GWAŁT

USS „Pharris"

Morris, choć bardzo chciał pomachać nisko lecącemu samolotowi, nie uczynił tego. Samolot patrolowy francuskiej marynarki wojennej zasygnalizował, że konwój znajduje się już w zasięgu osłony powietrznej bazy lotniczej na wybrzeżu. Obecnie tylko bardzo odważny kapitan radzieckiej jednostki podwodnej, mając na karku francuskie okręty głębinowe o napędzie klasycznym i tworzące trójkolorowy parasol nad konwojem samoloty do zwalczania okrętów podwodnych, próbowałby jakiś sztuczek.

Francuzi przysłali helikopter, który zabrał rosyjskich jeńców. Polecieli do Brestu, gdzie czekali już na nich funkcjonariusze wywiadu NATO. Morris nie zazdrościł losu, jaki czekał rozbitków. Francuzi po utracie jednego z lotniskowców nie byli w najlepszych nastrojach. Fregata przekazała im również wszelkie taśmy, jakie zostały nagrane na podsłuchu. Rosjanie po alkoholu dostarczonym przez ochmistrza dużo ze sobą rozmawiali i taśmy mogły posiadać pewną wartość.

Kontrolę nad konwojem przejmowała właśnie eskorta złożona z okrętów brytyjskich i francuskich, a Amerykanie mieli z kolei zająć się czterdziestoma statkami handlowymi zmierzającymi do Stanów Zjednoczonych. Morris stał na skrzydle mostka, spoglądając co chwila na wymalowane przez bosmana, po obu stronach sterowni, dwie połówki sylwetek łodzi podwodnych i jedną całą. „Każda strona musi coś z tego mieć" – wyjaśnił poważnie bosman. Ich dowództwo przyjęło najlepszą taktykę zwalczania wrogich jednostek podwodnych. Z „Pharrisem" jako wysuniętą placówką hydrolokacji i z potężnym wsparciem ze strony orionów alianci wytropili wszystkie radzieckie okręty podwodne, które zamierzały zaatakować konwój, z wyjątkiem jednego. Taktyka ta była bardzo kontrowersyjna, ale na miły Bóg, okazała się nad wyraz skuteczna. Należało ją jednak ulepszyć.

Morris zdawał sobie sprawę, że będzie coraz trudniej. Podczas ich pierwszej podróży Rosjanie zdołali wysłać niewiele jednostek swej licznej floty głębinowej. Obecnie jednak jej główne siły zbliżały się już od Cieśniny Duńskiej. Okręty podwodne NATO, które miały zablokować to przejście, nie dysponowały ani systemem SOSUS do przekazywania współrzędnych zbliżających się jednostek, ani też wsparciem ortonów, spadających niczym sępy na radziecką flotę. Okręty sojuszników mogły zniszczyć wiele radzieckich jednostek. Ale czy wystarczająco wiele? O ile bardziej krytyczny będzie nadchodzący tydzień? Morris wiedział, że w powrotnej drodze muszą nadłożyć pięćset mil, by zatoczyć szeroki łuk na południe – częściowo po to, żeby uniknąć backfire’ów, ale głównie właśnie ze względu na zagrożenie ze strony łodzi podwodnych. Dwie rzeczy – dwa zmartwienia. „Pharris" mógł stawić czoło tylko jednemu z tych niebezpieczeństw.

Utracili trzecią część konwoju; głównych zniszczeń dokonało wrogie lotnictwo. Co na takie straty powie dowództwo? Co czują załogi jednostek handlowych?

Zbliżyli się do konwoju. Kapitan obserwował najbardziej na północ wysuniętą linię statków. Na horyzoncie dostrzegł sygnały wysyłane przez jeden z kontenerowców. Morris podniósł do oczu lornetkę:

DZIĘKUJEMY ZA NIC.

Na jedno pytanie otrzymał właśnie odpowiedź.


USS „Chicago"

– A więc już są – mruknął McCafferty.

Na ekranie ślad był prawie biały, a w paśmie radiofonicznym słyszeć się dawał mocny hałas na pozycji trzy-dwa-dziewięć. Mogła to być wyłącznie radziecka flota zmierzająca do Bodo.

– Jaka odległość? – zapytał McCafferty.

– Co najmniej dwie strefy konwergencyjne, może trzy, kapitanie. Cztery minuty temu sygnał stał się bardzo mocny.

– Czy możemy określić precyzyjnie?

– Nie, sir – potrząsnął głową sonarzysta. – Na razie występuje ogromna ilość nie zróżnicowanych hałasów. Próbowaliśmy wydzielić parę odrębnych częstotliwości, ale nie udało się. Może później. Teraz wiemy tylko tyle, że to potężne stado.

McCafferty skinął głową. Trzecia strefa konwergencyjna znajdowała się dobrych sto mil dalej. Z takiej odległości wszelkie sygnały akustyczne traciły swoje cechy wyróżniające i współrzędne celu można było ustalić wyłącznie w przybliżeniu. Radziecka formacja mogła przepływać kilkanaście stopni w lewo lub w prawo, a to znaczyło całe mile. McCafferty przeszedł do centrum informacji bojowej.

– Płyniemy na zachód. Przez pięć mil prędkość dwudziestu węzłów – polecił.

Było to nieco ryzykowne, ale nie tak znów bardzo. Po dotarciu do celu trafią na niezwykle korzystne warunki wodne, a niewielka zmiana pozycji groziła tylko chwilową utratą kontaktu z celem. Z drugiej strony, precyzyjne określenie odległości da im dużo lepszy obraz taktyczny i umożliwi przekazanie dokładnego meldunku, zanim radziecka formacja znajdzie się na tyle blisko, by przechwycić transmisję. Kiedy „Chicago" płynął szybko na zachód, McCafferty obserwował wskazania batytermografu. Dopóki temperatura nie ulegnie zmianie, będą mieli wyśmienity kanał dźwiękowy. Potem okręt gwałtownie zwolnił i kapitan przeszedł do hydrolokacji.

– Gdzie są teraz?

– Mam ich! Tutaj, dokładnie na pozycji trzy-trzy-dwa.

– W porządku, proszę nanieść to na nakres i przygotować raport – polecił Pierwszemu.

Dziesięć minut później przesłano wiadomość przez satelitę. Odpowiedź brzmiała: ATAKOWAĆ NAJWIĘKSZE.


Islandia

Farma odległa była o pięć kilometrów i stała na wielkiej, porośniętej wysoką, ostrą trawą łące. Obejrzawszy budynek przez lornetkę, Edwards ochrzcił go mianem domku z piernika. Była to typowa islandzka farma. Miała białe, pokryte sztukaterią ściany podparte ciężkimi, drewnianymi belkami oraz pomalowane na kontrastowy, czerwony kolor futryny, drzwi, okiennice i ramy okienne. Wysoki, stromy dach przywodził na myśl baśnie braci Grimm. Obok stały obszerne, ale niskie i pokryte darnią obory. Na ciągnącym się prawie kilometr dalej pastwisku nad strumieniem widać było setki dużych, dziwacznie wyglądających, pokrytych gęstą wełną owiec, które teraz spały w trawie.

– Prowadzi do niej droga od szosy – powiedział Edwards i złożył mapę. – Możemy tu zdobyć trochę żywności. Panowie, warto zaryzykować. Ale podchodzimy ostrożnie. Pójdziemy po prawej stronie pod osłoną tej grani. Wynurzymy się dopiero w odległości jakichś ośmiuset metrów od zabudowań.

– W porządku, sir – zgodził się sierżant Smith.

Leżąca dotąd na brzuchach czwórka mężczyzn usiadła, by ponownie założyć plecaki. Ostatnie dwa i pół dnia w całości prawie spędzili na wędrówce i teraz znajdowali się około siedemdziesięciu pięciu kilometrów na północny wschód od Reykjaviku. Był to morderczy wysiłek, zwłaszcza, że cały czas musieli zachowywać czujność i wystrzegać się patrolujących okolicę helikopterów. Sześć godzin wcześniej zjedli ostatnią rację żywności. Niskie temperatury i wysokie na sześćset metrów wzgórza, które musieli bez przerwy pokonywać, wyczerpały ich do cna.

Do ciągłego marszu zmuszało ich kilka rzeczy. Po pierwsze obawa, że dywizja radziecka, której przybycie drogą lotniczą obserwowali, może objąć w posiadanie większą część wyspy. Najgorsze, co mogło ich spotkać, to dostanie się w ręce Rosjan. Dochodził do tego lęk, że zawiodą. Postanowili wypełnić swoje zadanie do końca, a nie ma na świecie gorszego tyrana niż własne postanowienie. Była duma. Edwards musiał dawać podległym sobie ludziom przykład; to zasada wyniesiona z Colorado Springs. Żołnierze piechoty morskiej z kolei nie mogli dopuścić, by jakiś odsunięty od lotów oficerek okazał się od nich lepszy. Tak zatem, wcale o tym nie myśląc, podświadomie, czterech mężczyzn dążyło przed siebie. Robiło to w imię dumy.

– Będzie padać – odezwał się Smith.

– Bardzo dobrze, widoczność jeszcze się zmniejszy – odparł Edwards, ciągle nie podnosząc się z ziemi. – Poczekajmy na deszcz. Jezu, nigdy nie myślałem, że praca w świetle dziennym może być tak uciążliwa. Jest coś niesamowitego w tym nigdy nie zachodzącym słońcu.

– A ja nie mam nawet papierosa – burknął Smith.

– Znowu deszcz? – spytał żołnierz Garcia.

– Znowu – odparł Edwards. – Na Islandii w czerwcu pada średnio przez siedemnaście dni w miesiącu. A poza tym to mokry rok. W przeciwnym razie trawa nie byłaby tak bujna.

– Lubi pan to miejsce? – Garcię tak zdumiała owa możliwość, że zapomniał dodać przepisowego słówka „sir". Islandia niewiele miała wspólnego z Portoryko.

– Mój ojciec łowił homary w okolicach Eastpoint w Maine. Kiedy byłem dzieckiem, jak tylko się dało, wypływałem z nim w rejsy. Tam panowała podobna pogoda.

– Co zrobimy, kiedy już dotrzemy do tego domu, sir? – Smith wrócił do tematu.

– Poprosimy o żywność.

– Poprosimy? – zdziwił się Garcia.

– Poprosimy. I zapłacimy za nią. I uśmiechniemy się ładnie. A na koniec powiemy: „Dziękujemy panu bardzo" – odrzekł Edwards. – Jeśli nie chcecie, by właściciel w pięć minut po naszym odejściu zatelefonował do Iwana, musicie, chłopcy, bardzo zważać na swoje maniery.

Rozejrzał się po twarzach ludzi. Ostatnia uwaga porucznika sprowadziła ich na ziemię.

Zaczęło padać. Po dwóch minutach deszcz przekształcił się w ulewę i ograniczył widoczność do kilkuset metrów. Edwards z wysiłkiem podniósł się z ziemi, dając przykład pozostałym. Ruszyli w dół w chwili, kiedy zakryte chmurami słońce schowało się za wzgórzem po północno-zachodniej stronie. Wzgórze to – nazwali je górą, ponieważ następnego dnia mieli je sforsować – nosiło jakąś swoją miejscową nazwę, ale żaden z Amerykanów nie próbował nawet jej wymówić. Kiedy podeszli do farmy na odległość mniej więcej pół kilometra, było już ciemno, a deszcz jeszcze pogłębiał mrok.

Błysk światła pierwszy dojrzał Smith.

– Samochód! – krzyknął stłumionym głosem i czwórka mężczyzn przypadła plackiem do ziemi, wysuwając odruchowo do przodu lufy karabinów.

– Spokojnie, chłopcy. Ta droga przecina główną szosę i może to tylko… o kurwa! – zakończył przekleństwem Edwards.

Światła minęły skrzyżowanie i zbliżyły się do farmy. Trudno było określić, czy to samochód osobowy, czy ciężarówka.

– Rozproszyć się i uważać.

Smith pozostał z Edwardsem, a obaj żołnierze odpełzli pięćdziesiąt metrów w bok.

Porucznik położył się na brzuchu, łokcie oparł na mokrej trawie i przyłożył do oczu lornetkę. Nie sądził, by ktokolwiek mógł ich dostrzec. Ochronne stroje piechoty morskiej sprawiały, że nawet w ciągu dnia, jeśli nie poruszali się zbyt gwałtownie, byli prawie niewidoczni. Mrok czynił z nich tylko niewyraźne cienie.

– Wygląda na jakiś wóz terenowy. Reflektory są wysoko nad ziemią. Za bardzo podskakują, by mogła to być ciężarówka – pomyślał głośno Edwards.

Światła jadącego powoli samochodu zatrzymały się przed samą farmą i z auta wysiadło parę osób. Jedna z nich stanęła w smudze reflektora.

– O cholera! -warknął Smith.

– Czterech lub pięciu Iwanów. Sierżancie, proszę przywołać Garcię i Rodgersa.

– Tak jest.

Edwards obserwował dom przez lornetkę. W żadnym z okien nie paliło się światło elektryczne. Domyślał się, że całą okolicę zaopatrywała w prąd elektrownia w Artun, której starcia z powierzchni ziemi byli świadkami. W oknach jaśniał jednak jakiś blask. Zapewne świecy lub lampy naftowej. Zupełnie jak u mnie w domu – przypomniał sobie Edwards. Stanęły mu w pamięci częste przerwy w dostawach prądu spowodowane sztormami lub oblodzeniem drutów wysokiego napięcia. Mieszkańcy tego domu zapewne spali. Farmerzy wcześnie chodzą spać i wcześnie wstają – skonstatował w myślach porucznik.

Obserwował przez lornetkę Rosjan. Było ich pięciu i właśnie otaczali dom. Jak rabusie – przyszło mu do głowy. – Szukają… nas? Nie! Gdyby nas szukali, byłoby ich o wiele, wiele więcej; i nie z terenową furgonetką. Interesujące. Wybrali się zapewne na szaber, ale jeśli ktoś… Jezu słodki, przecież w środku są ludzie, pali się światło. Co oni zamierzają?

– Co słychać? – zapytał Smith.

– Mamy tu pięciu Rusków. Zaglądają przez okna do środka i… o, jeden właśnie kopniakiem wywalił drzwi. Nie podoba mi się to, żołnierze… Myślę…

Jego podejrzenia potwierdził krzyk, który rozległ się wewnątrz budynku. Rozpaczliwy krzyk kobiety, który dotarł przez ścianę deszczu, przejął dreszczem wystarczająco zziębniętych już żołnierzy.

– Panowie, podsuńmy się trochę bliżej. Trzymać się razem i uważać jak cholera.

– Po co mamy tam iść? – spytał ostro Smith.

– Bo ja tak mówię – Edwards schował lornetkę. – Za mną.

W oknach budynku pojawiło się nowe światło. Przesuwało się z pokoju do pokoju. Edwards, mocno schylony, w parę chwil znalazł się przy rosyjskim samochodzie, niecałe dwadzieścia metrów od frontowych drzwi domu.

– Jest pan trochę nieostrożny, sir – ostrzegł Smith.

– Jeśli moje przypuszczenia są słuszne, oni też są nierozsądni. Założę się…

Rozległ się dźwięk tłuczonego szkła. Z półmroku dobiegł huk wystrzału, a zaraz potem mrożący krew w żyłach skowyt i drugi wystrzał. Potem następny. I znów krzyk.

– Co się tam, do diabła, wyprawia? – wychrypiał Garcia.

Szorstki, męski głos krzyknął coś po rosyjsku. Niebawem drzwi się otworzyły i z domu wyszło czterech żołnierzy. Przez chwilę nad czymś debatowali, po czym, po dwóch, ruszyli do okien, w lewo i w prawo, i zaczęli przez nie zaglądać do środka. Z domu dobiegł kolejny, rozpaczliwy krzyk. Stało się już całkiem oczywiste, co się tam dzieje.

– Ale skurwysyny – mruknął Smith.

– Tak, skurwysyny – przytaknął Edwards. – Cofnijmy się trochę i pomyślmy.

Czwórka mężczyzn cofnęła się o pięćdziesiąt metrów.

– Musimy coś zrobić. Czy ktoś jest innego zdania? – spytał szorstko Edwards. Smith w milczeniu skinął głową, zaintrygowany nieoczekiwaną przemianą, jaka zaszła w poruczniku. – W porządku, zrobimy to bez pośpiechu, ale dokładnie. Pan, Smith, pójdzie ze mną na lewo, a Garcia z Rodgersem w prawo. Idziemy szerokim łukiem i powoli. Dziesięć minut. Jeśli zdołamy wziąć ich żywcem, to dobrze. Jeśli nie, to w łeb. Starajmy się robić jak najmniej hałasu. Jeśli trzeba będzie strzelać, to każdy strzał musi być celny. Zrozumiano?

Edwards rozejrzał się, by zyskać pewność, że Rosjan jest rzeczywiście tylu, ilu policzył. Czwórka amerykańskich żołnierzy zdjęła plecaki, każdy z nich sprawdził zegarek i zaczęli się czołgać po mokrej trawie.

Rozległ się kolejny krzyk, po którym zapadła cisza. Edwards był z tego rad – krzyk go rozpraszał. Pełzli szerokim łukiem, omijając traktor i maszyny rolnicze. Była to ciężka, wysysająca siły z ramion wędrówka. Kiedy dotarli wreszcie w pobliże okna, stał tam już tylko jeden Rosjanin. Gdzie się podział drugi? – pomyślał porucznik. – I co robić? Musisz trzymać się planu. Od ciebie wszystko zależy!

– Proszę mnie osłaniać.

Smith był zdumiony.

– Niech pan wybaczy, sir, ale…

– Proszę mnie osłaniać – powtórzył szeptem Edwards.

Odłożył M-16 i wyszarpnął nóż do walki wręcz. Rosyjski żołnierz ułatwił mu tylko zadanie; stał na palcach i jak zahipnotyzowany zaglądał do wnętrza domu. Gdy Edwards znalazł się o trzy metry od niego, podniósł się z ziemi i zaczął na palcach, krok po kroku, zbliżać się do odwróconego mężczyzny. Teraz dopiero uświadomił sobie, że przeciwnik jest o dobrą głowę od niego wyższy. Jak zdoła go wziąć żywcem?

Wcale nie musiał. Wewnątrz domu nastąpiła najwidoczniej przerwa w spektaklu. Radziecki żołnierz sięgnął do kieszeni po paczkę papierosów, a następnie odwrócił się nieco, zapalając w skulonych dłoniach zapałkę. Kątem oka dostrzegł skradającego się Edwardsa. Amerykański porucznik bez namysłu runął do przodu z nastawionym nożem. Trafił prosto w gardło. Rosjanin otworzył usta do krzyku, ale Edwards obalił go na ziemię i zadał kolejny cios, wgniatając przeciwnikowi w twarz pięść. Potem przekręcił głowę Rosjanina, nożem wykonał szybki ruch w stronę przeciwną. Ostrze o coś zazgrzytało i radziecki żołnierz znieruchomiał. Porucznik poczuł przypływ adrenaliny. Żadnych emocji. Wytarł nóż o własne spodnie, stanął na zwłokach i zajrzał do domu. Widok, jaki tam ujrzał, zaparł mu dech w piersiach.


– Cześć, chłopcy – szepnął Garcia.

Obaj rosyjscy żołnierze odwrócili się jak na komendę i ujrzeli przy twarzach dwie lufy karabinów M-16. Swoją broń zostawili w samochodach. Ruchem lufy Garcia kazał im się położyć twarzą do ziemi i szeroko rozłożyć ramiona. Rodgers przeszukał ich dokładnie, po czym ruszył w drugą stronę domu.

– Wzięliśmy ich obu żywcem, sir… – powiedział i urwał. Zdumiał go widok krwi na rękach odsuniętego od lotów porucznika.

– Wchodzę do środka – powiedział do Smitha Edwards. Sierżant tylko krótko skinął głową.

– Będę pana kryć stąd. Rodgers, osłaniaj mu plecy.

Porucznik prześliznął się przez na wpół uchylone drzwi. Bawialnia była pusta i ciemna. Zza załomu ściany biło mocne, białe światło i dobiegał dźwięk głośnego sapania.

Edwards zbliżył się tam… i stanął twarzą w twarz z rozpinającym właśnie spodnie Rosjaninem. Nie było na nic czasu.

Edwards wbił mu nóż między żebra, wykręcając przeciwnikowi jednocześnie z szaleńczą siłą prawą rękę. Mężczyzna krzyknął, wspiął się na palce. Zanim upadł do tyłu, próbował jeszcze wyciągnąć własny nóż. Edwards wyszarpnął z rany żelazo i dźgnął ponownie, a następnie zwalił się na Rosjanina w groteskowej, seksualnej pozie. Spadochroniarz próbował zrzucić z siebie porucznika, ale Edwards czuł, iż jest to ostatni, przedśmiertny już wysiłek. Ponownie uderzył. Tym razem trafił w pierś…

Mignął jakiś cień i kiedy porucznik podniósł twarz, ujrzał gramolącego się mężczyznę z rewolwerem w ręku. Pokój eksplodował nagle hukiem.

– Nie ruszaj się, kurwa! – wrzasnął Rodgers, kierując w pierś Rosjanina karabin. Pokój wypełniła grzmiąca salwa, kiedy z lufy wylatywały trzy pociski.

– Nic ci się nie stało, szefie?

Wtedy to właśnie po raz pierwszy tak go nazwali.

– Pewnie, że nie – Edwards wstał z podłogi i popatrzył na trzymanego przez Rodgersa na muszce Rosjanina.

Był goły od pasa, a wokół kostek plątały mu się spodnie. Porucznik podniósł upuszczony przez radzieckiego żołnierza pistolet i popatrzył na człowieka, z którym przed chwilą stoczył walkę. Nie miał wątpliwości, że przeciwnik jest martwy. Na przystojnej, słowiańskiej twarzy zakrzepł wyraz zaskoczenia i bólu; mundur był mokry od krwi. Oczy trupa już stały się szkliste jak marmur.

– Już wszystko dobrze, proszę pani – odwracając głowę, powiedział Rodgers.

Edwards ujrzał ją po raz drugi; teraz leżała rozciągnięta na drewnianej podłodze. Śliczna dziewczyna. Jej wełniana, podarta piżama z trudem zakrywała jedną pierś; reszta jasnego ciała była w kilkunastu miejscach czerwona od krwi. W głębi kuchni porucznik dostrzegł nieruchome nogi innej kobiety. Przeszedł do pokoju, gdzie znalazł trupy mężczyzny i psa.

Pojawił się Smith. Najpierw zlustrował wzrokiem pomieszczenia, a następnie popatrzył na Edwardsa. Oficerek pokazał kły.

– Sprawdzę piętro. Dobry jesteś, szefie.

Rodgers kopniakiem obalił Rosjanina na podłogę i przyłożył mu do krzyża bagnet.

– Rusz się tylko, kurwa, a rozerżnę cię na pół – warknął.

Edwards pochylił się nad leżącą na podłodze blondynką. Miała spuchniętą od bicia twarz i spazmatycznie łapała powietrze. Na oko mogła mieć około dwudziestu lat. Była prawie naga, więc Edwards rozejrzał się wokół i ściągnął ze stołu obrus. Otulił nim dziewczynę.

– Już w porządku. Wstań, proszę, żyjesz kochanie. Jesteś bezpieczna. Już wszystko dobrze.

Dopiero po długiej chwili skierowała wzrok na młodego porucznika. Edwards zadrżał na widok jej oczu. Najdelikatniej jak umiał, dotknął policzka dziewczyny.

– Chodź, wstań z ziemi. Nikt już cię nie skrzywdzi.

Dziewczyna zaczęła gwałtownie drżeć. Otulając ją jeszcze dokładniej serwetą, pomógł Islandce wstać.

– Góra jest czysta, sir – oznajmił Smith i podał szlafrok. – Niech pan jej to da. Zrobili jej coś jeszcze?

– Zabili tatę i mamę. I psa. Podejrzewam, że po tym i ją zamierzali zabić. Sierżancie, proszę się wszystkim zająć. Przeszukać tych Ruskich, zdobyć nieco żywności. Zabierzemy też inne rzeczy, które mogą się przydać. Musimy działać szybko. Trzeba załatwić wiele spraw. Ma pan pakiet pierwszej pomocy?

– Oczywiście szefie, mam – Smith wręczył mu niewielką paczuszkę z bandażami i środkami opatrunkowymi, po czym wyszedł na zewnątrz, do Garcii.

– Chodźmy na górę. Musi się pani doprowadzić do porządku – objął dziewczynę lewym ramieniem i pomógł wejść po stromych, starych, drewnianych schodach. Na myśl o niej ściskało mu się serce. Miała jasnobłękitne oczy, w tej chwili kompletnie pozbawione życia. Tak piękne, że i teraz przyciągnęłyby uwagę każdego mężczyzny. Raz już przyciągnęły – pomyślał z goryczą Edwards.

Była zaledwie o dwa centymetry niższa od niego i miała jasną, prawie półprzeźroczystą skórę. Jej idealną sylwetkę szpecił tylko lekko wzdęty brzuch; Edwards wiedział, co on oznacza. Właśnie teraz została zgwałcona przez jednego z Rosjan. A miał to być zaledwie początek bardzo długiej nocy pełnej gwałtów – ze wściekłością pomyślał Mikę Edwards. Po raz drugi w swoim życiu zetknął się z tą okropną zbrodnią. Na górze kręconych schodów znajdował się maleńki pokoik. Weszli tam, dziewczyna usiadła na pojedynczym łóżku.

– K… k… kim…? – wy dukała.

– Jesteśmy Amerykanami. Uciekliśmy z Keflaviku, kiedy zaatakowali Rosjanie. Jak się nazywasz?

– Vigdis Agustdottir – odparła martwym głosem.

Vigdis, córka Augusta, który leży martwy w kuchni. Edwards zastanawiał się chwilę, co może po islandzku znaczyć imię Vigdis.

Ustawił na stole lampę i otworzył pakiet pierwszej pomocy. Dziewczyna miała rozciętą skórę na szczęce. Zdezynfekował ranę. To musiało boleć, lecz Vigdis nawet się nie skrzywiła. Resztę ciała, jak zauważył, miała tylko posiniaczoną; jedynie plecy były podrapane szorstkimi deskami podłogi. Rozpaczliwie walczyła, więc dostała kilka ciosów. I z całą pewnością utraciła już dziewictwo. Mogło być dużo gorzej, ale Edwardsa ogarnęła zimna furia. Tak potraktować to śliczne stworzenie. No cóż, podjął decyzję.

– Nie możesz tu pozostać – powiedział. – Musimy uciekać. Ty również. Pójdziesz z nami.

– Ale…

– Wybacz. Rozumiem; kiedy Ruscy zaatakowali bazę, też straciłem paru przyjaciół. Nie tak jak ty, mamę i tatę, ale… Jezu! – Edwards rozłożył bezradnie ręce, nie mogąc przedrzeć się przez barierę nic nie znaczących słów. – Wybacz, nie mogliśmy przybyć wcześniej.

Czy o to właśnie chodzi niektórym feministkom? – pomyślał. Twierdzą, że gwałt jest zbrodnią, jakiej wszyscy mężczyźni dopuszczają się względem kobiet, by je od siebie uzależnić. Czemu więc chcesz iść na dół i… Edwards był najgłębiej przekonany, że postąpili słusznie. Sięgnął po jej dłoń. Nie cofnęła ręki.

– Musimy niebawem się stąd oddalić. Zabierzemy cię ze sobą. Masz chyba w okolicy jakąś rodzinę lub przyjaciół. Zaprowadzimy cię do nich. Tam znajdziesz opiekę. Tu nie możesz zostać. Jeśli zostaniesz, zabiją cię. Rozumiesz?

Zauważył w półmroku energiczne skinienie głowy.

– Tak. Ale proszę… proszę mnie zostawić. Chcę być przez chwilę sama.

– Naturalnie – ponownie dotknął jej policzka. – Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, zawołaj.

Edwards zszedł na dół. Smith zajął się wszystkim. Trójka Rosjan klęczała na podłodze. Radzieccy żołnierze mieli zasłonięte oczy, zakneblowane usta i związane na plecach ręce. Pilnował ich Garcia. Rodgers był w kuchni, a Smith segregował zwalone na stół przedmioty.

– W porządku, kogo tu mamy?

Teraz już Smith spoglądał na swego oficera z rodzajem uwielbienia.

– Mamy tu ruskiego porucznika; z mokrym jeszcze kutasem. Martwego sierżanta i martwego szeregowca. I dwóch żywych. Porucznik miał przy sobie to, sir.

Edwards odebrał mapę i rozwinął ją.

– Och, do licha, to wspaniale! – mapa popstrzona była różnymi znakami.

– Mamy też drugą lornetkę i radio. Szkoda, że nie możemy go używać. Trochę żywności. Wygląda na gówno, ale lepsze to niż nic. Grackośmy się uwinęli, szefie. Pokonać pięciu Ruskich za pomocą tylko trzech kul.

– Jim, co musimy ze sobą zabrać?

– Tylko jedzenie, sir. Myślę, że dobrze byłoby też wziąć ze dwa ich karabiny wraz z amunicją. Mogą się przydać. Ale już i tak jesteśmy solidnie obładowani…

– No i nie mamy prowadzić tu wojny, ale bawić się w skautów, prawda? – Edwards blado się uśmiechnął.

– Myślę, że powinniśmy wziąć też trochę ubrań. Swetry i tak dalej. Bierzemy tę panią?

– Musimy.

Smith przytaknął skinieniem głowy.

– Hm, ma pan rację. Mam nadzieję, że lubi się włóczyć, sir. Jest w kiepskim stanie, a ponadto w ciąży. Tak na moje oko, w czwartym miesiącu.

– W ciąży? – Garcia gwałtownie odwrócił się. – Zgwałcili dziewczynę w ciąży? – zaczął coś gniewnie mamrotać pod nosem po hiszpańsku.

– Mówili coś? – spytał Mikę.

– Ani słowa, sir – odparł Garcia.

– Jim, idź na górę po dziewczynę i przyprowadź ją tutaj. Nazywa się Vigdis. Postępuj z nią ostrożnie i delikatnie.

– Proszę się nie obawiać, sir – Smith ruszył w stronę schodów.

– Ten ze zwisającą pytą to porucznik, tak? – spytał Edwards, a Garcia skinął głową.

Porucznik stanął przed jeńcem. Odsłonił mu oczy i wyjął knebel. Rosjanin był w jego wieku i obficie się pocił.

– Mówisz po angielsku? – spytał Edwards.

Mężczyzna pokręcił głową.

– Spreche deutsch.

W szkole wyższej Edwards uczęszczał przez dwa lata na lektorat niemieckiego, ale nagle odeszła go chęć rozmowy z tym człowiekiem. Zdecydował już o jego losie, a nie miał ochoty rozmawiać z kimś, kogo niebawem zabije; chciał mieć czyste sumienie. Niemniej przez parę minut obserwował radzieckiego porucznika w milczeniu. Studiował uważnie twarz mężczyzny, który dokonał tak okropnej rzeczy. Spodziewał się ujrzeć potwora; ujrzał zwykłego człowieka. Podniósł wzrok. Po schodach schodził Smith z dziewczyną.

– Ona już wszystko ma, szefie. Ciepłe ubranie, buty. Myślę, że weźmiemy dla niej jakąś menażkę, pelerynę i plecak. Pozwoliłem też zabrać szczotkę i inne babskie drobiazgi. Dla nas też wziąłem trochę mydła, zastanawiam się nad brzytwą.

– Wyśmienicie, sierżancie. Vigdis – Edwards zwrócił się do dziewczyny – niebawem ruszamy.

Odwrócił się w stronę Rosjan.

– Leutnant. Wofiir? Warum?

Po co… dlaczego to wszystko robi? Nie dla siebie przecież. Dla niej.

Mężczyzna wiedział, co go czeka. Wzruszył ramionami.

– Afganistan.

– Szefie, oni są jeńcami – wtrącił Rodgers. – Chodzi mi o to, sir, że nie może pan…

– Panowie, w myśl Wojskowego Kodeksu Karnego jesteście oskarżeni o jeden gwałt i dwa morderstwa. Są to zbrodnie główne – powiedział głośno Edwards, przede wszystkim dlatego, by usprawiedliwić swoją decyzję względem całej trójki. – Czy macie, panowie, coś na swoją obronę? Nie? Jesteście zatem winni. Skazuję was na śmierć.

Lewą ręką porucznik odchylił głowę Rosjanina mocno do tyłu. Prawą wyszarpnął nóż, odwrócił go i z całych sił uderzył skazanego rękojeścią w krtań. Dźwięk uderzenia był zaskakująco głośny. Edwards odepchnął ofiarę nogą. Był to straszny widok. Trwał parę minut. Krtań radzieckiego porucznika pękła natychmiast, blokując tchawicę. Człowiek, nie mogąc złapać tchu, zaczął wykonywać ciałem gwałtowne ruchy w lewo i prawo. Twarz mu pociemniała. Zebrani w pokoju przyglądali się temu w milczeniu. Jeśli nawet ktoś czuł litość, nie okazywał tego po sobie. W końcu ciało znieruchomiało.

– Wybacz, że nie przybyliśmy wcześniej, Vigdis, ale ten stwór nikogo już więcej nie skrzywdzi – Edwards miał nadzieję, że ta amatorska psychoterapia odniesie skutek.

Dziewczyna wróciła na górę. Pewnie chce się umyć – pomyślał Edwards. Czytał gdzieś, że po gwałcie jedyną rzeczą, jakiej kobieta pragnie, to kąpiel; zupełnie jakby chciała zmyć z siebie jakieś widoczne znaki tego, że stała się ofiarą czyjejś zwierzęcej żądzy.

Odwrócił się w stronę dwóch pozostałych Rosjan. Nie mogli przecież wziąć jeńców; powierzone im zadanie dopuszczało użycie wszelkich środków. Z drugiej strony jednak ci żołnierze nie zdążyli jeszcze zgwałcić dziewczyny i…

– Zajmę się tym, sir – powiedział cicho Garcia.

Żołnierz stał za plecami klęczących. Jeden z nich wydawał jakieś dźwięki, ale gdyby nawet nie miał knebla, nic by z tego nie wynikło – i tak nikt z obecnych nie znał słowa po rosyjsku. Rosjanie nie mieli szans. Garcia uderzył z boku, przebijając szyję na wylot najpierw jednemu, potem drugiemu. Obaj upadli. Trwało to bardzo krótko. Żołnierz i porucznik poszli do kuchni umyć ręce.

– W porządku, załadujemy ich do samochodu i odwieziemy na główną szosę. Może zdołamy upozorować wypadek i spalić ciała razem z samochodem. Weźmiemy jakieś flaszki z alkoholem. Zrobimy tak, żeby wyglądało, że się upili.

– Byli pijani, sir – Rodgers pokazał butelkę z przezroczystym płynem.

Edwards obrzucił naczynie szybkim spojrzeniem, ale natychmiast odepchnął od siebie pokusę.

– Pomyślmy. Jeśli moje przypuszczenia są trafne, ci chłopcy pilnowali skrzyżowania; może odbywali tylko patrol. Nie myślę, by Ruscy strzegli każdego skrzyżowania na tej wyspie. Przy odrobinie szczęścia ich przełożeni nie dowiedzą się nawet, że mogło to mieć jakikolwiek związek z nami.

Nikła nadzieja – pomyślał – ale zawsze nadzieja.

– Szefie – odezwał się Smith. – Jeśli chcesz, możemy…

– Wiem. Pan i Rodgers zostaniecie tutaj i zajmiecie się tym. Jeśli znajdziecie jeszcze coś użytecznego, weźcie. Gdy wrócimy, natychmiast zabieramy stąd nasze dupska.

Na tył samochodu załadowali z Garcia pięć trupów, sprawdziwszy uprzednio zawartość auta. Zabrali przeciwdeszczowe peleryny, prawie takie same jak ich własne, oraz parę innych przedmiotów. Potem szybko ruszyli w kierunku autostrady.

Dopisało im szczęście. Na skrzyżowaniu nie było żadnego posterunku zapewne z tego względu, że droga prowadziła donikąd. Rosjanie więc musieli odbywać po prostu patrol, a do farmy udali się na wypoczynek i rozrywki. Dwieście metrów dalej, wzdłuż nadbrzeżnej autostrady ciągnął się pas stromych skał. Podprowadzili tam samochód i usadowili zwłoki na siedzeniach. Garcia wlał do środka pięć galonów benzyny. Następnie auto z otwartym tyłem podepchali na sam skraj urwiska. Kiedy pojazd przechylał się przez krawędź, żołnierz piechoty morskiej cisnął do środka odbezpieczony rosyjski granat. Nie obserwowali rezultatów swej roboty. Dzielące ich od farmy kilkaset metrów przebyli biegiem. Tam już wszyscy czekali gotowi do wymarszu.

– Musimy spalić dom, proszę pani – wyjaśnił Smith. – Jeśli tego nie zrobimy, Rosjanie natychmiast domyślą się, co się tu naprawdę stało. Pani rodzice nie żyją, ale z pewnością chcieliby, aby pani żyła, prawda?

Dziewczyna ciągle jeszcze znajdowała się w zbyt wielkim szoku, by znaleźć odpowiedź. Pokiwała tylko bezradnie głową. Rodgers i Smith przenieśli zwłoki na górę i ułożyli je na łóżkach. Lepiej byłoby ciała pogrzebać, ale nie mieli na to czasu.

– W drogę – polecił Edwards. Musieli szybko stąd uciekać. Ktoś mógł dostrzec płonący samochód, a skoro Rosjanie dysponowali helikopterem… – Garcia, proszę zaopiekować się panią. Smith, pan pilnuje tyłów. Rodgers, prowadzisz. Za trzy godziny musimy być dziesięć kilometrów stąd.

Smith odczekał dziesięć minut i wrzucił do domu granat. Rozlana na podłodze parteru nafta zajęła się natychmiast.


USS „Chicago"

Teraz już mieli dużo lepszy kontakt. Ustalili, że jednym z okrętów jest rakietowy niszczyciel klasy Kashin. Hałas robiony przez jego śruby wskazywał, że jednostka porusza się z szybkością dwudziestu jeden węzłów. Pierwsze okręty radzieckiego konwoju odległe były od „Chicago" o trzydzieści siedem mil. Wydawało się, że przemieszczają się w dwóch grupach – prowadząca formacja płynęła wachlarzem i osłaniała drugą. McCafferty polecił wysunąć wykrywacz radarów. Urządzenie wykazało wiele źródeł dźwięku, ale tego kapitan się spodziewał.

– Peryskop w górę.

Bosman ruszył do pierścienia, rozłożył rączki peryskopu i cofnął się o krok. McCafferty szybko omiótł spojrzeniem horyzont. Po dziesięciu sekundach złożył uchwyty; peryskop ponownie opadł do studzienki.

– Załoga, mamy przed sobą bardzo pracowity dzień – odezwał się kapitan. Miał zwyczaj w miarę możliwości informować zgromadzonych w centrum bojowym ludzi o wszystkim, co ich czeka. Im więcej wiedzą, tym lepiej wykonują zadania. – Widziałem dwa beary-F, jeden na północy, drugi na zachodzie. Oba były bardzo daleko, ale dam głowę, że zrzucają pławy.

Zwracając się do pierwszego oficera, dodał:

– Schodzimy na sto siedemdziesiąt metrów. Prędkość pięć węzłów. Pozwolimy im podejść.

– Sterownia, tu sonar.

– Tak jest, tu sterownia – odparł McCafferty.

– Odbieramy impulsy aktywnych pław sonarowych na północnym zachodzie. Naliczyliśmy sześć źródeł. Impulsy bardzo słabe. – Szef hydrolokacji odczytał współrzędne. – Od konwoju nadal nie dobiegają żadne sygnały aktywnych hydrolokatorów.

– Wybornie – McCafferty odłożył mikrofon na widełki. „Chicago” pochylony pod kątem piętnastu stopni szybko się zanurzał. Kapitan obserwował wskazania batytermografu. Na głębokości siedemdziesięciu pięciu metrów woda gwałtownie się oziębiła, na odcinku dalszych dwudziestu pięciu jej temperatura spadła o dwanaście stopni. Dobrze, owa gruba warstwa zapewni im wyśmienite schronienie, a głęboka, zimna woda zagwarantuje dobrą pracę sonarów.

Dwie godziny wcześniej McCafferty polecił usunąć z jednej z wyrzutni torpedę, zaś na jej miejscu umieścić rakietę Harpoon. Wprawdzie w razie spotkania z okrętem podwodnym mógł użyć tylko jednej torpedy, za to był w stanie oddać aż trzy salwy do jednostek nawodnych; zostawały też tomahawki. Już teraz mógł strzelać i spodziewać się trafienia, ale szkoda było mu pocisku; po co tracić go na niewielki okręt patrolowy, skoro dalej czeka krążownik i lotniskowiec.

Najpierw chciał dobrze namierzyć cele. Walka z nimi nie będzie rzeczą prostą, lecz przeznaczeniem okrętów podwodnych klasy 688 nie były zadania łatwe. Udał się do przedziału hydrolokacji.

Szef sonaru dostrzegł go kątem oka.

– Kapitanie, chyba namierzyliśmy „Kirowa". Odebraliśmy sześć impulsów sonaru o niskiej częstotliwości. Myślę, że to on; współrzędne: zero-trzy-dziewięć. Próbuję teraz wyodrębnić charakterystykę hydrolokacyjną jego silników. I jeśli… w porządku, po prawej znów zrzucili parę pław sonarowych.

Na ekranie pojawiły się kolejne punkciki świetlne, tym razem mocno na prawo od pierwszego rządka. Dzieliła je spora odległość.

– Szefie, zrzuca pławy sonarowe według szewronów, tak? – spytał McCafferty.

Sonarzysta z uśmiechem skinął głową. Skoro Rosjanie opuszczali pławy sonarowe pod kątem w dwóch liniach, po lewej i prawej stronie konwoju, znaczyć to mogło, że kierują się prosto na „Chicago". Okręt podwodny nie musiał wykonywać żadnego manewru, by do nich dotrzeć. Powinien tylko czekać cierpliwie; jak wykopany grób.

– Wydaje się, że raz szukają pod warstwą a raz nad nią. Między nimi wielki odstęp – szef, nie odrywając wzroku od ekranu, zapalił papierosa. Stojąca obok popielniczka pełna była niedopałków.

– Dobrze go sobie namierzymy. Doskonała robota, Barney.

Kapitan poklepał po ramieniu szefa sonarzystów i wrócił do centrum bojowego, gdzie kierująca ogniem grupa marynarzy nanosiła na nakres nowe kontakty. Wyglądało na to, że między pławami są dwie mile przerwy. Jeśli Rosjanie rzeczywiście sondują ocean za pomocą pław raz nad warstwą, a raz pod nią, „Chicago" miał szansę przemknąć między nimi. Problem stanowiły tylko pławy bierne, których obecności nie mogli wykryć. McCafferty stał przy peryskopie i obserwował ludzi programujących komputer sterujący ogniem. Za plecami miał innych członków załogi, którzy mozolili się nad papierowymi nakresami i wyliczeniami podręcznych kalkulatorów. Pulpit kontroli wyrzutni błyskał licznymi światełkami wskazującymi pełną gotowość bojową. Okręt przygotowywał się do walki.

– Zmniejszyć głębokość do siedemdziesięciu metrów. Posłuchamy, co nowego nad warstwą.

Manewr wykonany został natychmiast.

– Mamy bezpośredni namiar na cele – oznajmił główny sonarzysta. Mogli obecnie wykrywać i śledzić dźwięki wydawane przez radzieckie jednostki bez względu na zanikające i pojawiające się strefy konwergencyjne.

McCafferty rozluźnił się. Wkrótce będzie miał zajęć po uszy.

– Kapitanie, za chwilę zrzucą kolejną pławę. Wypuszczają je przeciętnie co kwadrans, a ta może spaść bardzo blisko nas.

– Znów odbieram sonar typu Horse-Jaw, sir – dobiegło ostrzeżenie z hydrolokacji. – Tym razem współrzędne: trzy-dwa-zero. To krążownik „Kirow". O, następny sygnał. Łapiemy aktywny hydrolokator o średniej częstotliwości. Powtarzam i na pozycji trzy-trzy-jeden mamy aktywny sonar średniej częstotliwości. Przemieszcza się z lewej do prawej. To chyba krążownik do zwalczania okrętów podwodnych klasy Kresta II.

– Chyba ma pan rację – powiedział oficer znad nakresu. – Pozycja: trzy-dwa-zero jest prawie zbieżna z położeniem dwóch śledzonych przez nas na ekranach okrętów, ale wystarczająco odległa, by mógł to być jakiś nowy kontakt. Pozycja: trzy-trzy-jeden pokrywa się ze środkowym okrętem eskorty. Kresta, wraz z jednostką flagową, będzie dowodziła ochroną. Muszę mieć trochę czasu, by obliczyć odległość.

Kapitan polecił zostawić okręt nad warstwą; w każdej chwili jednak był gotów do błyskawicznej ucieczki w dół. Obraz taktyczny stawał się coraz klarowniejszy. Mieli już wstępne współrzędne „Kirowa". Niemal wystarczające, by oddać strzał, lecz ciągle brakowało dokładnych danych o odległości. Między „Chicago" a krążownikiem znajdowały się dwa okręty eskortowe i, jeśli nie obliczyliby jej precyzyjnie, pocisk mógłby przez pomyłkę trafić w niszczyciela lub fregatę. W międzyczasie szef wyrzutni harpoonów zaprogramował rakiety na jednostkę, która jego zdaniem musiała być „Kirowem".

„Chicago" zaczął poruszać się zygzakami, zbaczając z kursu to w lewo, to w prawo. Kiedy zmieniał pozycję, współrzędne celów w hydrolokatorze też się zmieniały. Zespół namierzający musiał to cały czas uwzględniać przy dokonywaniu pomiarów poszczególnych celów. Ruch prostoliniowy okrętu – podstawowe zadanie z trygonometrii na wyższych uczelniach – nie miał tu zastosowania, gdyż należało wkalkulować szybkości i kursy obiektów ruchomych. Komputer niewiele mógł tu przyspieszyć, ale jeden z oficerów od namiaru znany był z tego, że umiał wykorzystać do tych wyliczeń ruch kolisty okrętu i był w stanie podać pozycję jednostki szybciej niż komputer.

Panujące wśród załogi napięcie nieco zelżało. Lata treningu robiły swoje. Dane zostały opracowane i naniesione na nakresy. Marynarze w jednej chwili jakby stopili się w jedno z instrumentami, które obsługiwali. Uczucia przestały się liczyć, emocje opadły i tylko świecące od potu twarze świadczyły o tym, że stoją tu żywe istoty ludzkie a nie maszyny. Ich los całkowicie zależał od operatorów sonaru. Energia dźwiękowa dochodząca z powierzchni oceanu była jedynym wskaźnikiem, co się tam dzieje. Każdy nowy raport dotyczący współrzędnych przeciwnika sprawiał, że ludzie zagłębiali się w gorączkowej pracy. Było już całkiem oczywiste, że cele płyną zakosami, co jeszcze utrudniało wyliczenia.

– Dowodzenie, tu sonar. Aktywna pława niedaleko lewej burty! Chyba poniżej warstwy.

– Ster prawo, dwie trzecie naprzód – natychmiast zakomenderował pierwszy oficer.

McCafferty wszedł do hydrolokacji i nałożył słuchawki. Impulsy były głośne, ale… zniekształcone. Jeśli pława znajdowała się poniżej gradientu temperaturowego, emitowane przez jego okręt prosto w górę sygnały będą nie do wykrycia… przypuszczalnie.

– Jaka siła dźwięku? – zapytał.

– Duża – odparł szef. – Mogą nas znaleźć. Jeśli się oddalimy o pół kilometra, z pewnością nas stracą.

– W porządku, nie mogą przecież mieć wszystkiego na podglądzie.

Pierwszy oficer przeprowadził „Chicago" jeszcze tysiąc metrów i ustawił go na głównym kursie. Wszyscy mieli świadomość, że gdzieś w górze krąży samolot Bear-F uzbrojony w samonaprowadzające torpedy i sonary wyłapujące sygnały z pławy. Jak czułe są te urządzenia i jak sprawni ludzie? Na to pytanie nikt z załogi „Chicago" nie znał odpowiedzi. Upłynęły trzy pełne napięcia minuty, ale nic się nie wydarzyło.

– Jedna trzecia naprzód. Kurs w lewo trzy-dwa-jeden – polecił pierwszy oficer. Przepływali właśnie linię pław; od celu dzieliły ich jeszcze trzy takie bariery. Już prawie ustalili odległość od trzech eskortowców; ciągle nie znali dystansu, jaki dzielił ich od „Kirowa".

– Załoga, beary mamy już za sobą. Jeden kłopot z głowy. Odległość do najbliższej jednostki? – spytał McCafferty oficera.

– Dwadzieścia trzy tysiące metrów. To chyba sovremenny. Kresta znajduje się około pięciu tysięcy na wschód od niego. Namierza okolicę sonarami kadłubowymi o zmiennej głębokości.

McCafferty skinął głową. Hydrolokator tego typu mógł akurat znajdować się pod warstwą, miał wtedy niewielkie szansę wykrycia obecności „Chicago". Obawiać się natomiast należało sonarów kadłubowych, ale był to problem na później. W porządku – pomyślał kapitan. – Wszystko przebiega zgodnie z planem…

– Dowodzenie, tu sonar, torpedy w wodzie, współrzędne: trzy-dwa-zero! Sygnał słaby. Powtarzam, torpedy w wodzie na pozycji trzy-dwa-zero. Współrzędne się nie zmieniają. Ponadto włączyło się wiele aktywnych sonarów. Odbieramy wzrastający hałas śrub od strony celów…

Jeszcze przed zakończeniem raportu McCafferty był w przedziale hydrolokacji.

– Współrzędne torped zmienne?

– Teraz tak. Poruszają się od lewej do prawej… Jezu, myślę, że Ruskich ktoś atakuje. Trafienie! – szef dziobnął palcem w ekran.

Na prawo od „Kirowa" pojawiły się trzy linie jaskrawych punkcików. Obraz na monitorze nagle oszalał. Urządzenia o małej i średniej częstotliwości rozpaliły się liniami aktywnych sonarów. Kiedy okręty zaczęły przyspieszać i zmieniać gwałtownie pozycje, linie na ekranach pojaśniały.

– Następna eksplozja! Na tej samej współrzędnej… o, cholera! Wybuchy w wodzie. Jakiś pocisk. Kolejna torpeda. Współrzędne zmienne: od prawej do lewej.

Teraz już wykres stał się dla McCafferty'ego zbyt skomplikowany. Szef rozwinął harmonogram, by ułatwić sobie interpretację, ale tylko on i jego doświadczeni współpracownicy mogli coś z tego pojąć.

– Kapitanie, wygląda na to, że ktoś wdarł się w środek konwoju i zaatakował go. Trzykrotnie solidnie trafił „Kirowa" i teraz Rosjanie próbują dostać napastnika. Te dwa okręty wyraźnie skupiły się na jakimś obiekcie. Ja… kolejna torpeda w wodzie. Nie wiem, czyja. Jezu, proszę popatrzeć na te wszystkie eksplozje!

McCafferty ruszył w stronę rufy.

– Głębokość peryskopowa!

„Chicago" wystrzelił w górę i po minucie zajął wymaganą pozycję.

Kapitan ujrzał na horyzoncie jakiś maszt i słup czarnego dymu na pozycji trzy-dwa-zero. Działało ponad dwadzieścia radarów, a w eterze rozbrzmiewało wiele głosów.

– Peryskop w dół. Mamy dokładne dane jakichś celów?

– Nie, sir – odparł pierwszy oficer. – Kiedy ich jednostki zaczęły manewry, wszystkie nasze wyliczenia szlag trafił.

– Jak daleko do najbliższych pław?

– Dwie mile. Jesteśmy dokładnie w linii przerwy.

– Głębokość dwieście siedemdziesiąt metrów. Cała naprzód. Przechodzimy.

Silniki „Chicago" pchnęły go z szybkością trzydziestu węzłów. Pierwszy oficer opuścił okręt na wyznaczoną przez kapitana głębokość, prowadząc go znacznie poniżej pław sonarowych przeznaczonych do penetracji płytkich wód.

McCafferty zatrzymał się przy stole nakresowym, wyjął z kieszeni długopis i nieświadomie zaczął gryźć plastikową obsadkę. Obserwował, jak okręt coraz bardziej zbliża się do wrogiej formacji. Przy tak dużej prędkości hydrolokatory stawały się prawie bezużyteczne, ale niebawem do wnętrza okrętu zaczęły docierać pochodzące z eksplozji dźwięki o niskiej częstotliwości. „Chicago", aby uniknąć pław sonarowych, kluczył przez dwadzieścia minut. Załoga z kontroli ognia gorączkowo uaktualniała współrzędne celów.

– W porządku, zmniejszyć szybkość do jednej trzeciej i powrócić na peryskopową – odezwał się McCafferty. – Proszę nasłuch.

Obraz na ekranach sonaru natychmiast się wyostrzył. Rosjanie jak szaleni poszukiwali okrętu, który zaatakował ich jednostkę flagową. Po jednym radzieckim okręcie ślad zupełnie zaginął; więc co najmniej jeden został zatopiony lub mocno uszkodzony. W wodzie ciągle słychać było eksplozje przerywane wyjącym dźwiękiem pędzących torped. Wszystko to działo się niebezpiecznie blisko „Chicago".

– Obserwacja bojowa. Peryskop w górę!

Urządzenie błyskawicznie wysunęło się ze studzienki. McCafferty zlustrował okolicę nisko nad wodą.

– Jezus Maria!

Ekran telewizyjny pokazał, że w odległości zaledwie połowy mili, po ich prawej stronie leciał bear, który kierował się na północ w stronę formacji. Kapitan zobaczył siedem jednostek – głównie wierzchołki ich masztów – ale jeden z sovremennych, oddalony od Amerykanów około cztery mile, był bardzo głęboko zanurzony. Dymy, które McCafferty ujrzał był poprzednio, zniknęły. Wodę rozdzierały impulsy pochodzące z radzieckich hydrolokatorów.

– Wysunąć radar. Włączyć, ale jeszcze nie uruchamiać.

Podoficer wysunął urządzenie, włączył zasilanie i instrument zostawił w pozycji: „gotów".

– Teraz. Dwa obroty omiatające – polecił z kolei kapitan.

Był to bardzo ryzykowny manewr. Istniało ogromne prawdopodobieństwo, że Rosjanie wykryją amerykańskie urządzenie i zaatakują.

Radar pracował dokładnie dwanaście sekund. „Wymalował" na ekranie dwadzieścia sześć celów, dwa bardzo blisko siebie, w miejscu, gdzie powinien być „Kirow". Operator radiolokacji natychmiast wprowadził współrzędne do komputera sterującego rakietami Mk-117 i przekazał informacje do tkwiących w wyrzutniach torpedowych rakiet Harpoon. Umieszczone w ich dziobach urządzenia samosterujące przyjęły dane. Oficer dyżurny przy konsoli gotowości bojowej broni sprawdził wskaźniki, po czym wybrał dwa najbardziej obiecujące dla rakiet cele.

– Gotowe!

– Zalać wyrzutnie! – polecił McCafferty. – Otworzyć luki!

– Dane wprowadzone – oznajmił cicho operator wyrzutni. – Kolejność ataku: dwójka, jedynka, trójka.

– Ognia! – rozkazał McCafferty.

– Dwójka poszła – okręt podwodny zadrżał, kiedy kompresja wypchnęła rakietę. Potem rozległ się syk – to w próżnię po niej zaczęła się wdzierać woda. – Jedynka poszła… trójka poszła. Druga, pierwsza i trzecia odpalone, sir. Wyloty wyrzutni zatrzaśnięte. Woda jest wypompowywana.

– Załadować marki-48. Przygotować do odpalenia tomahawki – zarządził McCafferty.

Obsługa kontroli ogniowej uaktywniła drzemiące w dziobie rakiety.

– Peryskop w górę.

Podoficer zakręcił kołem. McCafferty ujrzał smugę dymu ostatniego harpoona, a tuż obok niego… kapitan energicznie złożył uchwyt peryskopu i odsunął się do tyłu.

– Nadlatuje helix. Zanurzenie i cała w lewo.

„Chicago” runął w głębinę. Radziecki helikopter do zwalczania okrętów podwodnych widział wystrzeloną spod wody rakietę i teraz nadlatywał w to miejsce.

– Ster, cała w lewo.

– Ster, cała w lewo.

– Przeleciał na wysokości trzydziestu metrów. Prędkość piętnaście węzłów – zameldował pierwszy oficer.

– O, tu jest – odparł McCafferty. Impulsy aktywnego sonaru z helikoptera odbiły się od kadłuba okrętu.

– Ster cała w prawo. Wystrzelić generator szumów.

Kapitan rozkazał przyjąć kurs wschodni i redukować prędkość w miarę, jak zagłębiali się w interklinę. Przy odrobinie szczęścia helikopter może potraktować generator szumów jako dźwięki kawitacyjne i zaatakować w tamtym miejscu. W tym czasie „Chicago" spokojnie się oddali.

– Dowodzenie, tu sonar. Zbliża się niszczyciel. Współrzędne: trzy-trzy-dziewięć. Chyba sovremenny. Torpeda za rufą. Współrzędne: dwa-sześć-pięć.

– Ster dwadzieścia stopni w prawo. Dwie trzecie naprzód. Nowy kurs: jeden-siedem-pięć.

– Dowodzenie, tu sonar. Nowy kontakt. Dwie śruby. Cel włączył własny sonar małej częstotliwości. Prawdopodobnie udaloy. Szybkość: dwadzieścia pięć węzłów. Współrzędne: trzy-pięć-jeden, kurs stały. Torpeda zmieniła kurs. Niknie.

– Wyśmienicie – kiwnął głową McCafferty. – Helikopter zajął się generatorem szumów. Tego mamy z głowy. Jedna trzecia naprzód. Schodzimy na głębokość trzystu trzydziestu metrów.

Sovremenny nie był dla nich specjalnie groźny. Z udaloyem rzecz się miała zupełnie inaczej. Ten nowy model radzieckiego niszczyciela posiadał hydrolokator małej częstotliwości, który w pewnych okolicznościach mógł nawet penetrować interklinę oraz dysponował dwoma helikopterami i torpedami rakietowymi dalekiego zasięgu. Czasami były one skuteczniejsze niż amerykańskie pociski do zwalczania okrętów podwodnych.

Bach!

Wewnątrz podwodnego okrętu rozniósł się dźwięk uderzenia impulsu sonaru małej częstotliwości. Trafił w „Chicago" za pierwszym razem. Czy zdradzi pozycję amerykańskiego okrętu załodze udaloya? A może gumowa wykładzina pochłonęła impuls?

– Współrzędne celu: trzy-pięć-jeden. Jego prędkość spadła do dziesięciu węzłów – zameldował sonarzysta.

– W porządku. Zwolnił. Szuka nas. Hydrolokacja, jak silny był impuls?

– Na granicy wykrywalności, sir. Prawdopodobnie jednak sygnał nie wrócił. Cel manewruje. Obecna pozycja: trzy-pięć-trzy. Cały czas przeczesuje impulsami dźwiękowymi wodę, ale kieruje je daleko na zachód i wschód od nas. Kolejny sonar zainstalowany na helikopterze. Współrzędne: zero-dziewięć-osiem. Sygnał przechodzi pod interkliną, jest bardzo słaby.

– Kurs zachodni – polecił McCafferty pierwszemu oficerowi. – Zatoczymy szeroki łuk i zbliżymy się do nich od morza.

Kapitan wrócił do kabiny sonarowej. Kusiło go, by zaatakować udaloya ale wystrzelenie torpedy z głębokości, na której przebywali, kosztowałoby ich zbyt wiele sprężonego powietrza. Ponadto McCafferty chciał zniszczyć główne jednostki, nie eskortę. Mimo to zespół sterujący ogniem obliczył i wprowadził do komputera dane na wypadek, gdyby atak na niszczyciela okazał się konieczny.

– Ale bajzel – westchnął szef sonarzystów. – Poszukiwania podwodne na północy nieco się uspokoiły. Cele albo wracają na wyznaczone pozycje, albo odpływają. Trudno powiedzieć. Och, zrzucają następne pławy – szef wskazał palcem pojawiające się na ekranie równe linie punkcików, które zbliżały się do „Chicago". – Następna może spaść bardzo blisko, sir.

McCafferty wsunął głowę do centrum bojowego,

– Kurs na południe. Szybkość dwie trzecie.

Kolejna pława spadła dokładnie nad okrętem. Jej przetwornik opadł na kablu poniżej warstwy i zaczął automatycznie wysyłać impulsy.

– Teraz na pewno mają nas, kapitanie.

McCafferty polecił zmienić kurs i płynąć pełną parą na zachód. Trzy minuty później do wody wpadła torpeda; nie wiedzieli, czy pochodziła z beara, czy z udaloya. Szukała ich o milę od ich rzeczywistej pozycji. Potem odpłynęła. Uratował okręt system bezechowy. Teraz z kolei pojawił się przed nimi hydrolokator helikoptera. Zmienili kurs na południowy. McCafferty zdawał sobie sprawę, że oddala się od Rosjan, ale nic nie mógł zrobić. Ścigały go obecnie dwa helikoptery i wymknięcie się zrzuconym przez nie sonarom nie należało do prostych zadań. Było oczywiste, że Rosjanie nie tyle chcieli ich znaleźć, co odgonić, a on nie mógł manewrować na tyle szybko, by wyminąć pławy. Po dwóch godzinach amerykański okręt podwodny wyszedł z zasięgu radzieckiej hydrolokacji. Ostatnie wskazania mówiły, że siły rosyjskie przyjęły kurs południowo-wschodni, na Andoyę.

McCafferty klął w duchu. Wszystko zrobił prawidłowo, przedarł się przez radziecką obronę, wiedział, jak przemknąć przez osłonę niszczycieli. Lecz tam już ktoś był i zapewne zaatakował „Kirowa" – ich cel! Przemyślany do końca plan kapitana wziął w łeb. Jego trzy harpoony zapewne trafiły; pod warunkiem, że Iwan ich nie zestrzelił. Tego jednak Amerykanie nie wiedzieli. Kapitan USS „Chicago" sporządził raport z przebiegu akcji i przekazał go do dowództwa okrętów podwodnych na Atlantyku. Zastanawiał się cały czas, czemu sprawy ułożyły się, jak się ułożyły.


Stornoway, Szkocja

– To bardzo daleko – mruknął pilot myśliwca.

– Daleko – przyznał Toland. – Ostatni raport donosił, że grupa, by uniknąć ataku floty podwodnej, skierowała się na południowy wschód. Wyliczyliśmy, że konwój powróci na kurs południowy, ale nie wiemy, gdzie obecnie się znajduje. Norwedzy wysłali wprawdzie na rekonesans swego ostatniego RF-5, lecz ten zaginął. Musimy zniszczyć tę flotę, nim dotrze do Bodo. Tyle, że aby ją zniszczyć, trzeba wiedzieć, gdzie jest.

– Żadnych danych satelitarnych?

– Żadnych.

– W porządku. Lot rekonesansowy tam i z powrotem potrwa cztery godziny. Będę potrzebował towarzystwa tankowca powietrznego mniej więcej przez trzysta mil.

– To żaden problem – odparł oficer RAF-u. – Proszę tylko uważać. W jutrzejszej akcji muszą wystartować wszystkie tomcaty.

– Będę gotów za godzinę – powiedział krótko pilot i oddalił się.

– Powodzenia, staruszku – mruknął cicho kapitan.

Miała to być trzecia próba zlokalizowania z powietrza radzieckiej floty desantowej. Po utracie norweskiej maszyny zwiadowczej Anglicy próbowali zrobić to za pomocą jaguara. Ten również zaginął. Najlepszym rozwiązaniem byłby hawkeye z silnym radarem przechwytującym, ale Brytyjczycy nie pozwalali oddalać się swoim E-2 od wybrzeży. Radary Zjednoczonego Królestwa doznały zbyt dotkliwych strat i hawkeye'e były niezbędne do obrony swej ojczyzny.

– Nie sądziłem, że będzie aż tak ciężko – zauważył Toland.

Mieli wyśmienitą okazję zadać flocie radzieckiej decydujący cios. Jeśli zlokalizują miejsce jej pobytu, o świcie ruszy atak. Lotnictwo NATO planowało uderzyć na Rosjan pociskami powietrze-woda, ale duża odległość nie pozwalała samolotom aliantów długo krążyć w poszukiwaniu celu. Najpierw należało go namierzyć. Tymi sprawami mieli zajmować się Norwedzy; plany NATO jednak nie przewidziały kompletnego zniszczenia norweskiego lotnictwa w pierwszym tygodniu wojny. A jednak Rosjanie odnieśli na morzu sukces taktyczny – pomyślał Toland. Podczas gdy wojna lądowa w Niemczech utknęła w martwym punkcie, dumna flota NATO została wymanewrowana przez tępych – jak się wydawało – Rosjan i zbita z tropu.

Zajęcie Islandii było majstersztykiem. NATO wciąż nie mogło pozbierać się po utracie linii obronnej Grenlandia-Islandia-Wyspy Brytyjskie i usiłowało niezdarnie załatać tę dziurę, tworząc barierę z okrętów podwodnych. Rosyjskie backfire'y wylatywały daleko na Północny Atlantyk; każdego dnia atakowały jakiś konwój. A przecież jeszcze na oceanie nie pojawiły się główne siły podwodne Rosjan. Kombinacja tych dwóch formacji – lotnictwa i marynarki podwodnej – może zamknąć nam Atlantyk – myślał Toland. – A wtedy przegramy.

Nie wolno było dopuścić do zajęcia przez Rosjan Bodo w Norwegii. Jeśli raz się tam usadowią, radzieckie lotnictwo będzie miało otwartą drogę do Szkocji, a także możliwość dokonywania bezkarnych nalotów na Atlantyk. Roland potrząsnął głową. Jeżeli tylko uda się zlokalizować Rosjan, zostaną zniszczeni. Amerykanie posiadali wystarczającą siłę i odpowiednie plany. Można przecież wysyłać rakiety z dala od wrogich wyrzutni SAM-ów dokładnie tak, jak Iwan postępował z konwojami aliantów.

Pierwszy wystartował tankowiec powietrzny, a pół godziny po nim myśliwiec. Toland wraz ze swoim angielskim kolegą siedzieli w centrum wywiadowczym i drzemali, nie zwracając uwagi na terkoczące dalekopisy. Jeśli pojawi się coś (ważnego, młodszy oficer dyżurny z pewnością ich obudzi. Wyżsi oficerowie przecież również potrzebowali snu.

– Co takiego? – Toland drgnął, kiedy poczuł na ramieniu czyjąś dłoń.

– On wraca, sir. Wraca pański tomcat, komandorze – sierżant RAF-u wręczył Bobowi filiżankę herbaty. – Będzie tu za kwadrans. Pomyślałem sobie, że zechce się pan nieco odświeżyć.

– Och, dziękuję sierżancie – Toland przeciągnął dłonią po szorstkich policzkach, ale postanowił się nie golić. Kapitan zaś ogolił się głównie ze względu na swój elegancki wąsik.

F-14 wylądował z wdziękiem. Silniki mruczały na niskich obrotach, a rozpięte skrzydła jakby dziękowały za to, że maszyna mogła osiąść na czymś szerszym niż pokład lotniskowca. Pilot przetoczył samolot do hangaru i natychmiast wyskoczył z kabiny. Technicy wyjmowali z kamery film.

– Żadnych okrętów, chłopcy – oznajmił z miejsca.

Za nim zbliżał się drugi pilot – oficer radaru przechwytującego.

– Boże drogi, ależ tam myśliwców – odezwał się. – Nigdy tylu nie widziałem.

– Trafiłem jednego skurwysyna. Ale żadnych okrętów. Oblecieliśmy wybrzeże od Orland do Skagen. Ani jednej jednostki nawodnej.

– Jest pan tego pewien? – spytał oficer RAF-u.

– Może pan sprawdzić na filmach, kapitanie. Żadnego kontaktu wzrokowego, nic na podczerwieni, żadnej emisji radarowej. Tylko masa myśliwców. Zaczęliśmy je spotykać na południe od Stokke i naliczyliśmy… ile, Bili?

– Siedem sztuk. Jak sądzę, głównie migi-23. Wykrywaliśmy masę radarów High Lark, ale nie mieliśmy z nimi kontaktu wzrokowego. Jedna z obcych maszyn zbliżyła się na tyle, że potraktowałem ją rakietą Sparrow. Widzieliśmy rozbłysk. To był trudny strzał. Ale nikt z naszych miłych gości do Bodo nie płynie. Chyba że okrętem podwodnym.

– Zawróciliście w Skagen?

– Skończył się film i pozostało niewiele paliwa. Ponadto do Bodo strzegły dostępu myśliwce przeciwnika. Myślę, że należałoby zwrócić uwagę na Andoyę. Do tego jeszcze potrzebujemy innej maszyny. Może SR-71. Ja musiałbym w tamtych okolicach uzupełniać paliwo, a działa tam ogromna liczba ich myśliwców.

– Trudna sprawa – powiedział kapitan RAF-u. – Nasze samoloty mają zbyt mały zasięg, by zaatakować Andoyę, natomiast większość tankowców powietrznych jest zatrudniona gdzieś indziej.

Загрузка...