KONTAKT

USS "Reuben James"

– Kapitanie?

Morris drgnął, poczuwszy na ramieniu czyjąś dłoń. Po ćwiczeniach w nocnym lądowaniu helikoptera na pokładzie, które prowadził, zapragnął się chwilę zdrzemnąć w swojej kajucie. Ed popatrzył na zegarek. Było po północy. Na czole perliły się mu krople potu. Właśnie znów zaczynał się jego sen. Podniósł wzrok na pierwszego oficera.

– Coś się dzieje?

– Kazano nam sprawdzić jedną rzecz. To zapewne fałszywy alarm… ale niech pan to sam zobaczy.

Morris odebrał blankiet depeszy, włożył go w kieszeń i udał się do łazienki umyć twarz.

– Kilka razy pojawił się niecodzienny kontakt, ale wszelkie próby lokalizacji spełzły na niczym. Co to może być?

Morris wycierał ręcznikiem twarz.

– Nic nie rozumiem, kapitanie. Czterdzieści stopni, trzydzieści minut szerokości północnej i sześćdziesiąt dziewięć, pięćdziesiąt długości zachodniej. Wiadomo, gdzie mniej więcej jest, ale nie wiadomo, co to jest. Właśnie wprowadzamy go na nakres.

Morris przeciągnął dłonią po włosach. Dwie godziny snu to lepsze niż nic.

– W porządku. Chodźmy do centrum informacji bojowej.

Oficer taktyczny rozłożył mapę na stojącym obok kapitańskiego fotela stoliku. Morris sprawdził główny ekran taktyczny. Znajdowali się w dużej odległości od brzegu i zgodnie z rozkazami penetrowali morze na głębokości stu osiemdziesięciu metrów.

– To daleko od nas – stwierdził natychmiast Morris. Obraz coś mu przypominał, toteż kapitan pochylił się nad mapą.

– Tak, sir, około sześćdziesięciu mil – zgodził się Ernst.

– I płytkie wody. Nie możemy tu używać sonaru holowanego.

– Och! Znam to miejsce. Tam przecież zatonął "Andrea Doria". Zapewne ktoś namierzył wrak detektorem anomalii magnetycznych, ale już się nie pofatygował, by dokładnie sprawdzić swój nakres.

– Nie sądzę – z cienia wynurzył się O'Malley. – Najpierw to coś usłyszała fregata. Splątał się jej kabel anteny holowanej. Okręt nie chciał stracić cennego urządzenia, więc skierował się nie do Nowego Jorku ale do Newport, gdzie woda jest dużo głębsza. Po drodze przechwycili dziwny sygnał biernego sonaru. Kontakt szybko znikł. Przeprowadzili analizy ruchów celu i wyliczyli pozycję. Wysłali helikopter, który dokonał kilku nawrotów, a detektor anomalii magnetycznych namierzył również i "Dorię".

– Skąd pan o tym wie?

O'Malley wręczył mu depeszę.

– Nadeszła w chwilę po tym, jak pierwszy oficer poszedł pana obudzić. Wysłali również oriona, żeby to sprawdził. Historia się powtórzyła. Usłyszeli coś dziwnego, po czym sygnał zamilkł.

Morris zmarszczył brwi. Może i szukali gruszek na wierzbie, ale rozkazy przyszły z Norfolk. Zatem musieli tych gruszek poszukiwać oficjalnie.

– Co z helikopterem?

– Może być gotowy za dziesięć minut. Ma jedną torpedę i dodatkowy zbiornik z paliwem. Nic, tylko startować.

– Proszę przekazać na mostek; prędkość dwadzieścia pięć węzłów. Czy "Battleaxe" powiadomiony? To dobrze. Proszę więc przesłać wiadomość, że jesteśmy gotowi do akcji. Zwinąć antenę holowaną. Przy tej prędkości i tak będzie bezużyteczna. Panie O'Malley, zbliżymy się do kontaktu na odległość piętnastu mil i wtedy pan przystąpi do działania. Mniej więcej o drugiej trzydzieści. W razie czego będę w kwaterze starszych oficerów.

Morris postanowił skosztować wreszcie przekąsek w bufecie swego nowego okrętu. Udał się tam w towarzystwie pilota.

– To trochę niesamowite okręty, prawda? – odezwał się lotnik.

Morris mruknął coś potakująco. Na przykład główne przejście łączące rufę z dziobem biegło nie środkiem, lecz po lewej stronie. Ten typ jednostek łamał pewne ustalone tradycją wzory konstrukcyjne okrętów wojennych. O'Malley zszedł po drabince pierwszy i uprzejmie otworzył przed kapitanem drzwi prowadzące do pomieszczeń oficerskich. W środku zastali dwóch młodszych oficerów. Oglądali właśnie nagrany na taśmie film, w którym było bardzo dużo szybkich samochodów i rozebranych kobiet. Morris wiedział, że w kwaterze szefów jest zainstalowany magnetowid, więc szczególnie interesujące filmy były natychmiast przegrywane i szeroko udostępniane. W bufecie wystawiono pieczywo oraz półmisek z wędlinami i zimnym mięsem. Morris nalał sobie kubek kawy, po czym zrobił potężną kanapkę. O'Malley zdecydował się na sok owocowy ze stojącej przy sąsiedniej grodzi lodówki.

– Nie pije pan kawy? – spytał Morris, a pilot potrząsnął głową.

– Jak wypiję jej za wiele, robię się nerwowy. Chyba nie chce pan, by trzęsły mi się ręce, gdy będę po ciemku lądował na pokładzie pańskiego okrętu? – uśmiechnął się.

– Już naprawdę jestem za stary na takie rzeczy.

– Ma pan dzieci?

– Trzech chłopaków. Ale do marynarki pójdą po moim trupie. A pan?

– Chłopca i dziewczynkę. Są z matką w Kansas – Morris ugryzł kanapkę. Chleb okazał się trochę czerstwy, a mięso nie najświeższe, ale kapitan był bardzo głodny. Po raz pierwszy od trzech dni jadł posiłek w czyimś towarzystwie. O'Malley podał mu frytki.

– Potrzebuje pan węglowodanów, kapitanie.

– Ten sok pana zabije – Morris wskazał kubek.

– Już próbował. Przez dwa lata latałem w Wietnamie. Głównie w poszukiwaniu zaginionych żołnierzy. Dwukrotnie byłem zestrzelony, ale ani razu nawet mnie nie skaleczyli. Najadłem się tylko strachu.

Ile lat może mieć ten pilot? – zastanawiał się Morris. Musiał już kilka razy awansować. Kapitan postanowił sprawdzić w dokumentach, jak długo O'Malley służy w wojsku.

– Skąd się pan znalazł w centrum informacji bojowej? – zainteresował się Morris.

– Nie mogłem usnąć, a byłem ciekaw, jak sprawuje się holowana antena sonarowa.

Morris był zaskoczony. Piloci rzadko kiedy przejawiali zainteresowanie aparaturą zainstalowaną na okrętach.

– Mówi się, iż na "Pharrisie" radził pan sobie znakomicie.

– Jak pokazało życie, nie za bardzo.

– Takie rzeczy się zdarzają – O'Malley spojrzał bacznie kapitanowi w oczy.

Pilot, który był jedynym na pokładzie człowiekiem posiadającym duże doświadczenie bojowe, dostrzegł w twarzy Morrisa coś, czego nie widział u nikogo od czasów Wietnamu. Lotnik wzruszył ramionami. Ostatecznie to nie jego sprawa. Sięgnął do kieszeni kurtki lotniczej i wyciągnął paczkę papierosów.

– Nie będzie panu przeszkadzało, jeśli zapalę?

– Sam właśnie znów zacząłem palić.

– Chwała Bogu! A już myślałem, że tylko ja jestem kaprawym staruchem między tymi cnotliwymi młodzieniaszkami z mesy oficerskiej.

Dwóch młodych poruczników, nie odrywając wzroku od ekranu, uśmiechnęło się na tę uwagę.

– Od dawna pan lata w marynarce wojennej?

– Większość czasu spędziłem na lotniskowcach, kapitanie. Ostatnie czternaście miesięcy pracowałem jako instruktor w Jax. Robiłem dużo ciekawych rzeczy, głównie na seahawkach. Myślę, że polubi pan moją maszynę. Sonar zanurzany, którym dysponuję, jest najlepszym urządzeniem, na jakim kiedykolwiek pracowałem.

– A co pan sądzi o ostatnim kontakcie?

O'Malley odchylił się w krześle, zaciągnął dymem i skierował niewidzący wzrok w przestrzeń.

– Interesujący. Oglądałem kiedyś w telewizji coś na temat "Dorii". Zatonął od prawej burty. Wielu ludzi już tam nurkowało, by pooglądać sobie wrak. Leży na głębokości siedemdziesięciu metrów, a więc jest całkiem dostępny nawet dla amatorów. Odchodzi od niego masa sznurów.

– Sznurów? – zdziwił się Morris.

– Włoków. Tamtędy przebiegają trasy rybackie. Wrak jest oplatany niczym Guliwer na wybrzeżu Liliputów.

– Ma pan rację! Pamiętam ten film – odparł Morris.

– Może to wyjaśniać owe hałasy. Pływy oceaniczne i prądy morskie sprawiają, iż włoki hałasują.

O'Malley skinął głową.

– Może i tak. Ale chciałbym się temu bliżej przypatrzyć.

– Po co?

– Wszelkie jednostki wychodzące z Nowego Jorku muszą przepływać nad tamtym miejscem. Iwan na pewno wie o konwoju sformowanym właśnie w tym mieście, chyba że przestało funkcjonować KGB. To cholernie dobre miejsce, by zaczaił się w nim okręt podwodny polujący na nasz konwój. Niech pan pomyśli. Jeśli nawet detektor anomalii magnetycznych coś wykryje, zignoruje pan tę wiadomość. Hałas, jaki wytwarza reaktor pracujący na niskich obrotach, nie jest głośniejszy niż dźwięk przepływającej między sznurami wody. Zwłaszcza jeśli jednostka lokuje się tuż obok wraka. Gdybym był dobrym dowódcą okrętu podwodnego, na pewno tam bym się zaczaił.

– Pan już myśli jego kategoriami – zauważył Morris.

– No cóż, zajmijmy się tym miejscem.

Godzina druga trzydzieści nad ranem. Morris obserwował z wieży kontrolnej start helikoptera. Potem poszedł do centrum informacji. Fregata przyjęła pozycję bojową i z włączonym systemem Preria/Maska posuwała się z prędkością ośmiu węzłów. Gdyby nawet w odległości około piętnastu mil znajdował się rosyjski okręt podwodny, nie mógł fregaty usłyszeć. Wykres radaru prezentował przesuwanie się helikoptera na pozycję.

– Romeo, tu Młot. Sprawdzam radio – odezwał się O'Malley.

Z helikoptera dotarł na fregatę tekst próbnej depeszy. Zajmujący w śmigłowcu miejsce przy konsoli łączności podoficer mruknął z zadowoleniem. Morris chwilę myślał, po czym się uśmiechnął. Oczywiście, chrząka zadowolony, bo ma już "słodziutkie połączenie z radiostacją mamusi". Śmigłowiec rozpoczął poszukiwania w miejscu odległym o dwie mile od grobu "Andrea Dorii". O'Malley zatrzymał helikopter siedemnaście metrów nad spienionymi falami oceanu.

– Spuszczaj kopułę, Willy.

Podoficer uruchomił znajdującą się z tyłu maszyny wyciągarkę i przez otwór w brzuchu śmigłowca opuścił przetwornik hydrolokatora zanurzanego.

Seahawk dysponował ponad trzystoma metrami kabla, co umożliwiało mu dotarcie do najniżej, położonych warstw termoklinowych. Głębokość w tym miejscu wynosiła tylko siedemdziesiąt, toteż operator musiał uważać, by w zetknięciu z dnem przetwornik nie uległ uszkodzeniu. Podoficer z uwagą operował wyciągarką i zatrzymał bęben, kiedy urządzenie znalazło się trzydzieści metrów pod wodą. Jak zawsze na jednostkach nawodnych, odczyt sonaru prezentowany był zarówno wizualnie jak i dźwiękowo. Ekrany telewizyjne zaczęły przekazywać linie częstotliwości, podczas gdy wyznaczony marynarz prowadził nasłuch za pomocą słuchawek.

O'Malley wiedział, że to bardzo skomplikowana część operacji. Unoszący się nad falami w jednym miejscu helikopter wymagał nieustannej uwagi – nie było autopilota – ale polowanie na okręty podwodne zawsze wymagało ogromnej cierpliwości. Pasywnemu sonarowi potrzeba było kilku minut, by cokolwiek zaczął rejestrować, a systemów aktywnych nie mogli używać. Impulsy ultradźwiękowe hydrolokatora aktywnego zaalarmowałyby tylko przeciwnika.

Przez pięć minut napływały jedynie chaotyczne dźwięki. Wyciągnęli więc sonar i przenieśli się na wschód. I znów nic. – Cierpliwości – mruknął pod nosem pilot. Nie znosił takiego oczekiwania. Sonar penetrował kierunek wschodni. Cały czas bez skutku.

– Mam coś na zero-cztery-osiem. Nie jestem pewien co. Jakiś gwizd lub coś innego na wysokich częstotliwościach. Odczekali jeszcze dwie minuty, by przekonać się, czy nie był to fałszywy alarm.

– Kopuła w górę – O'Malley wzniósł helikopter i przesunął się trzysta metrów na północny wschód. Trzy minuty później znów spuścili sonar. I ponownie cisza. O'Malley jeszcze raz przemieścił maszynę. Jeśli kiedykolwiek napiszę piosenkę o tropieniu okrętów podwodnych – pomyślał – zatytułuję ją: "Znowu, znowu i jeszcze raz znowu".

Tym razem jednak sygnał wrócił – tak naprawdę to dwa sygnały.

– Bardzo interesujący kontakt – zauważył na "Reubenie Jamesie" oficer dowodzący zwalczaniem okrętów podwodnych. – Jak daleko do wraka?

– Bardzo blisko – odparł Morris. – Współrzędne prawie się nakładają.

– To może być dźwięk przetłaczanej wody – odezwał się Willy do O'Malleya. – Tak jak poprzednio, bardzo słaby.

Pilot przełączył słuchawki na nasłuch wskazań sonaru. Poszukujesz bardzo cichej jednostki – napomniał się w duchu,

– Może to być też dźwięk silników. Wyciągnij kopułę. Przemieścimy się nieco na wschód i dokonamy pomiarów triangulacyjnych.

Dwie minuty później przetwornik sonaru po raz szósty znalazł się pod wodą. Teraz już w helikopterze kontakt był nanoszony na nakres taktyczny, który mieścił się na tablicy kontrolnej między pierwszym i drugim pilotem.

– Tutaj mamy dwa sygnały – oznajmił Ralston. – W odstępie sześciuset metrów.

– Chyba tak. Przypatrzmy się temu bliżej, Willy.

– Koniec kabla. Gotów do wyciągnięcia, szefie.

– Do góry. Romeo, tu Młot. Widzisz to samo co my?

– Potwierdzam, Młot – odparł Morris. – Sprawdźcie teraz ten drugi sygnał, bardziej na południu.

– Właśnie to robimy. Proszę się nie wyłączać.

O'Malley skupił całą uwagę na prowadzeniu maszyny, która nadlatywała na bliższy kontakt. Zatrzymał śmigłowiec.

– Kopuła w dół.

– Kontakt! – zameldował po minucie podoficer. Zbadał linie dźwiękowe na wykresie i porównał je w myślach z danymi o radzieckich jednostkach podwodnych. – Oceniam ten hałas jako dźwięk silników okrętu podwodnego o napędzie atomowym. Współrzędne: dwa-sześć-jeden.

O'Malley nasłuchiwał namierzonego dźwięku przez pół minuty, po czym uśmiechnął się lekko.

– Tak, to atomowy okręt podwodny! Romeo, tu Młot, prawdopodobnie mamy kontakt z obcą jednostką. Współrzędne względem naszej pozycji: dwa-sześć-dwa. Zaraz się upewnimy.

Dziesięć minut później mieli już precyzyjny namiar. O'Malley skierował śmigłowiec dokładnie na cel.

– To victor – oznajmił sonarzysta na pokładzie fregaty.

– Widzi pan tę linię częstotliwości? To victor, którego silniki pracują na najniższych obrotach.

– Młot – wywołał przez radio Morris. – Tu Romeo. Ma pan jakieś sugestie?

O'Malley oddalił się od miejsca kontaktu, zostawiając marker dymowy. Okręt podwodny, zapewne ze względu na panujące na powierzchni oceanu warunki atmosferyczne, nie wykrył jeszcze ich obecności. A jeśli nawet załoga połapała się w sytuacji, wiedziała, iż najbezpieczniej jest siedzieć cicho. Amerykanie posiadali torpedy samosterujące, które były bezradne wobec spoczywającej na dnie jednostki.

Wystrzelona albo krążyłaby aż do zużycia paliwa, albo uderzyłaby w dno. Mogli wprawdzie próbować sonaru aktywnego, ale to urządzenie na płytkich wodach nie spisywało się najlepiej. A gdyby Iwan w ogóle nie ruszył się z miejsca? Seahawk miał jeszcze paliwa na godzinę. Pilot podjął więc decyzję.

– "Battleaxe", tu Młot. Słyszysz mnie?

– Słyszę, Młot – natychmiast zgłosił się kapitan Perrin. Brytyjska fregata śledziła poszukiwania za pomocą swoich urządzeń.

– Czy macie marki-11?

– Możemy je przygotować za dziesięć minut.

– Czekamy więc. Romeo, czy zezwalasz na atak kierunkowy?

– Wyrażam zgodę – odparł Morris. W tym przypadku była to optymalna forma ataku, lecz kapitan miał trochę za złe O'Malleyowi, że zwrócił się o pomoc do Brytyjczyków, nie do niego. – Możecie użyć broni.

Pilot czekając, zataczał kręgi na wysokości trzystu metrów. Wszystko to było czystym wariactwem. Czy naprawdę w wodzie czaił się Iwan? Czy oczekiwał na przybycie konwoju? Czy był w stanie wykryć obecność helikoptera? Jeśli wykrył jego obecność, to czy czekał teraz, żeby fregata zbliżyła się na tyle blisko, by mógł zaatakować? Operator systemów cały czas obserwował bacznie wskazania sonaru. Czy rosyjska jednostka zmienia pozycję? Trwała bez ruchu. Nie zwiększała obrotów silnika, żadnych mechanicznych dźwięków. Nic, tylko cichy syk reaktora pracującego na małych obrotach; hałas nie do wykrycia nawet z odległości dwóch mil. Nic dziwnego, że tylu tropiących go ludzi nie było w stanie niczego namierzyć. O'Malley podziwiał zimną krew radzieckiego kapitana.

– Młot, tu Topór.

O'Malley uśmiechnął się pod nosem. W przeciwieństwie do Amerykanów, Anglicy lubili tworzyć dla swoich helikopterów nazwy nawiązujące do imienia macierzystych okrętów Tak właśnie helikopter HMS "Bezwstydnego" nosił nazwę Ladacznicy, a ten z "Battleaxe", "Siekiery Bojowej" – Topór.

– Przyjąłem, Topór. Gdzie jesteś?

– Dziesięć mil na południe od ciebie. Mam dwie torpedy głębinowe.

O'Malley włączył światła pozycyjne maszyny.

– Wyśmienicie. Czekaj w pogotowiu. Romeo, ty podasz Toporowi namiar radarowy na naszą pławę sonarową, a my zastosujemy hydrolokator i weźmiemy namiar krzyżowy. Słyszysz mnie?

– Słyszę. Masz zgodę – odparł Morris.

– Uzbroić pocisk – odezwał się O'Malley do drugiego pilota.

– Po co?

– Jeśli pierwszy atak nie wyjdzie, założę się, że Ruscy oderwą się od dna niczym łosoś podczas tarła – O'Malley zatoczył śmigłowcem koło i namierzył światła antykolizyjne angielskiego helikoptera Lynx. – Witaj Topór. Mam cię na godzinie dziewiątej. Utrzymuj pozycję. Willy, jakieś zmiany w lokalizacji celu?

– Żadnych, sir. Goguś ma nerwy ze stali.

Odważny jesteś, nieszczęsny skurczybyku – pomyślał O'Malley. Marker dymowy już się dopalał. Pilot zrzucił następny. Sprawdził ponownie wykres taktyczny, przesunął się kilometr na wschód od miejsca kontaktu i zatrzymał maszynę siedemnaście metrów nad powierzchnią wody. Spuścił sonar zanurzany.

– Jest tam. Współrzędne: dwa-sześć-osiem – zaanonsował podoficer.

– Topór, tu Młot. Jesteśmy gotowi do ataku kierunkowego. Bierz namiar od Romea.

Teraz kontrolę, nad brytyjskim helikopterem przejął radar "Reubena Jamesa. Angielska maszyna ruszyła prosto na północ. O'Malley obserwował zbliżającego się lynxa i cały czas uważał, by wiatr nie zepchnął jego śmigłowca z zajmowanej pozycji.

– Uważaj, Topór. Na moje polecenie będziesz zrzucał pociski po kolei.

– Przyjąłem – brytyjski pilot, lecąc z szybkością dziewięciu węzłów, uzbrajał rakiety. O'Malley ustawił swoją maszynę nad błyskającym markerem.

– Pierwsza ognia – Marki Druga ognia – Marki Obie poszły!

Pilot lynxa nie potrzebował zachęty. Gdy tylko drugi pocisk dotknął powierzchni wody, śmigłowiec gwałtownie nabrał wysokości i odleciał na północny wschód. Jednocześnie O'Malley delikatnie wyciągnął przetwornik sonarowy z wody.

Pod wodą rozbłysło dziwaczne światło. Potem drugie. Na powierzchni pojawiła się piana, po czym wystrzeliła fontanną w górę. O'Malley włączył światła lądowania. Woda pełna była szlamu i… ropy? Jak w kinie – pomyślał pilot i zrzucił kolejną pławę sonarową.

Z dna dobiegł łoskot, ale systemy filtrowały go, koncentrując się na dźwiękach o wyższej częstotliwości. Słychać było syk uciekającego powietrza i gwałtowny szum wody. Ktoś na pokładzie podwodnego okrętu mógł czynić ostatni rozpaczliwy wysiłek i próbować za pomocą urządzeń sterujących balastem wypchnąć jednostkę na powierzchnię. Potem dobiegł całkiem inny dźwięk, jak strumień wody lanej na rozpaloną blachę. O'Malleyowi wystarczyła chwila, by pojąć, co to znaczy.

– Co to za dźwięk, szefie? – zapytał przez interkom Willy. – Nigdy czegoś podobnego nie słyszałem.

– Przedziurawiony reaktor. Słyszysz wodę wdzierającą się do stosu atomowego?

Jezu słodki – pomyślał. – Tak blisko brzegów! W ciągu najbliższych lat nikt już sobie nie ponurkuje do "Andrea Dorii"…

O'Malley uruchomił radio.

– Topór, tu Młot. Odgłosy miażdżonego okrętu. Zniszczony. Czy potwierdzasz trafienie?

– Nasz lis, Młot. Dziękuję za naprowadzenie.

O'Malley roześmiał się.

– Bardzo dobrze, Topór. Jeśli rościsz sobie pretensje do trafienia, będziesz miał również adnotację o skażeniu środowiska.

Na pokładzie lynxa pilot i drugi pilot wymienili spojrzenia.

– O co ci, do diabła, chodzi?

Oba helikoptery zawróciły, zatoczyły koło nad amerykańską i brytyjską fregatą, celebrując w ten sposób zniszczenie atomowego okrętu podwodnego. Była to już druga unieszkodliwiona przez "Battleaxe". "Reuben James" mógł sobie na drzwiach sterowni wymalować połowę sylwetki okrętu podwodnego. Helikoptery wylądowały na macierzystych jednostkach i okręty kontynuowały podróż na zachód, do Nowego Jorku.


Moskwa, RSFRR

Michaił Siergietow rosyjskim zwyczajem objął powracającego z frontu syna i pocałował go w oba policzki. Potem członek Politbiura ujął młodzieńca pod rękę i zaprowadził do czekającego nie opodal ziła. Szofer natychmiast ruszył w kierunku Moskwy.

– Byłeś ranny, Wania?

– Rozciąłem sobie głowę szkłem – wzruszył ramionami Iwan. Ojciec podał mu niewielką szklaneczkę wódki. – Nie piłem od dwóch tygodni.

– Naprawdę?

– Generał surowo tego zabrania – wyjaśnił Iwan.

– To dobry oficer, prawda?

– Dużo lepszy niż myślisz. Widziałem go w akcji na froncie. To bardzo zdolny dowódca.

– Czemu więc nie możemy pokonać Niemców?

Iwan Michajłowicz Siergietow już jako dziecko widział, jak jego ojciec wspina się po szczeblach drabiny hierarchii partyjnej i dochodzi niemal na sam jej szczyt. Często bywał świadkiem przemiany, jaka zachodziła w starym Siergietowie, który nieoczekiwanie z miłego, przystępnego człowieka, stawał się ostrym aparatczykiem.

– Tato, Pakt Atlantycki okazał się dużo lepiej przygotowany do wojny, niż sądziliśmy. Po prostu jakby na nas czekali i ich pierwszy atak, zanim jeszcze przekroczyliśmy w ogóle granicę, był nieprawdopodobny – Iwan wyjaśnił szczegóły operacji "Kraina Marzeń".

– My tu nic o tym nie wiemy. Czy jesteś pewien tego, co mówisz?

– Widziałem niektóre mosty. Te właśnie samoloty dokonały nalotu na makiety punktu dowodzenia pod Stendal. Bomby spadły, nim ktokolwiek z nas zorientował się, że w ogóle nadleciały jakiekolwiek maszyny. Gdyby mieli lepszy wywiad, już by mnie tu nie było.

– Są tacy silni w powietrzu?

– To ich najmocniejsza strona. Obserwowałem atak amerykańskich myśliwców nurkujących na kolumnę czołgów. Przeszły niczym kombajn po polu pszenicy. Coś strasznego.

– A nasze rakiety?

– Obsługi naszych wyrzutni odbywały ćwiczenia raz czy dwa razy do roku, strzelając do celów, które nadlatywały wprost z kierunku, gdzie każdy się ich spodziewał. Myśliwce NATO lecą między drzewami. Gdyby pociski przeciwlotnicze działały tak, jak twierdzą ich twórcy z obu stron, żadna maszyna nie miałaby szans. Ale najgorsze straty powodują ich rakiety przeciwczołgowe; wiesz, podobne do tych, które i my mamy. Są niebywale skuteczne. – Młody człowiek rozłożył ręce. – Trzech ludzi w samochodzie: kierowca, ładowniczy i kanonier. Chowają się między drzewami przy szosie i czekają. Kiedy pojawia się nasza kolumna, oddają salwę mniej więcej z odległości… powiedzmy dwóch kilometrów. Wyszkolili się w niszczeniu czołgów dowódców, które łatwo rozpoznają po antenie radiowej. Strzelają raz, potem niszczą drugi czołg i, zanim zareagujemy, znikają. Pięć minut później historia się powtarza w innym miejscu. To właśnie nas niszczy – zakończył młody człowiek, powtarzając słowa dowódcy.

– Twierdzisz więc, że przegrywamy?

– Nie. Twierdzę tylko, że nie potrafimy odnieść zwycięstwa – odparł Iwan. – Ale wychodzi na jedno.

Przekazał z kolei prośbę Aleksiejewa. Jego ojciec rozparł się w wybitym skórą siedzeniu.

– Przewidziałem to. Ostrzegałem ich. Wania, to głupcy!

Iwan wskazał głową na kierowcę. Jego ojciec roześmiał się tylko i wykonał lekceważący ruch ręką. Witali służył u niego od ładnych paru lat. Córka szofera dzięki poparciu ministra zdobyła już tytuł doktora. Syn, podczas gdy większość młodych mężczyzn powołano pod broń, studiował bezpiecznie na uniwersytecie.

– Zużycie ropy jest o dwadzieścia pięć procent wyższe od założeń mojego ministerstwa; o czterdzieści od przewidywań Ministerstwa Obrony. Nikomu z nas nie przyszło do głowy, że lotnictwo NATO może wymacać nasze ukryte magazyny paliw. Obecnie moi ludzie od początku szacują narodowe zasoby. Wstępny raport powinien być gotowy dziś po południu. Sam popatrz, Wania. Rozejrzyj się.

W zasięgu wzroku na ulicach nie było widać żadnych pojazdów, nawet ciężarówek. Miasto, które nigdy nie tętniło zbytnio życiem, nawet jak na rosyjskie warunki, sprawiało wrażenie wymarłego. Opustoszałymi ulicami podążali przechodnie nie patrząc przed siebie, nie rozglądając się na boki. Tylu ludzi odeszło – uświadomił sobie naraz Iwan.

– Tak wielu nie wróci. Jak zwykle ojciec zdawał się czytać w myślach syna.

– Jakie są straty?

– Ogromne. O wiele, wiele wyższe od przewidywanych. Nie znam dokładnych liczb; jestem w wywiadzie, nie w administracji. Ale straty mamy olbrzymie.

– To był wielki błąd, Wania – odrzekł cicho minister.

Ale Partia przecież zawsze ma rację – pomyślał. – Ile lat w to wierzyłeś?

– Na razie nic się nie da zrobić, tato. Potrzebujemy danych o uzupełnieniach sił Paktu Atlantyckiego. Docierające na front informacje są… zbyt wygładzone. Potrzebujemy dokładnych danych. Na ich podstawie dopiero możemy przeprowadzić odpowiednie kalkulacje.

Na froncie – pomyślał Michaił. Jego gniew nie był w stanie jednak pokonać dumy na myśl, kim wreszcie stał się jego syn. Zbyt często żywił obawy, iż zrobi się z niego jeszcze jeden młody prominent z partyjnej rodziny. Aleksiejew nie należał do ludzi, którzy lekką ręką rozdają awanse. Ze swych prywatnych źródeł Siergietow dowiedział się, że Iwan wielokrotnie towarzyszył generałowi w wyprawach na pierwszą linię frontu. Chłopiec stał się mężczyzną. Szkoda tylko, że stało się to z powodu wojny.

– Zobaczę, co da się zrobić – powiedział.


USS "Chicago"

Rów Svyataya Anna stanowił ostatni odcinek głębokiej wody. Procesja okrętów podwodnych zatrzymała się prawie w miejscu, kiedy dotarła do granicy pływającego lodu. Kapitanowie spodziewali się spotkać tu dwie przyjazne jednostki, choć określenie "przyjazne" niezbyt współgrało z operacjami bojowymi. Amerykańskie okręty zajęły swe stanowiska. McCafferty sprawdził czas i lokalizację. Jak dotąd wszystko szło zgodnie z planem. Zadziwiające – pomyślał.

Nie lubił pływać w pierwszej linii. Gdyby skraj paka patrolował jakiś Rosjanin… kapitan wiedział, że padłby pierwszy strzał. Pytanie tylko, on czy Rosjanin?

– Dowodzenie, tu sonar. Łapię pewne mechaniczne dźwięki na współrzędnych jeden-dziewięć-jeden.

– Pozycja się zmienia?

– Dopiero co namierzyłem. Jak dotąd – nie.

McCafferty odwrócił się do dyżurnego mata elektryka i poprosił o uruchomienie gertrudy, telefonu hydrolokacyjnego, tyleż przestarzałego, co skutecznego. Jedynymi dźwiękami, jakie usłyszał, były dobiegające od paka lodowego syki i trzaski. Za plecami dowódcy pierwszy oficer wraz z zespołem ogniowym programował torpedy na kolejny cel. Z głośnika dobiegło parę zniekształconych słów. McCafferty chwycił słuchawkę gertrudy i nacisnął guzik transmisji.

– Zulu, X-Ray.

Po kilku sekundach dobiegła niewyraźna odpowiedź:

– Hotel Bravo.

To zgłaszał się HMS "Sceptre".

McCafferty dyskretnie wziął głęboki oddech. Nikt ze zgromadzonych w centrali bojowej tego nie spostrzegł; każdy też oddychał głęboko.

– Jedna trzecia naprzód – polecił kapitan. Po dziesięciu minutach znalazł się w zasięgu radiowym gertrudy i "Chicago" zatrzymał się.

– Witam na rosyjskim podwórku, staruszku. Lekkazmiana planów. Graniczny Klucz – była to nazwa kodowa HMS "Superb" – znajduje się na południu, w odległości dwudziestu mil i sprawdza waszą dalszą drogę. Od trzydziestu godzin nie napotkaliśmy śladu przeciwnika. Wybrzeże czyste. Dobrych łowów!

– Dzięki, Klucz do Kłódki. Wszyscy już tu są – McCafferty odwiesił słuchawkę. – Panowie, przystępujemy do wypełnienia zadania. Dwie trzecie naprzód!

Atomowy okręt podwodny zwiększył prędkość do dwunastu węzłów i wziął kurs jeden-dziewięć-siedem. HMS "Sceptre" policzył mijające go jednostki, po czym wrócił na swoją pozycję i podjął patrolowanie skraju paka lodowego.

– Powodzenia, chłopcy – westchnął kapitan.

– Wszystko powinno się udać.

– Nie tym się martwię, Jimmy – zwrócił się kapitan po imieniu do pierwszego oficera brytyjskiego okrętu. – Problem stanowi droga powrotna.


Stornoway, Szkocja

– Teleks do pana, komandorze – powiedział sierżant RAF-u, wręczając Tolandowi wydruk.

– Dziękuję.

Bob przeczytał depeszę.

– Opuszcza nas pan? – zapytał kapitan Mallory.

– Mam lecieć do Northwood. To tuż pod Londynem, prawda?

Mallory skinął głową.

– Łatwo tam trafić.

– To bardzo dobrze. Tu jest napisane: natychmiast.


Northwood, Anglia

W Anglii bywał wielokrotnie, wysyłany do mieszczącej się pod Chaltenham kwatery głównej brytyjskiej łączności rządowej, z którą Amerykanie utrzymywali stały kontakt. Tak się zawsze składało, że przylatywał tu nocą. Teraz też była noc i coś nie w porządku. Coś oczywistego… Zaciemnienie. Na dole widział bardzo niewiele świateł. Czy powodowały to wymyślne urządzenia nawigacyjne samolotu, czy też stanowiło to po prostu psychologiczny chwyt, aby przypomnieć ludziom, co się naprawdę na świecie dzieje? Ale telewizja przecież, w której część programów szła "na żywo" z linii frontu, w wystarczającym chyba stopniu ludziom to uświadamiała. Jak większość osób w mundurach, Toland nie miał czasu ogarniać myślą całości. Koncentrował się wyłącznie na przeznaczonym sobie wycinku. Wydawało mu się, że to samo dotyczy Eda Morrisa i Dannyego McCafferty'ego. Uprzytomnił sobie nieoczekiwanie, że pomyślał o nich po raz pierwszy od tygodnia. Co robią? Z pewnością zagrażało im większe niebezpieczeństwo niż jemu; swoje przejścia na "Nimitzu" z drugiego dnia wojny zapamięta dobrze do końca życia. Toland nie wiedział jeszcze, że rutynową depeszą teleksową, jaką był wysłał przed tygodniem, po raz drugi w tym roku wpłynął bezpośrednio na losy przyjaciół.

Samolot pasażerski Boeing 737 wylądował dziesięć minut później. Na pokładzie znajdowało się tylko dwadzieścia osób, prawie wszystkie w mundurach. Na Tolanda czekał już samochód z szoferem. Natychmiast ruszyli do Northwood.

– Komandor Toland, tak? – spytał porucznik królewskiej marynarki. -Proszę za mną, sir. Pragnie pana widzieć dowódca floty na Wschodnim Atlantyku.

Admirał Sir Charles Beattie stał przed olbrzymią mapą Wschodniego i Północnego Atlantyku i ssał wygasłą fajkę,

– Sir, melduje się komandor Toland.

– Dziękuję – odparł admirał, nie odwracając nawet głowy. – Kawę i herbatę znajdzie pan w kącie, komandorze.

Toland miał ochotę na herbatę. Pijał ją tylko podczas pobytów w Anglii i od kilku tygodni zastanawiał się, czemu nie robi tego również u siebie w domu.

– Pańskie tomcaty w Szkocji świetnie się sprawiły – powiedział Beattie.

– To dzięki radarom, sir. Ponad połowy strąceń dokonały samoloty RAF-u.

– W ubiegłym tygodniu przesłał pan do naszego wydziału operacji powietrznych wiadomość, że pańskie toccaty są w stanie namierzyć wizualnie backfire'y z bardzo daleka.

Toland chwilę grzebał w pamięci.

– Ach, tak. To system wideokamer, admirale. Potrafią zlokalizować samolot rozmiarów myśliwca z odległości ponad trzydziestu mil. W sprzyjających warunkach atmosferycznych tak wielkie maszyny jak backfire'y mogą "zobaczyć" nawet z pięćdziesięciu.

– Podczas gdy backfire'y jeszcze o tym nie wiedzą?

– Dokładnie tak, sir,

– Jak daleko mogą ścigać te backfire'y?

– To pytanie powinien pan zadać pilotom. Przy wsparciu tankowców powietrznych moje myśliwce mogą przebywać w powietrzu prawie cztery godziny; dwie w jedną stronę i dwie z powrotem. Znaczy to, że są w stanie towarzyszyć Rosjanom prawie do ich baz.

Beattie po raz pierwszy popatrzył na Tolanda. Sir Charles był w przeszłości pilotem, jak również ostatnim dowódcą ostatniego prawdziwego lotniskowca Wielkiej Brytanii, staruszka "Ark Royal".

– Co pan wie o lotniskach Iwana?

– Chodzi panu o te dla backfire'ów? Dysponuje czterema w rejonie Kirowska. Zakładam, że posiada już pan zdjęcia satelitarne tych okolic, sir.

– Tutaj są – Beattie wręczył Tolandowi teczkę.

Wszystko to jakieś nieprawdopodobne – pomyślał Bob. Czterogwiazdkowy admirał nie marnuje czasu na pogwarki ze świeżo upieczonym komandorem, jeśli ma inne sprawy na głowie. A Beattie miał kłopotów co niemiara. Toland otworzył teczkę.

– Aha – mruknął, oglądając zestaw zdjęć przedstawiających lotnisko w Umboziero na wschód od Kirowska. Na czas przelotu satelity Rosjanie postawili zasłonę dymną i pasy startowe spowijały kłęby czarnego tumanu. Z kolei zdjęcia robione w podczerwieni zniekształcone zostały flarami. – No cóż, widać tu chyba wzmocnione hangary i jakieś trzy maszyny. Pozostałe widocznie gdzieś poleciały.

– Zgadza się. Bardzo dobrze, komandorze. Trzy godziny przed pojawieniem się satelity backfire'y taktyczne opuściły lotnisko.

– O, i ciężarówki… cysterny? – Admirał przytaknął skinieniem głowy. – Czy samoloty tankują natychmiast po powrocie z akcji?

– Chyba tak. Potem dopiero kierują je do hangarów. Nie chcą tankować w środku i wcale się temu nie dziwię. W ubiegłych latach Iwan niejednokrotnie doświadczył przypadkowych eksplozji.

Toland skinął głową. Pamiętał wybuch, jaki nastąpił w magazynach broni Rosyjskiej Floty Północnej w roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym czwartym.

– To wspaniała myśl, by zniszczyć je w chwilę po tym, jak wylądują. Ale nie dysponujemy samolotami taktycznymi o tak dalekim zasięgu. Mogłyby tego ewentualnie dokonać B-52, lecz za straszną cenę. Przekonaliśmy się o tym w Islandii.

– Ale tomcaty mogą je ścigać prawie do ich baz. Czy byłby pan w stanie wyliczyć dokładny czas lądowania rosyjskich maszyn? – napierał Sir Charles.

Toland popatrzył na mapę. Backfire'y wrócą pod osłoną myśliwców trzydzieści minut przed dotarciem do bazy.

– Z dokładnością do kwadransa… chyba tak, admirale. Myślę, że należy tego spróbować. Ciekaw jestem, ile czasu zajmie tankowanie backfire'ów.

Toland zauważył, że admirał nad czymś intensywnie rozmyśla. Mówił o tym dobitnie wyraz jego błękitnych oczu.

– Komandorze, moi oficerowie operacyjni zapoznają pana z czymś, co nosi nazwę "Operacja Doolittle" Prowadzi ją jeden z najbystrzejszych ludzi z waszej marynarki. Na razie jest to wiadomość wyłącznie dla pańskich uszu. Proszę stawić się u mnie za godzinę. Pragnąłbym usłyszeć pański pogląd na to, jak usprawnić jeszcze podstawową koncepcję operacji.

– Tak jest, sir.


USS "Reuben James"

Stali w nowojorskim porcie. O'Malley w pomieszczeniach oficerskich kończył właśnie sporządzać raport o zniszczeniu radzieckiego okrętu podwodnego, kiedy odezwał się umieszczony na lewej grodzi telefon. Oficer rozejrzał się i zobaczył, że jest sam, co znaczyło, iż to on musi podnieść słuchawkę.

– Tu kwatera oficerska. Komandor-porucznik O'Malley.

– Tu "Battleaxe". Czy mogę rozmawiać z waszym dowódcą?

– Właśnie śpi. Czy to bardzo ważne? Może ja w czymś pomogę?

– Nasz kapitan prosi go na kolację. Za pół godziny. Zaprasza też waszego pierwszego oficera i pilota śmigłowca.

Lotnik roześmiał się.

– Pierwszy oficer jest na plaży, ale pilot, jeśli tylko okręt Jej Królewskiej Mości podtrzymuje zaproszenie, jest do dyspozycji.

– Naturalnie, komandorze.

– W takim razie idę budzić kapitana. Oddzwonię za kilka minut – O'Malley ruszył do drzwi, gdzie zderzył się z Willym.

– Przepraszam, sir. Czy mamy ładować torpedy?

– Idę właśnie do kapitana – odparł O'Malley. Willy poskarżył się, iż ostatnim razem załadunek przebiegał zbyt wolno. Pilot wręczył podoficerowi ukończony raport. – Proszę zanieść to do kancelarii okrętu. Niech przepiszą na maszynie.

O'Malley odnalazł kajutę kapitańską. Nad jej drzwiami paliło się światełko "nie przeszkadzać". Lotnik zapukał, wszedł do środka i stanął zdumiony.

– Czy nie widzisz tego? – dobiegł go zduszony głos kapitana.

Morris leżał na plecach i kurczowo zaciskał palce na kocu. Twarz miał zlaną potem i oddychał ciężko, jakby właśnie ukończył maraton.

– Jezu słodki! – W pierwszej chwili O'Malley nie wiedział co zrobić. Nie znał przecież prawie wcale tego człowieka.

– Popatrz tylko! – zawołał głośno kapitan.

Jeśli krzyk ten usłyszał ktoś przechodzący korytarzem, pomyślał zapewne, że jego dowódca… pilot musiał jakoś zareagować.

– Kapitanie, zbudź się – Jerry chwycił Morrisa za ramiona i podniósł go do pozycji siedzącej.

– Czy nie widzisz tego? – znów wrzasnął nie rozbudzony jeszcze kapitan.

– Spokojnie, kolego. Jesteśmy bezpieczni w nowojorskim porcie. Okrętowi nic nie zagraża. Wstawaj, kapitanie. Wszystko w porządku.

Morris chyba z dziesięć razy zamrugał oczyma. Kilkanaście centymetrów nad sobą ujrzał twarz O'Malleya.

– Co się dzieje?

– Dobrze, że przyszedłem. Z panem już wszystko w porządku? – pilot zapalił papierosa i podał go Morrisowi.

Ten odmówił. Wstał, podszedł do umywalki i nalał sobie wody do kubka.

– Miałem okropny sen. Co pan robi w mojej kajucie?

– Za pół godziny mamy iść do sąsiadów na kolację… Sądzę, że chcą nam podziękować za podprowadzenie tego victora. Prosiłbym też, by pańska załoga uzbroiła helikopter w torpedy. Mój podoficer skarżył się, że ostatnim razem za długo to trwało.

– Kiedy mają zacząć?

– Jak tylko zapadnie zmrok, kapitanie. Niech się uczą robić to w trudnych warunkach.

– W porządku. Kolacja za pół godziny?

– Tak, sir. Na pewno sobie popijemy.

Morris uśmiechnął się, ale bez zbytniego entuzjazmu.

– Chyba sobie popijemy. Muszę się umyć. Do zobaczenia w mesie. Czy to spotkanie oficjalne?

– Nic nie wspominali. Nie będzie panu przeszkadzać, jeśli pójdę w tym ubraniu?

O'Malley miał na sobie mundur, w którym latał. Bez tylu kieszeni czułby się nieswojo.

– Za dwadzieścia minut.

Lotnik wrócił do swej kabiny i wyglansował buty. Mundur był nowy i pilot doszedł do przekonania, że wygląda w nim wystarczająco elegancko. Niepokoił go Morris. Ten człowiek mógł się kompletnie rozkleić, a na to dowódca prowadzący okręt do boju nie mógł sobie pozwolić. W tym właśnie tkwił problem. Bo poza tym – myślał O'Malley – kapitan to bardzo fajny gość.

Kiedy ponownie spotkali się w mesie, Morris wyglądał już lepiej. Zadziwiające, ile może zdziałać zwykły prysznic. Kapitan miał gładko uczesane włosy i wyprasowany mundur. Dwójka oficerów przeszła na rufę, minęła helikopter i po trapie zeszła na ląd.

HMS "Battleaxe" pozornie wyglądał na okręt większy niż fregata amerykańska. Choć w rzeczywistości był o cztery metry krótszy, to ważył siedemset ton więcej i znacznie różnił się wyglądem od "Reubena Jamesa". Z całą pewnością miał bardziej wdzięczny kształt niż jego amerykański kolega. Posiadał smuklejszy kadłub i bardziej strzelistą nadbudówkę. Morris cieszył się, iż kolacja nie będzie przyjęciem oficjalnym. U stóp trapu przywitał ich młody marynarz i zaprowadził na pokład. Wyjaśnił, że kapitan w tej chwili rozmawia przez radio. Kiedy mężczyźni oddali zwyczajowe honory banderze i oficerowi wachtowemu, marynarz poprowadził ich przez klimatyzowane wnętrza do mesy oficerskiej.

– O cholera, mają nawet pianino! – wykrzyknął O'Malley, wskazując otwarty instrument przymocowany do lewej grodzi pięciocentymetrowej grubości linką. Od stołu wstało kilku oficerów. Nastąpiła wzajemna prezentacja.

– Czego się panowie napijecie? – spytał steward.

O'Malley wziął puszkę piwa i niezwłocznie ruszył do instrumentu. Minutę później brawurowo grał standardy Scotta Joplina. Drzwi mesy otworzyły się.

– Jerr-O! – wykrzyknął mężczyzna z czterema paskami na mankietach munduru.

– Doug! – O'Malley zeskoczył z taboretu i zaczął potrząsać wyciągniętą w swoją stronę dłonią. – Do licha, to ty?

– Poznałem twój głos w radiu, Młocie. Marynarka amerykańska szukała doświadczonych pilotów i wygrzebała ciebie, tak?

Obaj mężczyźni roześmiali się głośno. O'Malley przywołał kapitana gestem ręki.

– Kapitan Ed Morris, a to kapitan Doug Perrin z marynarki brytyjskiej, kawaler Orderu Imperium Brytyjskiego i wielu innych odznaczeń. Niech pan popatrzy, kapitanie, na tego kurczaczka. Dowodził okrętami podwodnymi, kiedy jeszcze nie umiał chodzić.

– Widzę, że się panowie znacie.

– Jakiś idiota posłał go na HMS "Dryad" z wykładem na temat zwalczania okrętów podwodnych, kiedy przechodziłem tam szkolenie dla zaawansowanych. Znamy się chyba od stu lat.

– Czy Lis i młot są znów razem? – spytał O'Malley. – Kapitanie, kilometr od naszego miejsca znajdował się taki jeden bar i pewnej nocy z Dougiem…

– Nie wspominaj tamtej nocy, Jerr-O. Susan całymi tygodniami suszyła mu łeb. – Przeszli do barku, gdzie Perrin nalał sobie drinka. – Z tym victorem poszło nam znakomicie! Kapitanie Morris, słyszałem, że dowodząc swym poprzednim okrętem odniósł pan duże sukcesy.

– Jeden charlie i dwie połówki.

– Kiedy płynęliśmy z ostatnim konwojem, trafiliśmy na echo. Stary typ, ale doskonale dowodzony. Zajęło to nam sześć godzin. Ale dwa inne okręty o napędzie klasycznym – zapewne tanga – wdarły się w obręb konwoju i zatopiły pięć statków oraz jednostkę eskortową. Któryś z nich dostał, chyba "Diomede", ale nie jesteśmy tego pewni.

– Echo szedł za wami? – spytał Morris.

– Najprawdopodobniej – odrzekł Perrin. – Okazuje się, że Iwan z rozmysłem atakuje eskortę. Podczas ostatniego nalotu backfire'ów Rosjanie wystrzelili w nas dwie rakiety. Jedna przepadła w chmurze aluminiowych pasków, a drugą na szczęście przechwycił nasz sea wolf. Niestety pocisk eksplodował tak blisko rufy, że odciął holowaną antenę sonarową i pozostał nam tylko hydrolokator typu 2016.

– I dlatego macie pełnić rolę naszej śrutówki?

– Na to wygląda.

Kapitanowie pogrążyli się w rozważaniach na temat polowania na rosyjskie okręty podwodne. O'Malley odnalazł pilota brytyjskiego śmigłowca i zaczął z nim rozmawiać, grając przy tym na pianinie, podczas gdy załoga nakrywała stoły. Najwidoczniej w marynarce królewskiej obowiązywała zasada, by oficerów z marynarki amerykańskiej przyjmować wcześnie, potem częstować alkoholem, a o sprawach zawodowych mówić na samym końcu.

Kolacja była wyśmienita, lecz niezupełnie odpowiadała amerykańskim gustom. O'Malley uważnie wysłuchał relacji swego kapitana o tym, jak ten utracił "Pharrisa", o zastosowanej przez Rosjan taktyce i o tym, jak Morris nie zdołał precyzyjnie namierzyć przeciwnika. Pilot odnosił wrażenie, że dowódca opowiada nie o utracie okrętu, lecz o śmierci własnego dziecka.

– W takiej sytuacji trudno stwierdzić, co należałoby robić inaczej – pocieszał Doug Perrin. – Victor to trudny przeciwnik, a ponadto musiał dobrze obliczyć moment, kiedy pański okręt wyjdzie ze sprintu.

Morris potrząsnął głową.

– Nie, zwolniliśmy daleko od niego, co z całą pewnością pomieszało mu wyliczenia. Ale gdybym to wszystko wykonał lepiej, moi ludzie by żyli. Byłem kapitanem. Popełniłem błąd.

– Wie pan, służyłem i na okrętach podwodnych – powiedział Perrin. – Miał nad wami przewagę, bo tropił was od dłuższego czasu.

Popatrzył przeciągle na O'Malleya.

Kolacja skończyła się o dwudziestej. Na następny dzień po południu zaplanowano odprawę dowódców okrętów eskortowych. O zachodzie słońca konwój miał ruszyć w drogę.

Kiedy O'Malley i Morris zeszli już z okrętu, pilot zatrzymał się.

– Zapomniałem czapki. Za sekundę wracam – powiedział i pobiegł z powrotem do mesy. Czekał tam już kapitan Perrin.

– Doug, i co o nim myślisz?

– W takim stanie nie powinien wracać na morze. Wybacz, Jerry, ale naprawdę tak uważam.

– Masz rację. Zastosuję jeszcze jeden chwyt.

O'Malley dokonał niewielkiego zakupu i dwie minuty później dołączył do Morrisa.

– Kapitanie, czy musi pan od razu wracać na okręt? – spytał cicho. – Chciałbym o czymś porozmawiać, niezręcznie mi to robić na pokładzie. To sprawa osobista. Zgoda?

Pilot sprawiał wrażenie bardzo zakłopotanego.

– Możemy się trochę przejść – wyraził zgodę Morris.

Dwaj oficerowie skierowali się ku wschodniej części portu. O'Malley dostrzegł w pewnej chwili szyld baru, którego okna wychodziły na wodę. Przed wejściem kręciło się kilku marynarzy.

Poprowadził kapitana w tamtą stronę. Kiedy znaleźli ustronny stolik, O'Malley skinął na barmankę.

– Dwie szklanki proszę – powiedział, rozpinając suwak kieszeni na udzie, z której wyciągnął flaszkę irlandzkiej whisky "Black Bush".

– Jak chcecie tu pić, to musicie tutaj kupić.

O'Malley wręczył jej dwa dwudziestodolarowe banknoty i powiedział nie znoszącym sprzeciwu tonem:

– Poproszę dwie szklanki z lodem. A potem niech nas pani zostawi samych.

Obsłużyła ich błyskawicznie.

– Przeglądałem dziś po południu swój dziennik pokładowy – powiedział O'Malley kiedy przełknął pierwszy łyk trunku. – Cztery tysiące trzysta sześćdziesiąt godzin w powietrzu. Razem z ostatnią nocą, trzysta jedenaście godzin spędzonych w akcjach bojowych.

– Wietnam. Mówił pan, że pan tam walczył – Morris pociągnął ze swojej szklanki.

– Ostatni dzień, ostatnie zadanie. Poszukiwałem pilota A.-7 zestrzelonego trzydzieści kilometrów na południe od Hajfongu – tej historii pilot nie opowiedział nawet własnej żonie. – Ujrzałem błysk, ale go zlekceważyłem. To był błąd. Myślałem po prostu, że to refleks w szybie jakiegoś domu, może w wodzie potoku lub jeszcze coś innego. Poleciałem dalej. Okazało się, że było to światło odbite w celowniku lub lornetce. Minutę później trafił w nas pocisk ze stumilimetrowego działa przeciwlotniczego. Helikopter zaczął spadać, wyrównałem jakoś lot i próbowałem lądować. Płonęliśmy. Patrzę w lewo – drugi pilot rozerwany. Miałem na kolanach jego mózg. Z tyłu siedział szef trzeciej klasy imieniem Ricky. Obejrzałem się. Miał urwane obie nogi. Chyba jeszcze żył, ale nic nie mogłem zrobić; w naszą stronę już biegły trzy osoby. Po prostu uciekłem. Może mnie nie dostrzegły, a może wcale ich nie interesowałem. Dwanaście godzin później znalazł mnie inny helikopter. – Lotnik nalał sobie kolejnego drinka i uzupełnił szklankę Morrisa.

– Pozwoli pan, bym pił samotnie?

– Mnie już wystarczy.

– Nie, nie wystarczy. Mnie też mało. Upłynął cały rok, nim się z tego otrząsnąłem. Pan nie ma roku. Pan ma tylko tę jedną noc. Musimy o tym porozmawiać, kapitanie. Wiem, myśli pan, że nie jest z panem dobrze. Otóż będzie jeszcze gorzej.

Pociągnął ze szklanki. Ostatecznie pijemy bardzo dobry alkohol – pomyślał O'Malley. Obserwował Morrisa. Ten przez pięć minut milczał, pociągał ze szklanki i zastanawiał się, czy nie powinien po prostu wstać i bez słowa wrócić na okręt. Dumny kapitan. Jak wszyscy kapitanowie skazany na samotność. Ale Morris był dużo bardziej samotny niż reszta. Obawia się, że mam rację – stwierdził w myślach O'Malley. – Obawia się, że będzie jeszcze gorzej. Och, stary! Gdybyś tylko wiedział!

– No – odezwał się cicho pilot. – Przeanalizujmy wszystko po kolei.

– Pan już to za mnie zrobił.

– Jestem gadułą. Ale pan, Ed, robi to przez sen. Proszę więc uczynić to świadomie.

Kapitan zaczął powoli opowiadać. O'Malley wypytywał o wszystko. O warunki pogodowe, o kurs okrętu, o jego szybkość. O to, jakie urządzenia działały. Po godzinie opróżnili trzy czwarte butelki. Kiedy dotarli w końcu do torped, głos Morrisa zaczął się łamać.

– Nie mogłem już nic więcej zrobić! Te kurwy szły na nas. Mieliśmy tylko jedną nixie. Odciągnęła jeden z rosyjskich pocisków. Próbowałem manewrować, ale…

– Miałeś do czynienia z torpedą samosterującą. Przed taką ani nie uciekniesz, ani nie zmylisz jej manewrem.

– Ale nie wolno mi było dopuścić…

– Ach, pieprzysz! – pilot napełnił szklanki. – Myślisz, że tylko ty straciłeś swą łajbę? Grałeś kiedyś w piłkę, Ed? Są dwie strony i każda chce wygrać. Myślisz, że rosyjski kapitan powinien wystawić ci się na strzał i wołać: "Zatop mnie! Zatop mnie!" Chyba jesteś głupszy, niż myślałem.

– Ale moi ludzie…

– Paru zginęło, lecz większości nic się nie stało. Żałuję tych, którzy polegli. Ale żałuję też śmierci Ricky'ego. Nie miał nawet dziewiętnastu lat. Ale to nie ja go zabiłem. I ty też nie zabiłeś swoich ludzi. Uratowałeś okręt. Doprowadziłeś go do portu. Przywiozłeś prawie całą załogę.

Morris jednym haustem opróżnił szklankę. Jerry, nie przejmując się już brakiem lodu, ponownie ją napełnił.

– To był mój obowiązek. Posłuchaj, kiedy wróciłem do Norfolk, odwiedziłem… myślałem, że muszę odwiedzić ich rodziny. Jestem kapitanem. Miałem… tam była mała dziewczynka… Jezu, O'Malley, o czym ty w ogóle mówisz?

Jerry zauważył, że kapitan ma prawie łzy w oczach.

– O tym w książkach nie piszą – zgodził się pilot.

A myślisz, że to by coś dało? – dodał w myślach.

– Śliczna dziewczynka. Co można powiedzieć takiemu dziecku? – teraz już po policzkach Morrisa płynęły łzy. Rozmawiali blisko dwie godziny.

– Powiesz małej dziewczynce, Ed, że jej tata był świetnym człowiekiem i zrobił wszystko, co mógł, i ty też zrobiłeś wszystko, co w twojej mocy. Nic więcej nie dało się już zrobić. Uczyniłeś wszystko, co należało, ale czasami tak już bywa, że to nie wystarcza.

O'Malley nie pierwszy raz trzymał w ramionach płaczącego mężczyznę. Pamiętał, że on też wypłakiwał się innym w klapę marynarki. Ale to życie parszywe – pomyślał. – Doprowadzić do takiego stanu człowieka tego pokroju.

Kapitan po kilku minutach opanował się i dokończyli butelkę. Obaj byli kompletnie pijani. O'Malley pomógł wstać dowódcy i ruszyli w stronę drzwi.

– Marynarka ma problemy? – spytał stojący samotnie przy barze marynarz z floty handlowej. Powiedział to w najmniej odpowiednim momencie.

Pod grubą kurtką lotniczą nie widać było, że O'Malley jest potężnie zbudowanym mężczyzną. Podtrzymując lewą ręką Morrisa, prawą chwycił marynarza za gardło i oderwał od baru.

– Nie podoba ci się mój przyjaciel, szczylu? – wzmocnił uścisk.

– Powiedziałem tylko, że nieco za dużo wypił – wychrypiał ostatkiem tchu marynarz.

– W takim razie, dobranoc – O'Malley rozluźnił chwyt.

Manewrowanie kapitanem w drodze na okręt nastręczało wiele trudności. Częściowo dlatego, że sam O'Malley był urżnięty, ale głównie dlatego, że Morris zasypiał. Stanowiło to wprawdzie część planu pilota, ale Młot też trochę przesadził. Trap wydawał się być przeraźliwie stromy.

– Jakieś kłopoty?

– Dobry wieczór, szefie.

– Dobry wieczór, komandorze. Czy jest z panem kapitan?

– Niebawem zacznie sobie pomagać rękami.

– Widzę, że pan nie żartuje.

Szef zbiegł po schodni i pomógł wtransportować kapitana na pokład. Wielki problem stanowiła drabinka wiodąca do jego kajuty. Tutaj do pomocy włączył się kolejny marynarz.

– Cholera, wie jak chwycić się szczebla – mruknął.

– Trzeba też marynarza, aby go od niego oderwać – przyznał główny szef.

We trójkę jakoś wwindowali Morrisa na górę. Potem O'Malley zaniósł go do kajuty i rzucił na koję. Kapitan spał już jak zabity, a lotnik miał nadzieję, że koszmar nie wróci. Ale jego koszmar nieustannie wracał.


Northwood, Anglia

– I co, komandorze?

– Myślę, sir, że plan może się udać. Prawie wszystkie jednostki są już na miejscu.

– Pierwotny plan miał mniejsze szansę powodzenia. Oczywiście, z pewnością ściągną na siebie uwagę, ale to jedyny sposób, by mocno zredukować siły Rosjan.

Toland popatrzył na mapę.

– Nie ustaliliśmy jeszcze czasu, ale sam plan nie różni się specjalnie od planu ataku, który przeprowadziliśmy na tankowce powietrzne. Podoba mi się ten pomysł, sir. A z tymi kilkoma problemami sobie poradzimy. Co z konwojami?

– W porcie nowojorskim czeka już osiemdziesiąt statków. Wypłyną za dwadzieścia cztery godziny. Potężna eskorta, wsparcie lotniskowców, a nawet nowy krążownik z systemem Aegis. Następnym krokiem oczywiście będzie… – ciągnął Beattie.

– Tak jest, sir. A klucz do tego wszystkiego stanowi "Doolittle".

– Właśnie. Proszę teraz wracać do Stornoway. Wyślę tam też jednego z moich ludzi z wydziału operacyjnego. Będziemy pana informować o wszystkim na bieżąco. I proszę nie rozmawiać o tym z nikim nie związanym bezpośrednio z tą operacją.

– Rozumiem, sir.

– Zatem do zobaczenia.

Загрузка...