIAŁAŃ WOJENNYCH, TAK NA WODZIE JAK I W POWIETRZU, PRZECIW SIŁOM UKŁADU WARSZAWSKIEGO

2. PLAN WOJENNY GOLF TAKTYKA 7

3. ODWAGI. DOWÓDCA LOTNICTWA STRATEGICZNEGO NA ATLANTYKU

Opcja Wojenna Siedem. Znaczyło to wojnę przy użyciu środków konwencjonalnych, co bardzo pokrzepiło Morrisa na duchu, gdyż „Pharris" nie dysponował aktualnie bronią jądrową. W porządku – pomyślał kapitan, wiedząc, że obecnie może już bez ostrzeżenia zaatakować każdą jednostkę z bloku wschodniego, wojenną czy handlową. Wsadził depeszę do kieszeni, wrócił na mostek i podniósł mikrofon.

– Tu kapitan. Uwaga, komunikat oficjalny. Jesteśmy w stanie wojny. Ćwiczenia się skończyły, panowie. Jeśli od tej chwili usłyszycie alarm, znaczy to, że w pobliżu kręci się jakiś niegrzeczny chłopczyk, a w dodatku ma odbezpieczoną broń. To wszystko. – Odwiesił mikrofon i spojrzał na stojącego obok oficera:

– Panie Johnson, proszę uruchomić systemy Prerii/Maski. Jeśli coś będzie nie tak, chcę natychmiast o tym wiedzieć. Umieścić to w księdze rozkazów.

System Preria/Maska służył do przeciwdziałania sonarom wrogich łodzi podwodnych. Kadłub fregaty otaczały dwie metalowe taśmy połączone z maszynownią. To była Maska. Szło nią sprężone powietrze wydmuchiwane do wody wokół okrętu w postaci milionów maleńkich bąbelków.

Część systemu zwana Prerią robiła to samo, tyle że za pomocą ruchomych łopatek. Bąbelki wytwarzały barierę, w której grzęzła większość dźwięków wydawanych przez okrętowe śruby – dzięki temu okręt był trudny do wykrycia przez aparaturę zainstalowaną na jednostkach podwodnych.

– Kiedy opuścimy tor wodny? – zapytał Morris.

– Do pławy morskiej dotrzemy za dziewięćdziesiąt minut.

– W porządku, proszę polecić bosmanowi wachtowemu, by przygotował na dwudziestą trzecią czterdzieści pięć ogon i nixie. – „Ogon" był to holowany za okrętem sonar, a nixie to przywabiacz torped. – Zamierzam się teraz chwilę zdrzemnąć. Niech mnie pan zbudzi o wpół do dwunastej. Gdyby coś się działo, też proszę mnie obudzić.

– Tak jest, sir.


Trzy samoloty P-3C Orion służące do zwalczania okrętów podwodnych przeczesały przed nimi teren. Jedynym więc problemem była nawigacja – nieoczekiwana mielizna lub zbłąkana boja. Ale musiał się przespać. Morris wiedział, że już za trzy godziny może natknąć się na zaczajony w szelfie kontynentalnym okręt podwodny. Chciał być wypoczęty.


Sunnyvale, Kalifornia

Co powstrzymuje Waszyngton? – zastanawiał się pułkownik.

Wszystko, czego potrzebował, to zwykłe „tak" lub „nie". Sprawdził tablice rozdzielcze. Miał na orbicie trzy satelity zwiadowcze typu KH zaopatrzone w aparaturę fotograficzną oraz dziewięć elektronicznych ptaszków szpiegowskich. To była jego „konstelacja" umieszczona na niskiej orbicie. O lecące bardzo wysoko satelity komunikacyjne i nawigacyjne się nie bał. Troskę budziło w nim tych dwanaście, krążących stosunkowo blisko ziemi; bardzo ważnych i bardzo łatwych do zniszczenia. Dwa z nich miały już w pobliżu siebie radzieckie urządzenia antysatelitarne. Jeden z KH wchodził właśnie nad terytoria Związku Radzieckiego, a drugi podążał za nim z czterdziestominutowym opóźnieniem. Trzeciemu „key-hole'owi" nic jeszcze nie towarzyszyło, ale podczas ostatniego przelotu nad Lenińskiem okazało się, że kolejne urządzenie typu „F" stoi na wyrzutni i jest napełnione paliwem.

– Proszę jeszcze raz sprawdzić tego radzieckiego marudera – polecił.

Technik wydał odpowiednie polecenia i znajdujący się po drugiej stronie kuli ziemskiej satelita włączył silniki sterujące wysokością. Obrócił się wokół osi, kierując kamerę na radzieckiego niszczyciela. Powinien się on znajdować o dziewięćdziesiąt kilometrów z tyłu i piętnaście poniżej amerykańskiego urządzenia, ale… nic tam nie było.

– Zabrali go. Zabrali w ciągu ostatniej pół godziny.

Podniósł słuchawkę, by oznajmić dowódcy północno-amerykańskiej obrony powietrznej, że na własną odpowiedzialność zmieni orbitę satelity…

Za późno.

Kiedy satelita wrócił do normalnej pozycji z kamerami wycelowanymi w powierzchnię Ziemi, pojawił się cylindryczny kształt, zasłonił sobą fragment kuli ziemskiej i ekran telewizyjny zgasł.

– Chris, masz wprowadzone komendy manewru?

– Tak, sir – odparł kapitan, ciągle wpatrując się w martwy ekran.

– Proszę więc go wykonać.

Kapitan wywołał sekwencję polecenia na konsoli komputera i nacisnął „Enter". W tej samej chwili, kiedy zainstalowane w satelitach silniki włączyły się, zmieniając tor ich orbit, na biurku pułkownika zadzwonił telefon.

– Punkt kontroli Argus – powiedział pułkownik.

– Tu dowódca obrony powietrznej. Co się do diabła stało?

– Detonował radziecki niszczyciel satelitów. Nie odbieramy sygnałów KH-11, sir. Nasz ptaszek został wyeliminowany. Dwóm pozostałym „key-hole'om" poleciłem wykonać z szybkością trzydziestu metrów na sekundę manewr delta-V. Proszę przekazać do Waszyngtonu, że zbyt długo zwlekali z decyzją, sir.

Загрузка...