Norfolk, Wirginia
– Dzień dobry, Ed – odezwał się zza biurka zawalonego stosem posegregowanych pedantycznie depesz dowódca sił nawodnych amerykańskiej Floty Atlantyckiej.
Dzień! – pomyślał Morris. Pół godziny po północy. Kapitan tkwił w Norfolk od świtu poprzedniego dnia. Gdyby był wrócił do domu, przynajmniej by pospał…
– Dzień dobry, sir. Czym mogę służyć? – Morris nie chciał siadać.
– Chciałbyś znów pływać? – spytał wprost dowódca.
– Na czym?
– Kapitanowi "Reubena Jamesa" pękł wrzód żołądka. Przywiozą go tu z rana. Sam okręt przybędzie trochę później wraz z Flotą Pacyfiku. Włączyłem "Reubena Jamesa" do eskorty konwoju. W porcie nowojorskim formujemy właśnie ogromną flotyllę. Osiemdziesiąt jednostek. Wszystkie wielkie. Wszystkie szybkie. Wszystkie załadowane sprzętem wojennym przeznaczonym dla Niemiec. Konwój wypłynie za cztery dni w asyście potężnej eskorty amerykańsko-brytyjskiej wspieranej przez lotniskowiec. "Reuben James" znajdzie się w porcie na tyle wcześnie, by uzupełnić paliwo i zaopatrzyć się w żywność. W towarzystwie HMS "Battleaxe" odpłynie dziś wieczorem do Nowego Jorku. Jeśli chcesz, mogę ci dać ten okręt – wiceadmirał popatrzył Morrisowi prosto w oczy. – Jeśli chcesz, jest twój. Zależy to wyłącznie od ciebie.
– Swoje rzeczy mam ciągle na "Pharrisie" – grał na zwłokę Morris.
Czy naprawdę chciał wracać na morze?
– Pakuj manatki, Ed, i w drogę.
Znalazłby wielu chętnych – pomyślał Morris. W sztabie operacyjnym, gdzie pracował od chwili powrotu do Norfolk, wielu było ludzi, którzy marzyli tylko o takiej okazji. Wracać na morze, na pole walki… lub wracać każdego wieczoru do pustego domu i do koszmarów.
– Skoro daje mi pan tę jednostkę, biorę ją.
Fólziehausen, Republika Federalna Niemiec
Północny horyzont płonął ogniem artyleryjskim, który podświetlał odległą linię drzew. Po niebie nieustannie przetaczał się grom. Stanowisko dowództwa dywizji mieściło się zaledwie piętnaście kilometrów od Alfeld, ale trzy gwałtowne ataki lotnicze i trzykrotny zaporowy ogień artylerii zamienił poranną jazdę tam w jeden koszmar.
Wysunięte kwatery 20. Dywizji Czołgów stały się obecnie głównym punktem dowodzenia całej ofensywy na Hameln. Generał-porucznik Bieriegowoj, który zluzował był Aleksiejewa, dowodził teraz 20. Czołgów oraz grupą operacyjno-manewrową. Idea grup operacyjno-manewrowych była jednym z najlepszych przedwojennych pomysłów radzieckiego dowództwa. "Śmiałe uderzenie" powinno otworzyć korytarz prowadzący na tyły nieprzyjaciela, a grupy operacyjno-manewrowe miały to wykorzystać i ruszywszy szybko tym korytarzem, błyskawicznie przejąć ważne ekonomicznie i politycznie obiekty. Aleksiejew stał oparty plecami o pancerz wozu bojowego i spoglądał na północ, na linię podświetlonych ogniem artyleryjskim lasów. Sprawy nie potoczyły się zgodnie z planem – błysnęło mu w głowie. – Ale czyż NATO miało pomagać nam w realizacji naszych planów?
Ujrzał w górze żółty rozbłysk. Zmrużył oczy i obserwował ognistą kulę, która niczym kometa spadła w odległości kilku kilometrów. Nasz czy ich? – zastanawiał się przez chwilę. Znów pocisk zniszczył czyjeś obiecujące życie. Ludzi zabijają roboty. Kto powiedział, że ludzkość nie stosuje technologii dla pożytecznych celów?
Do tego się właśnie przygotowywał przez całe życie. Cztery lata w szkole oficerskiej. Trudne początki, kiedy był młodszym oficerem. Potem dowództwo kompanii. Kolejne trzy lata w Akademii Wojskowej Frunzego w Moskwie, gdzie uznano go za wschodzącą gwiazdę. Następnie dowództwo batalionu. I znów Moskwa, Akademia Sztabu Generalnego imienia Woroszyłowa. Najlepszy na roku. Dowództwo pułku. Dywizja. I wszystko po to?
W odległości pięciuset metrów, ukryty między drzewami, mieścił się szpital polowy, z którego aż do punktu dowodzenia dobiegały krzyki rannych. To wyglądało inaczej niż na filmach, jakie oglądał w dzieciństwie – i oglądał aż do teraz. Tam ranny cierpiał w pełnym godności milczeniu, palił papierosy dostarczane przez życzliwy personel medyczny i czekał na dzielnych, zapracowanych chirurgów oraz śliczne, ofiarne sanitariuszki. Pieprzenie w bambus, cholerne pieprzenie w bambus – mruknął do siebie. Zawód, do jakiego przygotowywał się przez całe -życie, polegał na organizowaniu masowych morderstw. Posyłał chłopców o twarzach pokrytych jeszcze młodzieńczym trądzikiem w otchłań ciętą żelazem i spływającą krwią. Najstraszniejszy los czekał poparzonych. Załogi płonących czołgów uciekały z nich w palących się na plecach mundurach; ci krzyczeli bez przerwy. Tych, którzy zginęli od bomby lub kuli litościwego oficera, zastępowali po prostu inni. Szczęśliwcy, którym udało się w jakiś sposób dostać do polowych szpitali, spotykali tam pielęgniarzy zbyt zapracowanych, by dawali im papierosy i słaniających się ze zmęczenia lekarzy.
Olśniewający sukces taktyczny w Alfeld, jaki osiągnął generał, jak dotąd prowadził donikąd. Aleksiejew zastanawiał się, czy w ogóle dokądkolwiek zaprowadzi. Nawet jeśli on rzuci na szalę kolejne młode życia. A wszystko dlatego, że tak jest napisane w książkach stworzonych przez ludzi, którzy robią wszystko, by zapomnieć o piekle, w jakie wpychają innych.
A po drugie, Pasza? – zadał sobie pytanie. – Co z tymi czterema pułkownikami, których kazałeś rozstrzelać? Trochę za późno na skruchę, prawda? Skończyła się zabawa. Teraz to nie były ćwiczenia w Szpoli ani nawet zwykłe wypadki podczas manewrów. Co innego obserwować wszystko oczyma dowódcy kompanii, który wykonuje nadchodzące z góry rozkazy, a co innego wydawać te rozkazy i obserwować wyniki własnych działań.
"Nie ma rzeczy straszniejszej od wygranej bitwy – z wyjątkiem bitwy przegranej" – tę myśl Wellingtona z komentarza do bitwy pod Waterloo, jednego z dwóch milionów tomów w bibliotece Akademii Frunzego, Aleksiejew pamiętał doskonale. Naturalnie, radziecki generał nigdy by czegoś podobnego nie napisał. Czemu w ogóle pozwalano nam to czytać? – pomyślał. Jeśli żołnierz naczyta się głównie takich komentarzy zamiast dzieł traktujących o chwale bitewnej, co uczyni, gdy jego polityczni władcy dadzą rozkaz do wymarszu?
No i po trzecie – mówił do siebie generał – istnieje podstawowa idea…
Oddał mocz na pień drzewa i wrócił do swojej kwatery. Bieriegowoj był pochylony nad mapą. Porządny człowiek, wyśmienity żołnierz; o tym Aleksiejew wiedział. A co on o tym wszystkim myśli?
– Towarzyszu, właśnie znów pojawiła się brygada Belgów. Atakują naszą lewą flankę. Zastawili pułapkę na dwa nasze pułki zmierzające na wyznaczone pozycje. Mamy kłopoty.
Aleksiejew stanął obok Bieriegowoja i szybko skalkulował, czym dysponuje. Pakt Atlantycki ciągle jeszcze nie skonsolidował swych sił. Atak nastąpił na połączeniu dwóch dywizji; jednej, potężnie już wykrwawionej i drugiej – świeżej, ale niedoświadczonej. Porucznik przesunął na mapie kilka klocków. Radzieckie pułki cofały się.
– Ten rezerwowy pułk zostawcie na miejscu – polecił Aleksiejew. – A ten przesuńcie na północny zachód. Kiedy Belgowie zbliżą się do skrzyżowania tych dróg, spróbujemy uderzyć na nich z flanki.
Żołnierz zawsze musi być profesjonalistą.
Islandia
– W porządku, to tam – Edwards wręczył sierżantowi Smithowi lornetkę.
Od Hvammsfjórduru dzieliło ich już tylko kilka kilometrów i po raz pierwszy ujrzeli go ze szczytu siedemsetmetrowego wzgórza. Widzieli lśniącą rzekę, która toczyła swe wody do odległego o prawie dwadzieścia kilometrów fiordu. Przycupnęli przy samej ziemi tak, by nikt nie mógł dostrzec ich sylwetek na tle stojącego nisko słońca.
Edwards wyciągnął radio.
– Brytan, tu Ogar. Cel mamy w zasięgu wzroku.
Porucznik zdał sobie sprawę, że palnął głupstwo. Hvammsfjórdur był przecież długi prawie na pięćdziesiąt kilometrów, a w najszerszym miejscu liczył sobie około szesnastu. Oficer w Szkocji czuł się zaskoczony. Grupa Edwarda w ciągu ostatnich dziesięciu godzin przebyła piętnaście kilometrów.
– Jak się czujecie?
– Jeśli chcesz żebyśmy leźli dalej, to ostrzegam kolego, że baterie w radiu są na wyczerpaniu.
– Rozumiem – major z trudem powstrzymał uśmiech.
– Gdzie dokładnie jesteście?
– Około ośmiu kilometrów na wschód od wzgórza 578. A teraz, skoro już tu jesteśmy, może powiesz nam po co? – spytał Edwards.
– Jeśli zauważycie jakieś ruchy Rosjan, powtarzam, jakiekolwiek ruchy, musimy o tym natychmiast wiedzieć. Choćby tylko jeden Ruski lał na skały, chcemy o tym wiedzieć. Zrozumiałeś?
– Zrozumiałem. Chcecie znać każdy szczegół. Dobrze. Jak dotąd w zasięgu wzroku nie ma żadnych Rusków. Po lewej stronie widnieją jakieś ruiny, a niedaleko rzeki stoi farma. Sprawia wrażenie wymarłej. Interesuje was jakieś konkretne miejsce?
– Właśnie się nad tym zastanawiamy. Chwilowo musicie się zapaść pod ziemię. Znajdźcie sobie dobrą kryjówkę. Jak sytuacja z żywnością?
– Na dzisiaj mamy jeszcze ryby, a w pobliżu widzimy jezioro, w którym możemy złowić więcej. Nie wiem, Brytan, czy pamiętasz, że obiecałeś nam przysłać tu pizzę? Dałbym się za nią zabić. Pepperoni, cebulka i te rzeczy.
– Ryby są bardzo zdrowe, Ogar, twój sygnał słabnie. Od teraz musisz bardzo dbać o baterie. Macie dla nas coś jeszcze?
– Nic. Jeśli pojawi się coś interesującego, damy znać.
Edwards wyłączył radio.
– Jesteśmy w domu! – oświadczył.
– Miło to słyszeć – roześmiał się Smith. – Gdzie ten dom?
– Po drugiej stronie góry jest Budhardalur – wtrąciła Vigdis. – Mieszka tam mój wujek Helgi.
Pewnie dostalibyśmy tam jakieś przyzwoite jedzenie – rozmarzył się Edwards. – Może jagnię, parę piw, a nawet coś mocniejszego. Łóżko… prawdziwe, miękkie łóżko z prześcieradłem i pikowaną kołdrą, jakich tutaj używają. Wanna, ciepła woda do golenia. Pasta do zębów. Edwards czuł bijący od siebie smród. Korzystał z każdej sprzyjającej okazji, by się kąpać w strumieniach, ale chwil takich naprawdę było niewiele. Cuchnę jak kozioł – pomyślał. – Bez względu na to, jak kozioł cuchnie. Ale nie po to przeszliśmy taki kawał drogi, by na końcu postępować jak idioci.
– Sierżancie, proszę zabezpieczyć to miejsce.
– Robi się, szefie. Rodgers, rozpakuj plecaki. Garcia, ty i ja trzymamy pierwsi wartę. Cztery godziny. Zajmij pozycję na tym pagórku. Ja pójdę tam, w prawo – Smith popatrzył na Edwardsa. – Wreszcie sobie odsapniemy, szefie.
– Oj tak. Jeśli zobaczy pan coś interesującego, proszę natychmiast dać mi kopa.
Smith skinął głową i udał się na oddalony o jakieś sto metrów posterunek.
Rodgers już spał. Pod głową miał zrolowany płaszcz, karabin położył na piersi.
– Zostajemy tu? – spytała Vigdis.
– Bardzo chciałbym odwiedzić twego wujka, ale w mieście mogą być Rosjanie. Jak się czujesz?
– Zmęczona.
– Jak my wszyscy? – spytał z uśmiechem.
– Tak, jak wy wszyscy – przyznała. Położyła się obok Edwardsa. Była niesamowicie brudna. Wełniany sweter świecił dziurami, a buty nadawały się tylko na śmietnik. – Co teraz z nami będzie?
– Nie wiem. Ale z jakichś względów chcieli, byśmy tu doszli.
– Nie powiedzieli po co?
Potrzebują informacji wywiadowczych – pomyślał porucznik.
– Wiesz, ale nie wolno ci mówić? – spytała ponownie Vigdis.
– Nie, wiecie tyle samo co ja.
– Michael, dlaczego to się stało? Dlaczego Rosjanie nas napadli?
– Nie wiem.
– Przecież jesteś oficerem. Musisz wiedzieć.
Vigdis uniosła się i oparła na łokciu. Na twarzy malował się jej wyraz takiego zdumienia, że Edwards się uśmiechnął.
Wcale się dziewczynie nie dziwił. Policja stanowiła jedyne siły zbrojne na Islandii. Prawdziwe Królestwo Pokoju, kraj, w którym w ogóle nie mówiło się o wojsku. Kilka niewielkich, uzbrojonych okrętów chroniących flotę rybacką i policja; kraj niczego więcej nie potrzebował. Wojna kompletnie zburzyła porządek życia jego mieszkańców. Nie dysponująca armią i flotą wojenną Islandia przez tysiąc lat nie została ani razu zaatakowana. Stało się to dopiero teraz i to tylko dlatego, że po prostu była po drodze. Zastanawiał się, czy doszłoby do tego, gdyby NATO nie wybudowało bazy w Keflaviku. Oczywiście, że doszłoby. Idioto – myślał Edwards. – Przekonałeś się sam, jak miłymi ludźmi są Rosjanie! Z bazą czy bez bazy, Islandia leżała na ich drodze. Ale czemu w ogóle doszło do tej przeklętej wojny?
– Vigdis, jestem tylko meteorologiem synoptykiem. Przepowiadam pogodę dla sił powietrznych.
Po tym wyznaniu dziewczyna była jeszcze bardziej zaskoczona.
– Nie jesteś żołnierzem? Nie należysz do piechoty morskiej?
Mikę potrząsnął głową.
– Jestem oficerem amerykańskiego lotnictwa, ale takim żołnierzem jak sierżant Smith, to nie jestem. Moja praca polega na czymś innym.
– Ale to ty uratowałeś mi życie. Jesteś żołnierzem.
– No cóż, być może i jestem… przez przypadek.
– Kiedy to wszystko się skończy, co będziesz robił? – w oczach miała wyraz wielkiego zainteresowania.
Operował kategoriami godzin, nie dni czy tygodni. Jeśli przeżyjemy, co wtedy? Nie myśl o tym. Najpierw przeżyjmy. Jak będziesz myślał o "po wojnie", możesz szybko stracić życie.
– Powoli, nie wszystko od razu. Teraz jestem zbyt zmęczony, by o tym myśleć. Śpijmy.
Poddała się. Chciała wiedzieć rzeczy, o których Mikę świadomie nawet nie myślał. Była jednak bardziej zmęczona, niż się do tego przyznawała i po dziesięciu minutach spała już kamiennym snem. Chrapała. Mikę zauważył to po raz pierwszy. Nie była porcelanową lalką. Była silna i słaba zarazem, miała dobre i złe strony. Miała twarz anioła, ale i była w ciąży.
Więc co z tego? – pomyślał Edwards. – Jej odwaga idzie w parze z urodą. Gdy odkrył nas helikopter, uratowała mi życie. Niejeden mężczyzna straciłby w takiej sytuacji głowę.
Porucznik zmusił się do snu. Nie mógł pozwolić sobie na jałowe spekulacje. Najpierw musiał przeżyć.
Szkocja
– Czy teren sprawdzony? – spytał major.
Nigdy by nie przypuszczał, że Edwards i jego ludzie, mając na karku osiem tysięcy rosyjskich żołnierzy, zdołają przedrzeć się tak daleko. Ilekroć myślał o tej piątce przemierzającej odkryte, skaliste tereny, o krążących nad jej głowami sowieckich helikopterach, cierpła mu skóra.
– Koło północy, tak sądzę – odparł człowiek z wydziału operacji specjalnych. Uśmiechnął się, a wokół oczu pojawiły mu się zmarszczki. – Wasi bonzowie powinni tego chłopaka odznaczyć. Sam kiedyś znalazłem się w jego sytuacji. Nie zdajecie sobie nawet sprawy z tego, jak trudnej sztuki ci ludzie dokonali. Mając w dodatku nad sobą te pieprzone hindy. Tych skurwieli naprawdę trzeba się wystrzegać.
– No dobrze, tak czy owak teraz wesprą ich prawdziwi zawodowcy.
– Niech lepiej nie zapomną zabrać dla nich żywności – doradził major amerykańskiego lotnictwa.
Langley, baza lotnicza, Wirginia
– W czym problem? – spytała Nakamura.
– Występują nieprawidłowości w osłonach silników niektórych rakiet – wyjaśnił inżynier.
– Są nieszczelne?
– Być może.
– Super – stwierdziła major Nakamura. – Mam zatem wynieść tego potwora na wysokość dwudziestu siedmiu kilometrów i tam się dopiero przekonać, kto poleci na orbitę, on czy ja?
– Kiedy ten rodzaj rakiet eksploduje, nic się wielkiego nie dzieje. Pękają na kilka części i palą się.
– W odległości dwudziestu siedmiu kilometrów może faktycznie nic się wielkiego nie dzieje. A jeśli tłok zadziała siedem metrów od mojego F-15?
Długa droga do ziemi – sama sobie odpowiedziała Buns.
– Przykro mi, pani major. Ten typ silnika to model sprzed dziesięciu lat. Od czasu, gdy zainstalowano go w głowicach antysatelitarnych, nikt go nie sprawdzał. Teraz tę broń poddaliśmy kompleksowej kontroli przy użyciu promieni Roentgena i ultradźwięków. Wydaje mi się, że są w porządku. Mogę się jednak mylić – odparł pracownik Lockheeda. Ostatnio osobiście cofnął atest na trzy z sześciu pozostałych pocisków antysatelitarnych ze względu na pęknięcia w pojemnikach na paliwo stałe. Reszta rakiet stanowiła znak zapytania. – Chce pani prawdy czy mydlenia oczu?
– Może pani nie lecieć, majorze – wtrącił zastępca dowódcy lotnictwa taktycznego. – To już zależy od pani.
– Czy można zrobić tak, by pocisk włączał silniki dopiero, kiedy znajdzie się daleko ode mnie?
– Jak daleko? – spytał inżynier.
Buns błyskawicznie przeliczyła w pamięci szybkość i zdolność manewrowania na tej wysokości.
– Powiedzmy po dziesięciu, piętnastu sekundach.
– Będę musiał dokonać pewnych korekt w systemie programowania, ale nie powinno to stanowić większego problemu. Musimy mieć pewność, że pocisk zachowa wystarczające przyspieszenie, by po wystrzeleniu utrzymał kurs. Myśli pani, że tyle sekund starczy?
– Nie. Ale sprawdzimy to na symulatorze. Ile mamy na to czasu?
– Od dwóch do sześciu dni. Wszystko zależy od marynarki – odparł generał.
– Cudownie.
Stornoway, Szkocja
– Mam dobrą wiadomość – oznajmił Toland. – Przelatujący nad dużym konwojem na północ od Azorów myśliwiec F-15 Eagle należący do sił powietrznych natknął się na dwa beary poszukujące statków. Oba zniszczył. Daje to nam ogólną liczbę trzech samolotów tego typu zestrzelonych w ciągu ostatnich czterech dni. Tak zatem nalot backfire'ów tym razem raczej się nie uda.
– A gdzie teraz są? – spytał kapitan grupy.
Toland przeciągnął ręką wzdłuż mapy, wskazując zgodnie z zawartymi w depeszy danymi długość i szerokość geograficzną.
– Chyba dokładnie w tym miejscu. Informacja pochodzi sprzed dwudziestu minut.
– Nad Islandią więc będą za niecałe dwie godziny?
– A co z tankowcami powietrznymi? – myśliwców marynarki. – W depeszy nic o nich nie wspomniano.
– Tak daleko możemy wysłać dwa myśliwce w towarzystwie dwóch innych w charakterze tankowców. Ale to da im tylko dodatkowe dwadzieścia minut na stanowisku, niecałe pięć minut na lot na dopalaczach oraz dziesięciominutową rezerwę paliwa na powrót. – Szef myśliwców zagwizdał. – Za mało. To stanowczo za mało. Musimy coś wymyślić.
Zadzwonił telefon. Dowódca brytyjskiej bazy podniósł słuchawkę.
– Kapitan Mallory. Tak… bardzo dobrze, zaraz tam będę.
W oddalonych o kilkaset metrów koszarach rozległy się klaksony alarmowe. Piloci myśliwców biegli do maszyn.
– Iwan potwierdził swoją obecność, komandorze. Samoloty radiolokacyjne informują o potężnych źródłach zagłuszania. Zbliżają się do nas od północy.
Dowódca wybiegł z pomieszczenia i wskoczył do jeepa.
Norfolk, Wirginia
Jazda z siedziby dowództwa lotnictwa strategicznego na Atlantyku trwała dziesięć minut. Pełniący u głównej bramy straż żołnierze piechoty morskiej skrupulatnie sprawdzali wszystko i wszystkich. Chevrolet trójgwiazdkowego admirała nie stanowił wyjątku. Na przylegających do wybrzeża terenach panował nieustanny ruch. Po biegnących na środku jezdni szynach toczyły się pociągi, zakłady naprawcze i remontowe działały na okrągło, dzień i noc. Nawet bar McDonalda, usytuowany tuż przed bramą portu pracował dwadzieścia cztery godziny na dobę, zapewniając hamburgery i frytki ludziom, którzy potrzebowali kilku minut wytchnienia. Choć to pozornie trywialne i mało istotne, dla załóg, które dzień czy dwa spędzały na lądzie, było to niebywale ważne.
Przy dokach samochód skręcił w prawo. Minął pirsy z zacumowanymi okrętami podwodnymi i skierował się w stronę niszczycieli.
– Okręt niedawno opuścił stocznię i na wodzie przebywa zaledwie od miesiąca. Tyle czasu zajęło wykalibrowanie elektroniki. Ponadto załoga musiała się dotrzeć – poinformował admirał. – Kapitan Wilkens uporał się z tym wszystkim w drodze z San Diego. Nic jednak nie zdziałał w kwestii helikopterów, których Flota Pacyfiku strzeże bardzo zazdrośnie. Mogłem panu zapewnić tylko jedną maszynę typu Seahawk-F. To prototyp śmigłowca, prosto z Jacksonville.
– Jeśli jest to maszyna z sonarem zanurzanym, poradzę sobie – odparł Ed Morris. – Co z pilotem? Musi się na tym znać.
– To też załatwiłem. Komandor-porucznik O'Malley. Ściągnęliśmy go z ośrodka szkoleniowego w Jax.
– Znam to nazwisko. Był operatorem systemów na "Moosbruggerze", podczas gdy ja pełniłem funkcję oficera taktycznego na "Johnie Rodgersie". Tak, ten facet zna swój fach.
– W takim razie zostawiam pana samego. Wrócę za godzinę. Muszę zobaczyć, co zostało z "Kidda".
"Reuben James". Skośny dziób jednostki z wymalowanym numerem 57 wisiał nad przystanią niczym ostrze gilotyny. Morrisa natychmiast odeszło całe zmęczenie. Wysiadł z chevroleta i zaczął przyglądać się okrętowi z radością ojca, który widzi pierwszy raz własne, nowo narodzone dziecko.
Fregaty FFG-7 widywał nieraz, ale nigdy nie był na pokładzie żadnej z nich. Drapieżny kształt dziobu przywodził mu na myśl wrzecionowate kadłuby jachtów wyścigowych Cigarette. Między okrętem a pirsem przeciągnięto sześć cum o grubości piętnastu centymetrów każda. Przy swoich trzech tysiącach dziewięciuset ton wyporności "Reuben James" nie był dużym okrętem, ale za to niebywale szybkim.
Miał smukłą nadbudówkę zwieńczoną biczami anten i masztów radarowych, jakby stworzoną przez dzieci z klocków "lego". Morrisa zachwyciła funkcjonalna prostota tej konstrukcji. Na dziobie, w stojakach widniało czterdzieści rakiet stanowiących uzbrojenie fregaty. Na rufie były miejsca dla dwóch groźnych helikopterów – niszczycieli okrętów podwodnych. Smukły kadłub sprawiał, że jednostka mogła rozwinąć dużą szybkość. Nadbudówka była kanciasta, bo taka musiała być. "Reuben James" to okręt wojenny i swoją urodę zawdzięczał wyłącznie przypadkowi.
Ubrani w błękitne bluzy i jeansy marynarze w pośpiechu przemierzali schodnie i przejścia w nadburciu, dźwigając pakunki z zaopatrzeniem. Strzegący pirsu marines oddali Morrisowi honory, a oficer pokładowy gorączkowo przygotowywał wszystko do powitania nowego dowódcy. Gdy okrętowy dzwon zadzwonił cztery razy, komandor Ed Morris wkroczył na fregatę.
– "Reuben James" gotowy!
Morris oddał honory banderze, a następnie oficerowi pokładowemu.
– Sir, myśleliśmy, że pojawi się pan…
– Jak przygotowania? – przerwał mu Morris.
– Jeszcze dwie godziny, sir.
– Wspaniale – uśmiechnął się Morris. – O Myszce Miki porozmawiamy później. Niech pan wraca do swoich zajęć, panie…?
– Lyles, sir. Oficer kontroli okrętu.
Cóż to, do licha, za funkcja? – pomyślał Morris.
– W porządku, panie Lyles. Gdzie pierwszy oficer?
– Tutaj, kapitanie. – Pierwszy miał usmarowaną towotem koszulę i smugę brudu na policzku. – Byłem w generatorach. Przepraszam za mój wygląd.
– W jakiej fazie przygotowań jest okręt?
– Paliwo zatankowane. Załadowana broń. Holowany sonar wykalibrowany…
– Tak szybkoście to wszystko załatwili?
– Nie było to proste. Jak czuje się kapitan Wilkens?
– Lekarze twierdzą, że wyjdzie z tego… no cóż, na razie jest wyłączony. Nazywam się Ed Morris – potrząsnął dłonią pierwszego oficera.
– Frank Ernst – przedstawił się oficer i dodał ze wstydliwym uśmiechem: – Po raz pierwszy we Flocie Atlantyckiej. Trafiłem tu, kiedy już zrobiło się gorąco. Ale wszystko idzie dobrze. Wszystko działa. Pilot helikoptera odbywa właśnie naradę z chłopakami z taktyki w centrum informacji bojowej. To Jerry "Młot"; grałem z nim w piłkę w Annapolis. Fajny gość. Mamy trzech doskonałych szefów. Oficer pokładowy to doświadczony marynarz. Załoga jest młoda, ale myślę, że przygotowana na najgorsze sytuacje. Za dwie, trzy godziny możemy wypływać. Gdzie ma pan swoje rzeczy, sir?
– Będą tu za pół godziny. Jakieś problemy na dole?
– Żadnych. W generatorze diesla numer trzy nie funkcjonował system olejowy. Błąd ekipy lądowej. Niedokładnie przyspawali. Już naprawione. Maszynownia w porządku, kapitanie. Przy półtorametrowych falach możemy rozwijać prędkość trzydziestu jeden i pół węzła – Ernst uniósł brwi. – Wystarczy?
– A stabilizatory?
– W porządku, kapitanie.
– Ekipa do zwalczania okrętów podwodnych?
– Chodźmy do nich.
Morris udał się za pierwszym oficerem do nadbudówki. Przeszli między dwoma hangarami dla helikopterów, minęli pomieszczenia oficerskie i zeszli po drabince do centrum informacji bojowej, które przylegało do reprezentacyjnego pomieszczenia okrętu.- Centrum było mroczne, większe i dużo nowocześniejsze niż na "Pharrisie" ale równie zatłoczone. Ponad dwadzieścia osób zajmowało się właśnie grą symulacyjną.
– Kurwa, nie tak! – krzyknął ktoś. – Musisz reagować szybciej. To jest victor i nie będzie czekał aż się zdecydujesz!
– Baczność, kapitan w centrum informacji bojowej! – zawołał Ernst.
– Właśnie – odezwał się Morris. – Kto tak ładnie mówi?
Z cienia wyłonił się potężnie zbudowany mężczyzna. Oczy otaczały mu zmarszczki od częstego spoglądania w nisko stojące słońce. Jerry "Młot" O'Malley. Kapitan znał jego głos ze skrzekliwych komunikatów w krótkofalówkach i wiedział, iż człowiek ten bardziej dba o sławę łowcy okrętów podwodnych niż o awanse.
– Chyba o mnie pan mówi, kapitanie. O'Malley. Mam kierować seahawkiem-foxtrot.
– Miał pan rację z tym victorem. Jeden z tych skurwysynów przeciął mi okręt prawie na pół.
– To przykre, ale muszę pana pocieszyć, że Iwan powierza victory swoim najlepszym dowódcom. To wyśmienite jednostki i wyśmienici kapitanowie. Miał pan do czynienia z fachowcem. Czy był na zewnątrz konwoju?
Morris potrząsnął głową.
– Wykryliśmy go zbyt późno. Warunki akustyczne nie były najlepsze. Wyszliśmy ze sprintu. Znajdował się nie dalej niż pięć mil. Posłaliśmy za nim helikopter. Maszyna zlokalizowała jego pozycję, ale Rosjanin zerwał kontakt i dostał się do środka konwoju.
– Victory są w tym dobre. Nazywam je lisami. Zaczyna z jednej strony, potem gwałtownie skręca, zostawiając za sobą wodny wir i zapewne generator szumów. Następnie zanurza się pod interklinę i rusza całą prędkością. Ostatnio bardzo usprawnili tę technikę i mamy niejakie kłopoty z jej rozpracowaniem. Tak. By walczyć z victorem trzeba dobrej załogi śmigłowca i wyśmienitego zespołu na pokładzie okrętu.
– Jeśli nie czytał pan mego raportu, przyjacielu, uwierzę, że potrafi pan czytać w myślach.
– Bo tak jest, kapitanie. Ale umysły, w których czytam, myślą po rosyjsku. W tej lisiej taktyce, victory są najlepsze i musi pan zawsze uwzględniać ich zdolność do nagłych przyspieszeń i raptownych skrętów. Zawsze tłumaczę swej załodze, że kiedy wydaje się, iż victor robi skręt w lewo, naprawdę zakręca w prawo. Należy wtedy prześlizgnąć się jeszcze jakieś dwa tysiące metrów i odczekać minutę czy dwie. Potem przypieprzyć sukinsynowi rakietą, zanim on wystrzeli swoją.
– A jeśli się pan pomyli?
– To się pomylę, kapitanie. Ale ruchy Iwana łatwo przewidzieć. Jeśli naturalnie myśli pan kategoriami podwodniaka i patrzy na wszystko nie ze swego punktu widzenia, ale z punktu widzenia taktyki przeciwnika. Zawsze oczywiście może uciec, ale Rosjanie mają już taką naturę, że z uporem atakują cel, a to pan może zawsze wykorzystać.
Morris popatrzył O'Malleyowi w oczy. Kapitan nie mógł pogodzić się z tym, że tragedia, jaka spotkała "Pharrisa", daje się tak łatwo wytłumaczyć. Ale nie było czasu na jałowe rozmyślania. O'Malley był zawodowcem i jeśli ktoś mógł się odpowiednio zająć następnym victorem, tym kimś był właśnie on.
– Jest pan gotów?
– Maszyna czeka. Przylecimy, gdy tylko okręt minie przylądki. Na razie chciałbym omówić parę rzeczy z pańską ekipą do zwalczania okrętów podwodnych. Mamy pełnić rolę zewnętrznej pikiety?
– Chyba tak. Z holowaną anteną sonarową raczej nie będziemy trzymać się blisko konwoju. Towarzyszyć nam będą Brytyjczycy.
– Wspaniale. Dysponuje pan wyśmienitym zespołem do zwalczania jednostek podwodnych. Mocno utrudnimy życie złym chłopcom. Czy to nie pan służył kilka lat temu na "Rodgersie"?
– A pan był na "Moose'ie"? Współdziałaliśmy ze sobą dwukrotnie, choć nigdy się nie spotkaliśmy. W walce przeciwko "Skate'owi" byłem "X-Ray Mikę".
– Chyba sobie pana przypominam – O'Malley podszedł do Morrisa i spytał cicho:
– Naprawdę jest tak paskudnie?
– Bardziej niż paskudnie. Utraciliśmy linię Grenlandia-Islandia-Wyspy Brytyjskie. Mamy wprawdzie potężne wsparcie nawodnych jednostek z holowanymi antenami, ale mogę iść o zakład, że Iwan mocno weźmie się za te tuńczykowce. Grozi nam niebezpieczeństwo zarówno z powietrza jak i spod wody.
Wyraz jego twarzy mówił znacznie więcej niż słowa. Stracił tylu przyjaciół. Jego pierwszy okręt został rozcięty na pół. Morris był zmęczony, ale najdłuższy nawet sen nie mógł postawić go na nogi.
O'Malley skinął głową.
– Kapitanie, mamy nowiutką fregatę, wspaniały nowy helikopter i sonarową antenę holowaną. Dopłyniemy do celu.
– Cóż, niebawem wychodzimy. Do Nowego Jorku dotrzemy za dwie godziny, a we środę ruszamy z konwojem.
– Sami? – zapytał O'Malley.
– Nie, do Nowego Jorku będzie nam towarzyszyć HMS "Battleaxe". Nie mam jeszcze potwierdzenia, ale wygląda na to, że będziemy z nim współdziałać przez całą drogę.
– To bardzo dobrze – odezwał się Ernst. – Chodźmy na rufę, kapitanie. Wszystko panu pokażę.
Pomieszczenie sonaru mieściło się za centrum informacji bojowej. W przeciwieństwie do mrocznej, oświetlonej czerwonymi lampami centrali, było tam niezwykle jasno.
– Jezu słodki! Nikt mnie nie poinformował! – wykrzyknął na widok dowódcy młody komandor-porucznik.
– Witam, kapitanie. Jestem Lenner, oficer systemów bojowych.
– Czemu nie jest pan przy aparaturze?
– Zatrzymaliśmy grę, kapitanie, i przeglądamy zapis.
– Osobiście dostarczyłem tę taśmę – wyjaśnił O'Malley.
– To zapis victora-III, który w zeszłym roku na Morzu Śródziemnym zmylił jeden z naszych lotniskowców. Widzi pan? To jest właśnie ta lisia taktyka. Kontakt znikł, po czym znów się pojawił. Ale to już tylko generator szumów w wirze wodnym. Okręt w tym miejscu zszedł pod interklinę i poszedł sprintem w środek ekranu. Mógł spokojnie trafić w lotniskowiec; przez kolejnych dziesięć minut go nie wykryto. Tego właśnie pan szuka – puknął palcem w ekran. – Świadczy to o tym, że dowódca okrętu podwodnego dobrze zna swój fach. Zaszedł pana od tyłka.
Morris bacznie obserwował ekran. Raz już to widział.
– A jeśli zacznie manewrować, by zerwać kontakt? – spytał Lenner.
– Jeśli zechce zerwać kontakt, to czemu nie ma zrywać go, przedzierając się w stronę celu? – spytał cicho Morris, zdając sobie sprawę, iż oficer systemów bojowych jest jeszcze bardzo młody.
– Racja, kapitanie – pokiwał ponuro głową O'Malley.
– Jak już mówiłem, jest to ich standardowa taktyka. Ale wymaga ostrych dowódców. Agresywny kapitan zawsze tak postąpi. Jeśli zerwie kontakt, odda celny strzał. My musimy znów go namierzać. Ale jeśli przyspieszymy do dwudziestu węzłów, musi nas gonić. A wtedy powoduje hałas. Kapitan, który ucieka, zapewne nie podejmie takiego ryzyka. A jeśli to zrobi, to go złapiemy. Nie, taka taktyka jest dobra wyłącznie dla tych, którzy chcą podejść rzeczywiście blisko. Pytanie tylko, ilu z ich dowódców jest aż tak agresywnych?
– Mają ich dosyć – Morris odwrócił głowę. – A co z załogą helikoptera?
– Mój drugi pilot wprawdzie jest jeszcze zupełnie zielony, ale operator systemów pokładowych to bardzo doświadczony podoficer pierwszej klasy. Zespół techniczny i remontowy to zbieranina z Jax. Rozmawiałem już z nimi. Sądzę, że są w porządku.
– Mamy dla nich koje? – spytał Morris.
– Nie bardzo – potrząsnął głową Ernst. – Wszędzie tłok.
– Panie O'Malley, czy pański drugi pilot służył w lotnictwie morskim?
– Tak, ale nie na fregacie. Ja służyłem w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym ósmym. W drodze do Nowego Jorku nabierzemy rutyny. Wie pan, kapitanie, zespół zebrany na łapu capu. Moja maszyna nawet nie wchodziła w skład żadnej eskadry operacyjnej.
– Przed chwilą pan twierdził, że pan ufa tym ludziom.
– Bo ufam – odparł O'Malley. – Moi ludzie umieją posługiwać się sprzętem. Są bardzo dobrzy. I pojętni. Rozumiemy się w pół słowa.
O'Malley uśmiechnął się od ucha do ucha. Dla pilotów pewne rzeczy były bardzo istotne. Kiedy O'Malley użył zwrotu "moi ludzie", znaczyło to, że nie pozwoli, by ktokolwiek wtrącał się w sprawy helikoptera. Morris pominął to milczeniem. Nie chciał się spierać. Nie w tej chwili.
– Dobrze. A teraz, Pierwszy, chciałbym obejrzeć okręt. A z panem, O'Malley, spotkamy się za przylądkami.
– Helikopter jest już gotów, kapitanie. Do zobaczenia.
Morris skinął głową i ruszył na inspekcję okrętu. Prowadząca na mostek drabinka znajdowała się metr od drzwi centrum informacji bojowej i w takiej samej odległości od wejścia do kajuty kapitana. Wspiął się po szczeblach. Był zmęczony, niewyspany, a nogi miał jak z waty.
– Kapitan na mostku – oznajmił podoficer dyżurny.
Morris nie był zdumiony. Był przerażony, widząc, że "koło" sterowe okrętu było po prostu mosiężną tarczą wielkości tarczy w telefonie. Sternik siedział nieco z boku, a po prawej stronie miał duże, plastikowe pudło zawierające kierowaną bezpośrednio przepustnicę połączoną z turboodrzutowymi silnikami okrętu. Pod sufitem sterowni ciągnęła się metalowa poręcz. Gdy "Reuben James" płynął po wzburzonym morzu, można się było jej przytrzymać. Wymowny dowód stateczności okrętu.
– Czy służył pan kiedyś na takiej jednostce? – spytał pierwszy oficer.
– Nawet nie byłem na pokładzie – odparł Morris. Głowy czterech wachtowych na mostku, jak na komendę, odwróciły się w jego stronę. – Ale systemy broni znam. Parę lat temu pracowałem w zespole, który je projektował i wiem z grubsza, jak się tę jednostkę prowadzi.
– Jest szybka niczym sportowy samochód, sir – zapewnił Ernst. – Po wyłączeniu silników porusza się bezszelestnie jak kłoda drewna. Szybkość trzydziestu węzłów osiąga w dwie minuty.
– Kiedy możemy wypłynąć?
– W dziesięć minut po pańskim rozkazie, kapitanie. Olej smarowy nieustannie jest podgrzewany. A holownik, który wyprowadzi nas z portu, już czeka.
– Dowódca nawodnych sił atlantyckich na pokładzie – zadudniło w głośniku.
Dwie minuty później w sterowni pojawił się admirał.
– Pańskie rzeczy są już na okręcie. Co pan sądzi o "Reubenie Jamesie"?
– Proszę nadzorować zaprowiantowanie – odezwał się Morris do pierwszego oficera. – Admirale, mogę pana prosić do swej kajuty?
Na dole czekał już steward z kawą i kanapkami. Morris nalał do kubków płyn, ale jedzenia nie tknął.
– Admirale, nigdy jeszcze takim okrętem nie kierowałem. Nie znam silników…
– W maszynowni masz wspaniałego szefa, a okręt prowadzi się jak marzenie. Sterują nim stare wygi. Ed, ty jesteś tylko od taktyki i rakiet. Twoje stanowisko będzie w centrum informacji bojowej. Tam jesteś potrzebny.
– Cóż, skoro tak pan uważa, sir…
– Odbijamy – dwie godziny później polecił Morris pierwszemu oficerowi. Kapitan obserwował każdy ruch Ernsta i czuł lekkie skrępowanie, że musi polegać na kimś innym.
Wszystko jednak odbyło się zadziwiająco prosto. Wiatr wiał od brzegu, a fregata miała duże pole manewru. Kiedy zdjęto cumy, wiatr oraz potężne holowniki ustawiły dziób "Reubena Jamesa" w odpowiednim kierunku. Napędzany turbinami gazowymi silnik skierował go w kanał wodny. Ernst nie śpieszył się, choć mógł rozkaz wykonać dużo szybciej. Morris to zauważył. Najwyraźniej nie chciał sprawiać kapitanowi jeszcze większej przykrości. Ed Morris miał sporo czasu, by obserwować swą nową załogę przy pracy. Słyszał wiele opowieści o flocie kalifornijskiej – wspaniali chłopcy. Podoficerowie przy stole nakresowym, mimo iż nie znali nowojorskiego portu, pozycję okrętu nanosili z wielką wprawą. Fregata prześlizgnęła się cicho obok pirsów bazy morskiej. Wiele przystani było pustych, w innych stały okręty, których lśniące kadłuby nosiły na sobie ślady walki. Był tam również "Kidd". Radziecki pocisk, który przedarł się przez zmasowaną obronę powietrzną, trafił jednostkę w nadbudówkę. W stronę uszkodzonego "Kidda" spoglądał również jeden z marynarzy Morrisa. Prawie nastolatek. Zaciągnął się właśnie papierosem, po czym wyrzucił niedopałek za burtę. Morris w pierwszym odruchu chciał go spytać, co o tym wszystkim sądzi, ale przecież sam nie potrafił dobrze sprecyzować własnych myśli.
Płynęli szybko do przodu. Przy pustych pirsach dla lotniskowców skręcili na wschód, minęli suwnice w Hampton, a potem zatłoczony basen w Little Greek. Otwarte morze, w które wyszli pod zachmurzonym niebem, było złowieszczo szare.
HMS "Battleaxe" czekał na nich trzy mile od brzegu. Posiadał nieco inny kształt kadłuba niż "Reuben James", a na maszcie powiewała mu flaga Brytyjskiej Marynarki Królewskiej. Jednostka natychmiast zaczęła błyskać w ich kierunku lampami sygnalizacyjnymi.
KIM, DO LICHA, BYŁ REUBEN JAMES? – chciał dowiedzieć się okręt brytyjski.
– Co im na to odpowiemy, sir? – spytał sygnalista.
Morris roześmiał się. Opuściły go już wszelkie lęki.
– Proszę sygnalizować: My, w końcu, nie nazywamy naszych okrętów imieniem teściowej.
– W porządku – odpowiedź najwyraźniej przypadła podoficerowi do gustu.
Stornoway, Szkocja
– Blindery nie przenoszą przecież rakiet – powiedział Toland, ale to, co ujrzał, zadało kłam informacjom wywiadu. Sześć pocisków przedarło się przez osłonę myśliwską i wylądowało na terenie bazy RAF-u. Osiemset metrów od niego płonęły dwa samoloty. Jeden z radarów został zniszczony.
– Ha, cóż, teraz przynajmniej wiemy, dlaczego w ostatnich dniach tak osłabła ich aktywność. Po prostu przerabiali bombowce na coś, co mogłoby zmierzyć się z naszymi myśliwcami – odezwał się kapitan Mallory, próbując wzrokiem oszacować straty, jakie poniosła baza. – Akcja – reakcja. Uczymy się my, uczą się oni.
Wracały myśliwce. Kiedy przelatywały nad ich głowami, Toland przeliczył maszyny. Brakowało dwóch tornado i jednego tomcata. Samoloty, gdy tylko dotknęły ziemi, błyskawicznie odkołowywały do hangarów. RAF nie posiadał tych pomieszczeń zbyt wiele i trzy amerykańskie maszyny musiały stać pod gołym niebem, osłonięte wyłącznie workami z piaskiem. Załogi naziemne natychmiast zaczęły uzupełniać paliwo i podwieszać nowe rakiety. Piloci zeszli po drabinkach do czekających jeepów i odjechali na odprawę.
– Skubańcy, zastosowali przeciw nam naszą własną sztuczkę! – oznajmił pilot tomcata.
– W porządku. Jak to wyglądało?
– Były dwie grupy oddalone od siebie o dziesięć mil. Pierwszą formację stanowiły migi-23 floggery, a za nimi posuwały się blindery. Migi otworzyły ogień wcześniej niż my. Zagłuszyły nam kompletnie radary, a niektóre z nich posiadały zupełną nowinkę techniczną, z którą zetknęliśmy się pierwszy raz – zwodnicze radiostacje zagłuszające. Musiało im się już kończyć paliwo, bo nie nawiązały z nami kontaktu bojowego. Myślę, że po prostu chciały nas utrzymać z dala od bombowców, dopóki te nie wystrzelą swoich pocisków. Do licha, prawie im się udało. Tornada uderzyły na nie od lewej strony i strąciły jakieś cztery blindery. Dorwaliśmy kilka migów – nie blinderów – a resztę tomcatów dowódca skierował przeciw rakietom. Zestrzeliłem dwie. Niemniej Iwan zmienił taktykę. Straciliśmy jeden myśliwiec. Nie zauważyłem nawet jak i kiedy.
– Następnym razem – odezwał się kolejny pilot – zabierzemy kilka rakiet zaprogramowanych wcześniej na radiostacje zagłuszające. Teraz nie mieliśmy czasu ich przestrajać. Jeśli na początku rozprawimy się z samolotami zagłuszającymi, z myśliwcami pójdzie nam dużo łatwiej.
A wtedy Rosjanie ponownie zmienią taktykę – pomyślał Toland. – No cóż, przynajmniej utrudnimy im życie, zmuszając do ciągłych zmian.
Folziehausen, Republika Federalna Niemiec
Po ośmiu godzinach zażartych walk w nieustannym ogniu artylerii wroga, bombardującej wysunięty posterunek dowódcy, Bieriegowoj i Aleksiejew zatrzymali ostatecznie kontratak Belgów. Ale samo odparcie ataku nie wystarczało. Przesunęli się jeszcze sześć kilometrów do przodu i ponownie trafili na zaporę czołgów i rakiet. Od czasu do czasu Belgowie zasypywali gradem pocisków Rosjan posuwających się główną drogą na Hameln. Z pewnością szykują kolejny atak – myślał Aleksiejew. – Musimy uderzyć pierwsi. Ale czym? By runąć na broniące Hameln formacje angielskie, potrzebował trzech dywizji.
– Za każdym razem, kiedy dokonujemy przełomu – zauważył cicho Siergietow – oni łatają dziurę i kontratakują. Tego nie zakładaliśmy.
– Błyskotliwa uwaga – warknął Aleksiejew, ale natychmiast się opanował. – Sądziliśmy, że przełom przyniesie taki sam efekt jak podczas ostatniej wojny z Niemcami. Problem stanowią jedynie te nowe, lekkie pociski przeciw czołgom. Trzech ludzi w jeepie – generał użył nawet amerykańskiej nazwy samochodu – wyjeżdża na szosę, oddaje jeden lub dwa strzały i zanim zdążymy zareagować, wraca. Ich ogień obronny nigdy nie był tak silny, a my nie doceniliśmy ich grup osłaniających tyły. Niebywale zwalniają tempo naszego natarcia. Od początku przecież było jasne, iż bezpieczeństwo naszych jednostek leży w ich mobilności
– Aleksiejew cytował podstawową lekcję wyniesioną ze szkoły czołgistów. – Siły ruchome nie mogą dać się zatrzymać. Sam przełom nie wystarczy! Musimy wybić w ich liniach obronnych wielką dziurę i błyskawicznie wedrzeć się co najmniej dwadzieścia kilometrów w głąb terytorium wroga. Dopiero tam będziemy bezpieczni od tych ataków lekkimi pociskami przeciwczołgowymi. Tylko wtedy nasza doktryna oparta na mobilności zda egzamin.
– Mówicie, że nie możemy wygrać? – Siergietow już wcześniej żywił podobne obawy, ale nie spodziewał się, że podziela je jego dowódca.
– Mówię to, co mówiłem cztery miesiące temu. I miałem rację: to wojna na wyczerpanie. Na razie technologia bierze górę nad sztuką wojenną; u nas i u nich. Przegra ten, kto pierwszy wyczerpie swoje rezerwy ludzkie i sprzęt.
– Obu tych rzeczy mamy pod dostatkiem – odparł Siergietow.
– To prawda, Iwanie Michajłowiczu. Mam wielu młodych ludzi, których mogę poświęcić.
Do polowego szpitala przybywało coraz więcej rannych. Ciężarówki z nimi krążyły bez przerwy.
– Towarzyszu generale, otrzymałem właśnie list od mego ojca. Pragnie dowiedzieć się, jakie postępy poczyniliśmy na froncie. Co mam mu powiedzieć?
Aleksiejew oddalił się kilka kroków od adiutanta i przez minutę rozważał problem.
– Iwanie Michajłowiczu, powiadomcie proszę ministra, że obrona NATO jest dużo, dużo silniejsza, niż zakładaliśmy. Sprawą kluczową są obecnię dostawy. Potrzebujemy bardzo dokładnych informacji natemat uzupełnień wroga. Należy uczynić wszystko, by ich dokonywanie stało się jeszcze trudniejsze. Nie docierają do nas żadne wieści o operacjach morskich, których celem jest niszczenie amerykańskich konwojów. Dane te są mi niezbędne do oceny rzeczywistych możliwości Paktu Atlantyckiego. Nie potrzebuję wygładzonych analiz z Moskwy. Potrzebuję danych.
– Nie zadowalają was informacje przysyłane ze stolicy?
– Powiadomiono nas, że NATO jest politycznie skłócone i militarnie nie skoordynowane. Jak byście ocenili ten raport, towarzyszu majorze? – spytał ostro Aleksiejew. – Z takimi informacjami niewiele mogę zdziałać. Wypiszcie sobie rozkaz wyjazdu. Oczekuję was z powrotem za trzydzieści sześć godzin. Jestem przekonany, że nie ruszymy się stąd do tego czasu.
Islandia
– Będą u was za pół godziny.
– Przyjąłem, Brytan – odrzekł Edwards. – Jak mówiłem, w pobliżu nie widać żadnych Rosjan. Przez cały dzień nie zaobserwowaliśmy ani jednego helikoptera. Tylko sześć godzin temu drogą na zachodzie przejechały cztery pojazdy typu Jeep. Zbyt daleko, by określić, kto w nich był. Skierowały się na południe. Wybrzeże jest czyste.
– W porządku, jak dotrą, proszę nas powiadomić.
– Zawiadomimy natychmiast – Edwards wyłączył radio. – Słuchajcie, przybędzie do nas kilku przyjaciół.
– Kto i kiedy, szefie? – natychmiast spytał Smith.
– Powiedzieli tylko, że zjawią się za pół godziny. Kto, nie wiem. Prawdopodobnie spadochroniarze.
– Zabiorą nas stąd? – zapytała Vigdis.
– Nie, tutaj żaden samolot nie wyląduje. Sierżancie, a jaka jest pańska opinia?
– Obawiam się, że taka sama.
Samolot pojawił się wcześniej i tym razem pierwszy zauważył go Edwards. Ponad sto metrów nad wschodnimi stokami wzgórza, na którym się znajdowali, przemknął czterosilnikowy transportowiec C-130 Hercules. Kiedy z luku towarowego maszyny wyskoczyły cztery postacie, zawiał ostry, wschodni wiatr. Samolot dokonał ostrego skrętu i zniknął po północnej stronie. Edwards z uwagą obserwował skoczków. Zamiast kierować się ku dnu doliny, spadochroniarze opadali prosto na pokryty skałami stok.
– O cholera, źle ocenił siłę wiatru. Chodźmy!
Kiedy zbiegali zboczem, spadochrony opadały na ziemię. Skoczkowie, jeden po drugim dotykali gruntu i niknęli w zalegającym okolicę mroku. Edwards i jego ludzie biegli najszybciej, jak mogli, starając się zanotować w pamięci miejsce lądowania poszczególnych żołnierzy. Spadochrony o maskujących barwach znikały z pola widzenia natychmiast, gdy skoczkowie osiągali ziemię.
– Stać!
– W porządku, w porządku. Czekamy tu na was – odparł Edwards.
– Kim jesteś? – głos zdradzał silny angielski akcent.
– Mój kod: Ogar.
– Nazwisko?
– Porucznik Edwards. Siły powietrzne Stanów Zjednoczonych.
– Zbliż się, ale powoli, kolego.
Mikę samotnie wysunął się do przodu. W półmroku majaczył przed nim do połowy zakryty przez skałkę cień – cień lufy pistoletu maszynowego.
– Kim jesteś?
– Sierżant Nichols, Królewska Piechota Morska. Wybrałeś sakramenckie miejsce do lądowania, poruczniku.
– To nie ja! – zaprzeczył Edwards. – Jeszcze godzinę temu nie wiedzieliśmy, że przylecicie.
– Burdel, cholera, ciągle ten sam burdel. – Z mroku wynurzył się silnie utykający człowiek. – Już samo spadochroniarstwo jest wystarczająco ryzykowne, a tu jeszcze ten pierdolony skalny ogródek!
Pojawiła się kolejna postać.
– Znaleźliśmy porucznika. Chyba nie żyje!
– Potrzebujecie pomocy? – spytał Edwards.
– Potrzebuję obudzić się z tego snu i znaleźć się ponownie we własnym łóżku.
Edwards natychmiast pojął, że grupę, która przybyła im z odsieczą – czy na czym tam jej zadanie miało polegać – spotkała fatalna przygoda. Dowodzący oddziałem porucznik upadł na skałkę, przewrócił się na plecy i uderzył o sąsiednią. Głowę miał nienaturalnie odchyloną do tyłu. Nichols mocno zwichnął kostkę. Dwaj pozostali spadochroniarze byli cali, ale zszokowani. Przez godzinę zbierali rozrzucony sprzęt. Nie mieli czasu na sentymenty. Porucznika zawinęli w spadochron i nakryli stosem kamieni| Edwards zaprowadził pozostałych do kryjówki na szczycie wzgórza. Brytyjczycy przywieźli ze sobą baterie do radia.
– Brytan, tu Ogar. Wylądowali.
– Dlaczego to tak długo trwało?
– Powiedzcie temu pilotowi herculesa, by sprawił sobie lepszego okulistę. Dowódca desantu zginął przy lądowaniu. Sierżant ma skręconą nogę.
– Czy ktoś was widział?
– Nikt. Wylądowali na skałach. To cud, że się wszyscy nie pozabijali. Wróciliśmy na szczyt wzgórza. Wszelkie ślady pozacieraliśmy. -
Sierżant Nichols był palaczem. Razem ze Smithem wynaleźli dobrą kryjówkę i zapalili.
– Ten twój porucznik sprawia wrażenie pobudliwego.
– To odsunięty od lotów pilot. Ale sprawuje się świetnie. Jak twoja kostka?
– Tak czy siak, będę się musiał na niej wlec. Czy zdaje sobie sprawę z sytuacji, w jakiej jesteśmy?
– Kto? Szef? Osobiście widziałem, jak zarżnął nożem trzech ruskich komandosów. Wystarczy?
– O kurwa…