TANIEC WAMPIRÓW

USS „Nimitz"

Przez dwanaście ostatnich godzin Toland był człowiekiem cholernie zapracowanym. Wiadomości z Islandii napływały powoli, informacje były niejasne i Bob ciągle nie potrafił stworzyć sobie klarownego obrazu sytuacji. Po kilku godzinach wahań i niepewności grupa bojowa dostała nowe rozkazy. Odwołano poprzednie, w myśl których okręty miały dostarczyć posiłki na Islandię. Od dziesięciu godzin grupa lotniskowców płynęła na wschód, ku akwenom, gdzie miała uzyskać ochronę powietrzną brytyjskich i francuskich samolotów. Ktoś widocznie doszedł do wniosku, iż piechota morska, skoro nie miała już po co płynąć do Islandii, powinna wzmocnić siły w Niemczech. Początkowo Bob spodziewał się, że jednostkę amfibii morskich dostarczą do Norwegii, gdzie stacjonowała już jedna brygada tego typu, ale okazało się to trudne do wykonania. Nad północną Norwegią bowiem od dwudziestu godzin trwała zacięta bitwa powietrzna, w której obie strony ponosiły ciężkie straty. Norwegowie przystąpili do walki, dysponując zaledwie setką nowoczesnych myśliwców i teraz rozpaczliwie błagali o pomoc, która jak dotąd – nie nadeszła.

– Chcą nie tylko zniszczyć Norwegów – zauważył Toland. – Spychają ich na południe. Większość ataków poszła na bazy północne i od tego momentu nie dają im chwili wytchnienia.

– Dzięki temu będą mogli wysyłać na nas backfire'y. To oczywiste – skinął głową Chip. – Zbieraj się już na odprawę, Bob.

– No cóż – Toland sięgnął po notatki i ponownie ruszył do kwatery dowódcy. Tym razem trafił już prawie bezbłędnie.

– Tak, komandorze – odezwał się admirał Baker. – Zacznijmy od terenów nie objętych bezpośrednimi działaniami wojennymi.

– Na Pacyfiku nic się jeszcze nie dzieje. Rosjanie najwyraźniej starają się wywierać jakieś dyplomatyczne naciski na Japonię. To samo Dotyczy innych rejonów świata. Związek Radziecki usiłuje sprowadzić wszystko do tej niemieckiej intrygi.

– Mydlenie oczu – zauważył Baker.

– Oczywiście, admirale, ale taka Grecja na przykład już teraz próbuje wykręcić się od zobowiązań. Ponadto wiele krajów neutralnych i Trzeciego Świata kupiło tę historię. Tak czy owak, Rosjanie robią wielki szum wokół Wysp Kurylskich. Oddadzą je, jeśli Japonia podejmie radziecką grę. Kontekst: Japonia nie może przekazać amerykańskim samolotom atakującym Związek Radziecki baz znajdujących się na jej terytorium. Pozostaje Korea. Na zachodnim Pacyfiku dysponujemy jedną grupą bojową lotniskowca „Midway". Obecnie znajduje się daleko w morzu i nie chce samotnie ruszyć w rejony Kamczatki. Na Morzu Południowochińskim, na zachód od Filipin, zanotowaliśmy nieco większą aktywność lotniczą. W zatoce Cam Ranh Rosjanie nie mają ani jednego okrętu. Tak więc na Pacyfiku spokój, ale nie potrwa on długo. Na Oceanie Indyjskim ktoś, najprawdopodobniej okręt podwodny, wystrzelił rakietę na Diego Garcię. Straty niewielkie. Pięć dni wcześniej wszystko prawie stamtąd wysłaliśmy na morze, niemniej wyspa przykuła uwagę Rosjan. Ostatni raport donosi, iż nad Oceanem Indyjskim, na piętnastym stopniu szerokości północnej i dziewięćdziesiątym długości wschodniej pojawił się dywizjon radzieckich samolotów. Odleciał na południe. Na południowej flance NATO zupełny spokój. Turcy nie chcą samodzielnie atakować Rosji, Grecja trzyma się na uboczu, twierdząc, że to „spór niemiecko-radziecki". Tak zatem Iwan nie musi martwić się południem i wygląda na to, że układ ten bardzo mu dogadza. Słowem, w obecnej chwili Rosjanie walczą jedynie w Europie Zachodniej oraz prowadzą akcje przeciw wybranym amerykańskim urządzeniom w różnych rejonach. Trąbią przy tym na cały świat, że wcale nie zamierzają z nami walczyć. Gwarantują nawet bezpieczeństwo przebywającym w Związku Radzieckim amerykańskim turystom i biznesmenom. Zapewne wyślą ich przez Indie. Nie doceniliśmy rozmiarów tej gry. Jak dotąd wszystko pracuje na korzyść Rosjan. Teraz Europa. No cóż, tu zaczęli od dwudziestu, trzydziestu ataków grup Specnazu na terenie całych Niemiec. Większości tych akcji zapobiegliśmy, ale w dwóch przypadkach odniosły one spory sukces. Zablokowany został port w Hamburgu. W głównym kanale zatopili dwa statki handlowe. Grupie, która tego dokonała, udało się zbiec. To samo wydarzyło się w Bremie – zablokowali częściowo kanał i spalili trzy statki w jednym z terminali dla kontenerowców. Tę grupę ujęliśmy. Inne ataki skierowane były przeciw składom broni jądrowej, ośrodkom łączności, a jeden, bardzo silny, przeciw magazynom paliw. Te ataki nas nie zaskoczyły. Ponieśliśmy pewne straty, ale prawie wszyscy żołnierze Specnazu zostali zlikwidowani. Armia Radziecka przystąpiła do szturmu wczoraj przed świtem. Dobrą wiadomością jest to, że nasze lotnictwo odpowiedziało miażdżącym ciosem. Ten nowy myśliwiec Stealth, o którym krążyło tyle plotek, włączony został do służby i rzeczywiście spowodował na tyłach Rosjan istne piekło. Dowództwo sił lotniczych twierdzi, że w powietrzu posiada przewagę; tak zatem Iwan taktycznie musiał ponieść ciężkie straty. Jakkolwiek by było, pierwszy atak rosyjski okazał się dużo słabszy, niż należało się spodziewać. Posuwają się do przodu, ale do północy wdarli się zaledwie na piętnaście kilometrów w głąb Niemiec, a w dwóch punktach w ogóle zostali zatrzymani. Jak dotąd ani słowa o broni jądrowej lub chemicznej. Doniesienia mówią o ciężkich stratach obu stron, zwłaszcza w północnych Niemczech, gdzie Rosjanie wdarli się najgłębiej. Zagrożony jest Hamburg. Zaatakowali też Kanał Kiloński, ale nie znamy szczegółów. Wiadomo tylko, że jego część znalazła się pod kontrolą sowiecką. Ogólnie sytuacja jest trochę niejasna. Również na Morzu Bałtyckim zanotowano dużą aktywność. Niemcy i Duńczycy twierdzą, że błyskawicznym atakiem swych okrętów zadali mocny cios połączonej flocie radzieckiej i wschodnioniemieckiej. Ale doniesienia na ten temat są bardzo niejednoznaczne.

Toland zaczął z kolei opisywać sytuację w Norwegii.

– Główne zagrożenie stanowią tam okręty podwodne i lotnictwo. Flota podwodna Iwana jest bardzo aktywna. Otrzymaliśmy doniesienia o zatopieniu przez nią dwudziestu dwóch jednostek handlowych. Największą tragedią było zatonięcie płynącego pod panamską banderą liniowca pasażerskiego „Ocean Star", który wracał z rejsu po Morzu Śródziemnym. Osiemset mil na północny wschód od Gibraltaru trafiony został rakietą nieznanego typu, prawdopodobnie wystrzeloną z juliet. Statek spłonął. Ogromna liczba ofiar. Akcję ratowniczą i poszukiwawczą prowadzą dwie hiszpańskie fregaty. Raporty wspominają o trzech łodziach podwodnych – echu, tangu foxtrocie – krążących w pobliżu naszych torów. Może ich być tam więcej, ale z doniesień wywiadu wynika, że głównie grupują się na południe i na zachód od nas. Kiedy została zneutralizowana Islandia, straciliśmy system SOSUS na linii Grenlandia-Islandia-Zjednoczone Królestwo, co otworzyło Iwanowi dostęp na Północny Atlantyk. Dowództwo lotnictwa strategicznego na Atlantyku, by zatkać tę dziurę, posłało tam już okręty podwodne. Muszą się pośpieszyć. Mamy doniesienia o licznych radzieckich jednostkach ciągnących w kierunku Cieśniny Duńskiej.

– Ile okrętów im zniszczyliśmy? – zapytał Svenson.

– Lajes i Brunszwik donoszą o czterech zatopionych. Dokonały tego samoloty P-3. Złe wieści: jeden orion zaginął, a drugi został zestrzelony rakietą woda-powietrze. Cały czas napływają nowe informacje i koło południa powinniśmy mieć pełniejszy obraz sytuacji. W każdym razie obecnie bardziej zagraża nam lotnictwo niż flota podwodna. Ale jutro, naturalnie, może się to zmienić.

– Na razie martwmy się o dzień dzisiejszy. Wróćmy do Islandii – przerwał mu Baker.

– Wczorajszy raport był dokładny. Jest pewne, iż drogą morską przybył tam jeden pułk; reszta dywizji dociera drogą powietrzną. Transport zaczął się około czternastej i zakładamy, że obecnie już cała jednostka jest na miejscu.

– Myśliwce? – spytał Svenson.

– Żadnych doniesień na ten temat, ale możliwe, że są. Islandia dysponuje czterema lotniskami…

– Pomyłka, Toland, trzema – przerwał mu ostro Baker.

– Bardzo przepraszam, sir, ale czterema. Policzmy! Wielka baza w Keflaviku; pięć pasów startowych, dwa z nich liczą sobie około trzy i pół kilometra długości. Wybudowane zostały z myślą o B-52. Iwan przejął tę bazę całkiem nietkniętą. Przeprowadzili specjalnie atak w taki sposób, by nie uszkodzić pasów. Lotnisko drugie to cywilny aeroport w Reykjaviku. Najdłuższy pas liczy sobie dwa tysiące metrów – aż za długi jak dla myśliwców. Lotnisko leży w mieście. Atak nie spowodowałby wielu ofiar wśród ludności cywilnej. Po północnej stronie wyspy jest Akureyri – jeden twardy pas. Czwarte lotnisko, admirale, to stary Keflavik; oddalone o około trzy kilometry na południowy wschód od bazy lotniczej NATO. Na mapach występuje jako niezdatne do wykorzystania, ale rozmawiałem z kimś, kto przebywał na Islandii dwa lata. Osoba ta twierdzi, że pas nadaje się do użytku, zwłaszcza dla maszyn przystosowanych do lądowania w ciężkich warunkach terenowych, takich jak nasze C-130. Personel bazy używał go do wyścigów gokartów i samochodów sportowych. W każdym razie myśliwce mogą tam lądować. Poza tym wszystkie miasta na tej wyspie dysponują gruntowymi pasami przeznaczonymi dla krajowego ruchu lotniczego. Migi-23 i kilka innych typów radzieckich myśliwców mogą z nich z powodzeniem korzystać.

– Ma pan same dobre wiadomości – krzywiąc się, zauważył dowódca grupy lotniczej „Nimitza". – A co z urządzeniami bazy w Keflaviku, na przykład składami paliwa?

– Składy paliwa w samej bazie zniszczono podczas ataku, ale główne magazyny oraz składy w Hakotstangar pozostały nietknięte. Jeśli wpadły w ręce Rosjan, to dostali paliwo, które wystarczy im na całe miesiące.

– Czy są to informacje pewne? – chciał wiedzieć Baker.

– Mamy naocznych świadków: załogę P-3 należącego do marynarki. Zaraz po ataku oszacowali straty. RAF wysłał dwie maszyny zwiadowcze. Pierwsza dostarczyła wyraźnych zdjęć Keflaviku i okolic. Druga nie wróciła. Przyczyna nieznana.

– SAM-y – skrzywił się dowódca grupy lotniczej.

Toland skinął głową.

– Mogę się założyć. Na zdjęciach widać transportery opancerzone należące do radzieckiej dywizji powietrzno-desantowej. Islandzkie radio i telewizja milczą. Anglicy donoszą o sporadycznych kontaktach z islandzkimi radioamatorami, ale z południowo-zachodnich rejonów wyspy nie docierają żadne wiadomości. Tam zresztą żyje większość mieszkańców i wygląda na to, że region ten jest już całkowicie pod kontrolą radziecką. Cały czas pozostajemy w kontakcie z wywiadem.

– Z tego, co pan mówi, wynika, że nie możemy spodziewać się żadnych informacji ze strony Norwegów. Ponadto straciliśmy nasze placówki na Islandii. Czy dysponujemy jeszcze czymś? – zapytał Svenson.

– Tak. Możemy spodziewać się informacji ze źródła o kryptonimie „Reporter". Jeśli jakieś większe siły radzieckiego lotnictwa opuszczą Kolę, będziemy o tym natychmiast wiedzieć.

– „Reporter"? Kto to jest? – zapytał dowódca grupy lotniczej.

– Tego mi nie powiedziano.

– Okręt podwodny – uśmiechnął się lekko Baker. – Kiedy nadaje meldunki, musi go chronić sam Chrystus. No cóż, wczoraj Iwan posłał bombowce przeciw Islandii. A dokąd polecą dzisiaj?

– Jeśli chcecie, panowie, wiedzieć, to wywiad uważa, że przylecą do nas – odparł Toland.

– Dobrze jest poznać zdanie fachowców – kwaśno zauważył oficer lotnictwa. – Powinniśmy popłynąć prosto na północ i zmiażdżyć tych Rosjan… – Był doświadczonym pilotem myśliwskim. – Jednak z backfirea-mi na karku nie możemy tego uczynić. Jakimi siłami mogą nas zaatakować?

– Przyjmuję, że do akcji przystąpi jedynie lotnictwo morskie. Ich marynarka dysponuje sześcioma pułkami uderzeniowymi: trzema backfire-ów i trzema badgerów. Ponadto pułkiem badgerów z zainstalowanymi radiostacjami zagłuszającymi i pułkiem samolotów zwiadowczych klasy Bear. Do tego należy dodać tankowce powietrzne. Pułk składa się z dwudziestu siedmiu maszyn. Daje to w sumie sto sześćdziesiąt samolotów bojowych, z których każdy może przenieść dwie lub trzy rakiety typu powietrze-ziemia.

– Żeby dolecieć aż tutaj, badgery będą musiały dać z siebie wszystko. Odległość tam i z powrotem wynosiprawie siedem tysięcy kilometrów; nawet jeśli polecą nad Norwegią, Badgery to stary model samolotów – uzupełnił dowódca grupy lotniczej. – A co z ich satelitami?

Toland popatrzył na zegarek.

– Za pięćdziesiąt dwie minuty przeleci nad nami radziecki radiolokacyjny rozpoznawczy satelita morski. Namierzyli nas już dwanaście godzin temu.

– Myślę, że siły powietrzne wykorzystają broń antysatelitarną – powiedział cicho Svenson. – Skoro Iwan dysponuje ptaszkami wywiadowczymi przekazującymi informacje na bieżąco, nie potrzebuje tych przeklętych bearów. Może z łatwością wyliczyć naszą pozycję. Dla rosyjskich bombowców to tylko czterogodzinna wyprawa.

– Może po przelocie satelity zmienić kurs? – zasugerował oficer lotnictwa.

– Bez sensu – odparł Baker. – Od dziesięciu godzin płyniemy na wschód. Wiedzą o tym, a my możemy poruszać się z prędkością najwyżej dwudziestu węzłów. Oddalimy się plus minus osiemdziesiąt mil. Jaka to różnica?

Toland spostrzegł, że zarówno Svensonowi jak i oficerowi lotnictwa nie przypadła do gustu ta decyzja. Ale nie podjęli dyskusji. Baker był człowiekiem, któremu trudno było cokolwiek wyperswadować i Bob zastanawiał się chwilę, czy jest to dobra cecha dowódcy.


Wzgórze 152, Islandia

Jedyną pociechę Edwardsa stanowiło to, że trafnie przepowiedział nadejście chłodnego frontu. Zaczęło padać dokładnie w przewidzianym przez niego czasie, tuż po północy. Sytuacja mogłaby być gorsza tylko wtedy, gdyby zamiast pojawiających się przelotnych opadów zaczął lać ciągły, zimny deszcz. Prawie siedemset metrów nad ziemią kłębił się zbity wał chmur pędzonych wiejącym z szybkością pięćdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę wiatrem.

– A gdzie myśliwce? – spytał Edwards. – Czy nikt nie słyszał, jak odlatywały?

Spenetrował przez lornetkę lotnisko w Reykjaviku, ale nie dostrzegł sześciu samolotów, o których złożył wieczorem raport. Zniknęły również wszystkie transportowce. Widział tylko jeden radziecki helikopter i dalej czołgi. Na ulicach miasta i na szosie panował niewielki ruch. Nic dziwnego. W poniedziałkowy ranek wszyscy rybacy z pewnością wypłynęli już dawno w morze.

– Nie, sir. Pogoda w nocy była taka, że całe ruskie lotnictwo mogło przylecieć i odlecieć nie zauważone. – Sierżanta Smitha niepokoiła przede wszystkim pogoda. – A może stoją w tych hangarach?

Ostatniego wieczoru, około dwudziestej trzeciej, zauważyli wprawdzie na niebie świetlne smugi, jakby startujących rakiet, ale akurat padał rzęsisty deszcz i Edwards nie przekazał tego w raporcie, podejrzewając, że mogły to być tylko błyskawice.

– A co to jest? Przecież nie czołgi. Garcia, zobacz… pięćset metrów od terminalu… – porucznik wręczył żołnierzowi lornetkę.

– No tak, to jakiś rodzaj pojazdu na gąsienicach. Wygląda jak… nie, nie działo. Widzę jakby trzy lufy… może to wyrzutnia rakietowa?

– SAM-y – podpowiedział sierżant. – Może to rakiety widzieliśmy wczoraj wieczorem?

– Tu kosmita E.T.; muszę zadzwonić do domu – Edwards zaczął montować radio.

– Ile wyrzutni i jakiego typu? – zapytał Brytan.

– Widzimy tylko jedną, a w niej trzy pociski. Trudno określić typ. Zresztą nie znam się na tym. Możliwe, że wczoraj wieczorem, o dwudziestej trzeciej, postrzelali sobie z rakiet.

– Czemuście, do licha, nam tego od razu nie powiedzieli? – zapytał Brytan.

– Bo nie wiedziałem, co to takiego – Edwards nieomal wrzasnął. – Do cholery, przekazujemy wszystko, co widzimy, a wy nawet w połowę tych informacji nie wierzycie.

– Uspokój się, Ogar. Wierzymy. Wiem, że wam tam ciężko. Wydarzyło się coś jeszcze?

– Wie, że nam tu ciężko – poinformował swoich ludzi Edwards. – Na razie nic się nie dzieje, Brytan. Jeszcze bardzo wczesna godzina, ale niebawem spodziewamy się, że więcej mieszkańców pojawi się na ulicach.

– Zrozumiałem. Dobrze, Edwards, teraz odpowiadaj szybko i bez zastanowienia. Jak na drugie imię miał twój ojciec?

– Nie miał drugiego imienia! O co…

– Nazwa jego łódki?

– „Annie Jay". O co ci, do diabła, chodzi…?

– Co przytrafiło się Sandy, twojej dziewczynie?

Jakby ktoś wbił mu w brzuch nóż. Ton głosu był najbardziej przekonującą odpowiedzią.

– Odpierdol się!

– Rozumiem – odparł głos. – Wybacz, poruczniku, ale musiałem zadać te pytania. Na razie nie mamy dla ciebie żadnych poleceń. Prawdę mówiąc, nikt nie wie, co z wami zrobić. Musicie czekać i unikać kontaktu. Teraz o naszych transmisjach. Gdyby was dorwali i chcieli robić jakieś sztuczki, każdy z kontaktów zaczynaj od słów: „jest wspaniale". Kapujesz? Jest wspaniale.

– Zrozumiałem. Jeśli usłyszycie, że jest wspaniale, znaczy, że coś nie w porządku.


Keflavik, Islandia

Dowodzącego grupą lotniczą majora, mimo że od ponad trzydziestu godzin był na nogach, nie opuszczał dobry humor. Keflavik stanowił wspaniałą bazę, a spadochroniarze przejęli ją w stanie prawie nienaruszonym. Co ważniejsze, Amerykanie bardzo dbali o sprzęt remontowy i trzymali go w różnych punktach ośrodka w bezpiecznych schronach. Dlatego przetrwał atak lotniczy. Oficer stał teraz w zniszczonej wieży kontrolnej i obserwował z satysfakcją, jak pół tuzina samochodów-zamiataczek uprząta gruz z pasa startowego numer dziewięć. Za pół godziny będą mogły wkołować tam samoloty. W pobliżu pasa stało osiem pełnych cystern, a do końca dnia powinien zostać naprawiony rurociąg. Wtedy będzie to normalnie funkcjonująca baza radzieckiego lotnictwa.

– Kiedy przybędą nasze myśliwce?

– Za trzydzieści minut, towarzyszu majorze.

– Włączyć radar.

Na jednej z barek Rosjanie umieścili kompletny sprzęt do radiolokacji, który miał należeć do przyszłej bazy lotniczej. Obecnie więc w pobliżu głównego pasa startowego zainstalowany został ruchomy radar dalekiego zasięgu, a obok niego pojazd, w którym dyżurowali naziemni technicy. W bazie znajdowały się też trzy ciężarówki załadowane częściami zapasowymi oraz pociskami powietrze-powietrze; ponadto poprzedniego dnia przyleciało drogą lotniczą trzysta osób personelu naziemnego. Pasów startowych strzegła pełna bateria rakiet SA-11, osiem ruchomych dział przeciwlotniczych oraz pluton uzbrojonej w ręczne wyrzutnie SA.M-ÓW piechoty. Już kilka godzin wcześniej dotarł nowy transport pocisków ziemia-powietrze, które obecnie stały już na wyrzutniach, gotowe w każdej chwili do odpalenia.

Żadna maszyna należąca do Paktu Atlantyckiego, nie mogła pozwolić sobie na to, by bezkarnie zatańczyć nad Islandią walczyka. Przekonał się o tym jaguar RAF-u zestrzelony w nocy nad Reykjavikiem.

– Dziewiąty pas startowy gotowy do operacji – dobiegł głos oficera radiowego.

– Wspaniale! Teraz zająć się pasem jeden-osiem. Po południu chcę mieć wszystkie gotowe.


Wzgórze 152, Islandia

– Coś nowego – tym razem samoloty pierwszy dostrzegł Edwards.

Z niskich chmur wynurzyły się szerokie, srebrzyste skrzydła bombowca Badger. W chwilę później mignął jakiś mniejszy cień, ale natychmiast skrył się w chmurach.

– Myśliwiec?

– Niczego nie widziałem, sir – Garcia patrzył akurat w inną stronę. Usłyszeli huk; charakterystyczne zawodzenie odrzutowych silników schodzącego do lądowania samolotu. Porucznik po mistrzowsku już potrafił obchodzić się z radiem.

– Brytan, tu Ogar, wszystko gnije. Odebrałeś?

– Rozumiem, Ogar. Masz coś nowego?

– Nad głową przelatuje nam eskadra samolotów. Kieruje się na zachód, zapewne do Keflaviku. Poczekaj.

– Słyszę je, ale nic nie widzę – Garcia podał Edwardsowi lornetkę.

– Widziałem jedną, dwusilnikową maszynę, prawdopodobnie bombowiec. Towarzyszył mu myśliwiec… tak mi się wydaje. Cały czas słyszymy huk motorów, ale na wysokości siedmiuset metrów zalega gruba warstwa chmur. Nic nie widać.

– Twierdzisz, że lecą do Keflaviku?

– Raczej na pewno. Bombowiec leci na zachód i schodzi do lądowania.

– A może moglibyście wrócić do Keflaviku i sprawdzić, co się tam dzieje?

Edwards milczał chwilę. Czyżby ten skurwiel nie znał mapy? Taka wyprawa znaczyła trzydziestokilometrowy spacer w kompletnie odkrytym terenie.

– Nie, nie ma takiej możliwości.

– Zrozumiałem, Ogar. I przepraszam. Ale miałem rozkaz zapytać. Jak będziecie wiedzieć coś nowego, łączcie się. Dobra robota, chłopcy. Pilnujcie naszych spraw.

– Pytali, czy chcemy przespacerować się do Keflaviku. Powiedziałem, że nie – oznajmił Edwards po zdjęciu słuchawek.

– I bardzo słusznie, sir – odparł Smith. Ostatecznie w lotnictwie nie pracowali skończeni idioci.


Keflavik, Islandia

Minutę później w Keflaviku wylądował pierwszy mig-29 fulcrum. Podkołował pod wieżę, mijając po drodze bazowego jeepa. Sprawujący dowództwo major wybiegł pilotowi na spotkanie.

– Witamy w Keflaviku!

– Wspaniale. Gdzie tu toaleta? – odparł pułkownik.

Major zaprowadził go do auta – po Amerykanach zostało w bazie siedemdziesiąt jeepów oraz ponad trzysta samochodów prywatnych – i natychmiast podjechał do wieży. Amerykańska sieć radiowa uległa wprawdzie zniszczeniu, ale kanalizacja wykonana była z bardziej trwałego materiału.

– Ile?

– Sześć – odparł pułkownik. – Przeklęty norweski F-16 zaskoczył nas nad Hammerfest i zanim w ogóle zorientowaliśmy się, że tam jest, strącił jednego z naszych. Drugi spadł z powodu awarii silnika, a trzeci musiał lądować w Akureyri. Są już ludzie?

– Jeszcze nie. Został nam tylko jeden helikopter, ale dzisiaj mają przybyć kolejne. – Weszli do środka budynku. – Drugie drzwi na prawo.

Pułkownik wrócił po trzech minutach.

– Uff, dzięki, towarzyszu majorze. To ta gorsza strona latania na myśliwcach. Nie prezentujemy jej kadetom.

– Proszę, kawa. Poprzedni właściciele tego miejsca okazali się dla nas bardzo łaskawi – major odkręcił amerykański termos. Pułkownik wziął filiżankę i, smakując napój jakby to była brandy, obserwował lądowanie swoich myśliwców. – Rakiety już przygotowane. Samochody z paliwem czekają. Kiedy lecicie?

– Wolałbym, aby ludzie odpoczęli co najmniej dwie godziny i coś zjedli. Poza tym należy ukryć samoloty. Byliście już atakowani.

– Pojawiły się wyłącznie dwie maszyny zwiadowcze. Jedną zestrzeliliśmy. Przy odrobinie szczęścia…

– Tylko durnie liczą na szczęście. Jeszcze dziś pojawią się tu Amerykanie. Jestem tego pewien.


USS „Nimitz"

– Mamy kolejne źródło informacji na Islandii. Kryptonim: „Ogar" – oznajmił Toland. Znajdowali się w centrum informacji bojowej lotniskowca. – Jego zdaniem zeszłej nocy przybyło do Reykjaviku osiemdziesiąt samolotów transportowych i co najmniej sześć myśliwców. Taka flotylla mogła swobodnie przenieść całą dywizję. Brytan w Szkocji twierdzi, że otrzymali nie potwierdzone doniesienie, iż na Islandii lądują już radzieckie myśliwce.

– Musiałyby to być maszyny dalekiego zasięgu. Foxhoundy lub fulcrumy – odezwał się dowódca grupy lotniczej. – Nie wiem, czy mają je w nadmiarze. No cóż, na razie tam nie płyniemy. Ale problemy mogą wyniknąć. Jeśli będą stanowić osłonę bombowców…

– Czy z Wielkiej Brytanii nadeszły jakieś wiadomości o wsparciu lotniczym samolotów E-3? – zapytał Svensona Baker.

– Jak dotąd żadne.

– Kiedy pana zdaniem, Toland, mogą pojawić się nasi „przyjaciele"?

– Dwadzieścia minut temu przeleciał nad nami radziecki radiolokacyjny morski satelita zwiadowczy. Zanim wystartują, będą zapewne chcieli mieć najnowsze dane. Potem już mogą ruszać, admirale. Backfire' są w stanie tu dotrzeć za dwie godziny, jeśli będą leciały z pełną prędkością i w powietrzu uzupełnią paliwo. Najwcześniej. Ale moim zdaniem, nastąpi to za cztery lub pięć godzin.

– I co pan na to?

Dowódca grupy lotniczej najwyraźniej był zdenerwowany.

– Każdy z lotniskowców dysponuje samolotami radarowymi Hummer, którym towarzyszy para myśliwców F-14 Tomcat. Dwa następne tomcaty stoją cały czas w katapultach, gotowe do startu w pięć minut. Jest jeszcze kolejny hummer oraz tankowiec powietrzny. Reszta myśliwców może znaleźć się w powietrzu w ciągu kwadransa. Są napełnione paliwem i uzbrojone. Ich załogi znają zadanie. Nad formacją krąży prowler, start pozostałych możliwy w ciągu piętnastu minut. Dysponujemy też tankowcami powietrznymi A-7. Jesteśmy gotowi. Na „Fochu" czekają crusadery. Dobre maszyny, ale o małym zasięgu. Możemy ich używać do bezpośredniej osłony.


Kirowsk, RSFRR

RORSAT – radiolokacyjny rozpoznawczy satelita morski – przeleciał nad grupą bojową o godzinie trzeciej dziesięć nad ranem. Transmiter jego radaru namierzył formację i skierował na nią kamery. Pięć minut później dane znalazły się już w Moskwie. Po kwadransie na czterech lotniskach wojskowych w pobliżu Kirowska na Półwyspie Kolskim wezwano na odprawę załogi samolotów bojowych. Piloci byli zdenerwowani i nie mniej spięci niż oczekujący ich gdzieś na morzu Amerykanie. Obie strony nurtowała ta sama myśl. Obie strony od piętnastu lat nieustannie to ćwiczyły. Miliony godzin poświęcone planowaniu, studiom, symulacjom; teraz zbliżała się godzina próby.

Pierwsze wzbiły się w niebo badgery bombowce z dwoma silnikami Mikulina każdy. Startowały ciężko. Były tak załadowane bronią, że wydawało się, iż obsługa wieży kontrolnej musiała siłą woli pomagać im oderwać się od ziemi. Zrazu ruszyły na północ. Nad Murmańskiem uformowały się w pułki i skierowały na zachód. Za Przylądkiem Północnym szerokim łukiem skręciły w lewo, biorąc kurs na Północny Atlantyk.


Dwadzieścia mil od północnego wybrzeża Związku Radzieckiego pod wzburzoną, czarną powierzchnią morza dryfował USS „Narwhal". Ten najcichszy z amerykańskich okrętów podwodnych, przeznaczony do gromadzenia danych wywiadowczych, spędził więcej czasu u rosyjskich brzegów niż jakakolwiek jednostka floty radzieckiej. Wysunął nad powierzchnię morza trzy cienkie anteny wykrywacza radarów nieprzyjaciela oraz wart milion dolarów peryskop przeszukujący. Za pomocą radia niskiej mocy podsłuchał ustawiających się w bojowym szyku pilotów. Trzech umundurowanych pracowników wywiadu oraz cywilny funkcjonariusz Narodowej Agencji Bezpieczeństwa oszacowali siłę radzieckiej flotylli powietrznej i zdecydowali, że jest wystarczająco duża, by zaryzykować komunikat radiowy. Wysunięto więc dodatkowy maszt skierowany na odległego o dwadzieścia cztery tysiące mil satelitę komunikacyjnego. Przetransmitowanie wiadomości dzięki wielokrotnemu przyspieszeniu zajęło niecałe piętnaście sekund.


USS„Nimitz"

Wiadomość została automatycznie przekazana do czterech oddzielnych stacji łączności i w ciągu trzydziestu sekund dotarła do siedziby dowództwa lotnictwa strategicznego na Atlantyku. Pięć minut później Toland trzymał w dłoni żółty blankiet depeszy. Natychmiast udał się do admirała Bakera.

04:18 CZASU GREENWICH WYSTARTOWAŁA Z KOLI FORMACJA BOJOWA W SILE OKOŁO PIĘCIU PUŁKÓW KIERUNEK ZACHODNI

– Szybko się uwinęli, prawda? – Baker popatrzył na zegarek.

Dowódca grupy lotniczej przeczytał depeszę i podszedł do telefonu.

– Start za pięć minut, odwołać patrole lotnicze. Posłać dwa dodatkowe tomcaty i hummera. Wracające maszyny natychmiast wysyłać. Jedną katapultę przeznaczyć dla tankowców powietrznych.

– Za pozwoleniem, sir – zwrócił się do Bakera, gdy skończył wydawać rozkazy. – Proponuję wysłać za godzinę dwa F-14 i hummera. O szóstej wystartują wszystkie myśliwce. Dorwiemy Ruskich w odległości dwustu mil od nas i damy im kopa w dupę.

– Bardzo dobrze. Jakieś uwagi?

Svenson popatrzył zamyślonym wzrokiem na główny nakres. Linie okręgu wyznaczały maksymalny zasięg radzieckich bombowców.

– Czy do Brytyjczyków dotarło to ostrzeżenie?

– Tak jest, sir – odparł Toland. – I do Norwegów. Przy odrobinie szczęścia mogą nieco skubnąć Rosjan. Może wyślą coś ich tropem.

– Pomysł dobry, ale zanadto bym na to nie liczył. Gdybym to ja prowadził atak, poleciałbym na zachód i dopiero nad Islandią skręciłbym na południe. – Znów popatrzył na nakres. – Myśli pan, że Reporter ostrzegłby również o bear-Dach?

– Z tego, co wiem, wolno im włączać radiostację tylko wtedy, gdy pojawią się co najmniej trzy pułki lotnicze. Dziesięć lub dwadzieścia bear-D-ów to stanowczo za mało. Zresztą mogliby w ogóle ich nie zauważyć.

– W takim razie jest tam z pewnością całe stado z wyłączoną elektroniką. Po prostu wychwytują sygnały naszych radarów.

Toland potakująco skinął głową. Okręty wchodzące w skład grupy bojowej rozrzucone były w promieniu trzydziestu mil. Zgrupowane w środku lotniskowce i statki z wojskiem otaczało dziewięć mniejszych jednostek wojennych uzbrojonych w rakiety oraz sześć okrętów wyspecjalizowanych w zwalczaniu jednostek podwodnych. Wszystkie radary zostały wyłączone, a niezbędne informacje okręty otrzymywały z dwóch samolotów zwiadowczych E-2C, zwanych popularnie hummerami. Zainstalowane w maszynach radiolokatory przeczesywały przestrzeń w promieniu czterystu mil.

Rozgrywający się dramat stopniem komplikacji przewyższał najbardziej zawiłą grę. Występował w nim tuzin zmiennych czynników, których permutacja sięgała tysięcy. Zasięg radaru zależał od wysokości, a – w konsekwencji – od odległości do horyzontu, którego żaden radiolokator nie był w stanie przebić. Samolot, lecąc bardzo nisko, mógł uniknąć wykrycia przez radar lub poważnie ten moment opóźnić. Przebywanie na małej wysokości niebywale zwiększało zużycie paliwa, a tym samym ograniczało długość lotu.

Rosjanie musieli wykryć grupę bojową, sami pozostając nie zauważeni. Wiedzieli wprawdzie, gdzie okręty się znajdują, ale te, podczas czterech godzin potrzebnych bombowcom na dotarcie do celu, zmieniły już pozycje. Radzieckie rakiety, skoro miały trafić w cel, musiały otrzymać dokładne współrzędne dwóch amerykańskich i jednego francuskiego lotniskowca. W przeciwnym razie cała akcja nie miałaby sensu.

Również amerykańskie myśliwce wysłane na spotkanie bombowców potrzebowały precyzyjnych informacji o kierunku i szybkości nadlatujących maszyn. Zadanie było proste: zlokalizować i zniszczyć samoloty wroga, zanim te zdążą namierzyć lotniskowce.

Obie strony stały przed poważnym dylematem: używać radarów czy nie. Każde rozwiązanie miało dobre i złe strony, nie było rozwiązania „najlepszego". Właściwie wszystkie amerykańskie okręty dysponowały potężnymi radarami, zdolnymi wykryć napastników z odległości dwustu mil lub więcej. Ale ich sygnały można było namierzyć z odległości dużo większej, co pozwoliłoby Rosjanom okrążyć formację, precyzyjnie określić cele i zaatakować z czterech stron świata. Była to zabawa w chowanego rozgrywana na milionach mil kwadratowych oceanu. Przegrywający umierał.


Północny Atlantyk

Dziesięć radzieckich bombowców rekonesansowych Bear-D przeleciało nad południową Islandią. Przeczesywały obszar tysiąca mil w głąb morza. Potężne samoloty pełne były sprzętu elektronicznego, a ich załogi stanowili ludzie z wieloletnim doświadczeniem w tropieniu grup amerykańskich lotniskowców. Z nosów maszyn, z ogonów i końcówek skrzydeł wysunięto anteny poszukujące sygnałów emitowanych przez radary okrętowe. Oficerowie pokładowi starannie nanosili na mapy wszelkie przechwycone impulsy, ale samoloty pozostawały cały czas poza zasięgiem wykrywania radiolokatorów nieprzyjaciela. Najbardziej obawiano się tego, by Amerykanie nie wyłączyli swych radarów całkowicie lub nie włączali ich w nierównych odstępach czasu. W takim przypadku bowiem maszyny mogłyby dostać się niezauważenie w pobliże uzbrojonego okrętu lub samolotu nieprzyjaciela. Bear mógł przebywać w powietrzu dwadzieścia godzin, lecz cenę za to stanowił kompletny brak broni na pokładzie. Ten model był zbyt powolny, by wymknąć się myśliwcom przechwytującym i nie mógł z nimi walczyć. Słowa załóg tych samolotów: „zlokalizowaliśmy formację bojową wroga" transponowano na szydercze: „doswidanija, rodina". Niemniej piloci tych maszyn stanowili grupę dumnych zawodowców. Od nich zależał los bombowych samolotów… i los ich ojczyzny.

Osiemset mil na północ od Islandii badgery zmieniły kurs na jeden-osiem-zero i leciały teraz na południe z szybkością pięciuset węzłów. Choć uniknęły ciągle jeszcze groźnych Norwegów, musiały strzec się Brytyjczyków. Załogi nerwowo spoglądały przez okna, a czujniki elektroniczne prowadziły ciągły nasłuch. W każdej chwili spodziewano się odwetowego uderzenia myśliwców taktycznych na Islandię, a lotnicy dobrze wiedzieli, że każdy godny tego określenia pilot NATO bez wahania wyrzuci swe bomby do morza, byle tylko stoczyć powietrzną potyczkę z tak łatwym przeciwnikiem, jakim były dwudziestoletnie badgery.

Samoloty te dochodziły już kresu pracowitego żywota. Na skrzydłach pojawiały się pęknięcia, a turbiny odrzutowych silników były wytarte, co zmniejszało skuteczność i ekonomikę lotu.

Dwieście mil za nimi bombowce Backfire kończyły operację tankowania w powietrzu paliwa. TU-22M po uzupełnieniu benzyny poleciały na południe, poruszając się nieco na zachód od badgerów. Pod skrzydłami widniały podwieszone rakiety AS-6 Kingfish. Backfire'y również przedstawiały sobą w miarę łatwy cel dla myśliwców, ale ich stosunkowo duża szybkość sprawiała, że miały sporą szansę im umknąć. Piloci backfire'ów stanowili elitę radzieckiego lotnictwa morskiego. Mieli bardzo wysokie pobory i posiadali w swojej ojczyźnie wysoki status społeczny, co podczas odpraw nieustannie przypominali im dowódcy. Teraz przyszło ten dług spłacać.

Wszystkie trzy grupy leciały na południe z optymalną prędkością. Załogi na pokładach w napięciu kontrolowały zużycie paliwa, temperaturę silników i wiele innych parametrów, od których zależy powodzenie dalekich rejsów nad oceanem.


USS „Nimitz"

Toland wyszedł na pokład, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Był piękny ranek, promienie wschodzącego słońca barwiły na różowo białe obłoki. Na horyzoncie, w odległości ośmiu mil majaczyły sylwetki „Saratogi" i „Focha"; nawet z tak daleka robiły wrażenie swoim ogromem. Bliżej pruł półtorametrowe fale „Ticonderoga". W jego podwójnych wyrzutniach bielały rakiety. Lampy sygnalizacyjne przesyłały wiadomości. Pozostałe widoczne jednostki były tylko szarymi, milczącymi cieniami. Eskadra czekała. Na pokładzie startowym „Nimitza" drzemały samoloty. Każdy wolny skrawek powierzchni zajmowały myśliwce przechwytujące F-14 Tomcat. Dwa z nich, znajdujące się w odległości zaledwie kilkudziesięciu metrów od Tolanda, zostały już umieszczone w katapultach; obok czuwały dwuosobowe załogi. Myśliwce były uzbrojone w rakiety dalekiego zasięgu Phoenix. Bombowcom atakującym zamiast broni podczepiono dodatkowe zbiorniki z paliwem, którym w powietrzu miały uzupełniać baki myśliwców. Dzięki temu samoloty mogły pozostawać w powietrzu dwie godziny dłużej. Wokół maszyn roili się technicy i mechanicy poubierani w różnobarwne koszule, lotniskowiec zaczął powoli wykonywać zwrot przez lewą burtę, wystawiając się na zachodni wiatr. Przygotowywał się do wystrzelenia samolotów. Toland popatrzył na zegarek. Piąta pięćdziesiąt osiem. Czas wracać do centrum informacji. Za dwie minuty lotniskowiec przyjmie pozycję bojową. Oficer wachtowy wywiadu głęboko zaczerpnął świeżego, morskiego powietrza. Zadawał sobie pytanie, czy nie jest to ostatni oddech.


Północny Atlantyk

– Kontakt! – odezwał się przez interkom technik beara. – Sygnały wskazują na powietrzny, amerykański nadajnik radarowy. Typ instalowany na lotniskowcach.

– Podać współrzędne! – rozkazał niecierpliwie pilot.

– Cierpliwości, towarzyszu majorze – technik dokonał korekt na tablicy rozdzielczej. Jego radiowe interferometry odmierzały sygnały w miarę przechwytywania ich przez anteny rozmieszczone wzdłuż całego kadłuba samolotu. – Południowy wschód. Pozycja: jeden-trzy-jeden. Siła sygnału: jeden. Cel bardzo odległy. Pozycja niezmienna. Na razie proponuję stały kurs.

Piloci w milczeniu wymienili spojrzenia. Gdzieś po lewej stronie znajdował się amerykański samolot radarowy E-2C Hawkeye, który mógł w każdej chwili sprowadzić tu setkę wrogich maszyn. Załoga złożona, z oficera nasłuchowego i dwóch operatorów radaru w kilka sekund po wykryciu ich obecności podałaby odpowiednie namiary uzbrojonym w rakiety myśliwcom przechwytującym. Radziecki pilot zastanawiał się więc, z jaką precyzją działa aparatura hawkeya. A jeśli już zlokalizował beara? Znał odpowiedź na to pytanie. Pierwsze ostrzeżenie mogło pojawić się dopiero wraz z impulsem sterującego ogniem radaru w pędzącym im na spotkanie amerykańskim myśliwcu F-14 Tomcat. Bear utrzymywał kurs jeden-osiem-zero, a nawigator śledził i nanosił na nakres zmiany położenia źródła sygnałów. Za dziesięć minut powinni mieć dokładny namiar. Jeśli do tego czasu przeżyją… Nie mogli przerwać ciszy radiowej aż do chwili dokładnego ustalenia pozycji przeciwnika.

– Mam – odezwał się oficer. – Przybliżona odległość do celu: trzysta pięćdziesiąt mil, pozycja: czterdzieści siedem stopni, dziewięć minut szerokości północnej i trzydzieści cztery stopnie, pięćdziesiąt minut długości wschodniej.

– Przekażcie to dalej – polecił pilot. Kierunkowa antena wysokiej częstotliwości zamontowana w stateczniku pionowym ogona obróciła się i przesłała wiadomość do dowódcy eskadry, którego samolot znajdował się sto mil z tyłu.

Dowódca porównał tę informację z danymi satelity. Miał teraz dwa fragmenty informacji. Trzy godziny wcześniej Amerykanie znajdowali się o sześćdziesiąt mil dalej na południe od obecnej pozycji hawkeye'a. Przeciwnik dysponuje zapewne dwoma takimi samolotami, na północno-wschodniej i północno-zachodniej flance formacji. Amerykanie zawsze tak postępowali. Zatem grupa lotniskowców powinna być… tutaj. Badgery pędziły wprost na nią. Amerykańskie radary wykryją ich obecność za… dwie godziny. W porządku – mruknął pod nosem. Wszystko szło zgodnie z planem.


USS „Nimitz"

Toland w milczeniu obserwował nakres. Obraz radarowy z hawkeye'ów transmitowany był na lotniskowce za pośrednictwem radiowej linii cyfrowej. Pozwalało to dowódcy grupy śledzić na bieżąco przebieg wypadków. Te same dane otrzymywał szef grupy lotniczej na „Ticonderodze", a każdy z pozostałych okrętów włączony był w system morskich danych taktycznych. Podobnie jednostki francuskie, które od dawna już były przystosowane do ścisłej współpracy z marynarką amerykańską. Jak dotąd radary nie wykazywały obecności innych maszyn z wyjątkiem wojskowych i cywilnych samolotów transportowych przewożących przez ocean do Europy ludzi i sprzęt. Piloci DC-10 i C-5A, ostrzeżeni o możliwości bitwy powietrznej, trzymali się z daleka, nadkładając tym samym drogi, mimo iż znaczyło to dodatkowe lądowanie celem uzupełnienia paliwa.

W powietrzu znajdowało się już czterdzieści osiem tomcatów przeczesujących teren w promieniu trzystu mil. Każdej parze myśliwców towarzyszył samolot zaopatrzeniowy z paliwem. Myśliwce atakujące Corsair i Intruder miały powiększone baki i tomcaty już teraz, jeden po drugim, tankowały z nich benzynę. Po skończonej operacji corsairy natychmiast wracały na lotniskowce po nowy zapas paliwa. Dzięki tej taktyce myśliwce mogły cały czas przebywać w powietrzu. Pozostawione na pokładach maszyny były gotowe do startu. W razie nalotu zostałyby natychmiast wystrzelone z katapult i włączyłyby się do walki.

Procedura ta ciągle zdumiewała Tolanda, choć znał ją dobrze. Wszystko szło tutaj zgrabnie jak w balecie. Maszyny zajmowały w powietrzu wyznaczone pozycje i, lecąc z ekonomiczną prędkością, zataczały na niebie szerokie łuki. Lotniskowce przyspieszyły i posuwały się na wschód z szybkością trzydziestu węzłów, nadrabiając stracony podczas operacji wystrzelenia samolotów dystans. Doganiały „Saipana", „Ponce" i „Newport", okręty desantowe wiozące na pokładach piechotę morską. Jednostki te osiągały prędkość zaledwie dwudziestu węzłów i były praktycznie bezbronne. Na wschód od grupy bojowej operowały dwa samoloty: pochodzący z lotniskowca S-3A viking oraz przybyły z bazy lądowej P-3C orion. Obie maszyny specjalizowały się w niszczeniu okrętów podwodnych i cały czas znajdowały się w bezpośrednim kontakcie z dowódcą operacji zwalczania podwodnej floty, którego kwatera mieściła się na niszczycielu „Caron". Wszędzie jednak panował pozorny spokój. Stara historia znana każdemu żołnierzowi. Należało cierpliwie czekać.


Północny Atlantyk

Dowódca rajdu powietrznego szybko zebrał wszystkie dane. Znał teraz pozycje czterech amerykańskich hawkey-ów. Współrzędne pierwszej pary wyliczono precyzyjnie dopiero, kiedy poznano położenie drugiej – znajdowała się na południe od rozpoznanej wcześniej dwójki. Amerykanie nieświadomie zdradzili miejsce pobytu grupy bojowej, a nieustanny dryf hawkey-ów w kierunku wschodnim pozwolił dowódcy dokładnie ustalić kurs i prędkość okrętów. Beary otaczały teraz Amerykanów szerokim półkolem; nadlatujące z północy badgery dzieliła jeszcze od celu odległość czterystu mil. Za pół godziny samoloty miały wejść w zasięg amerykańskich radarów.

– Do grupy A: wroga formacja na siatce 456/819; szybkość: dwadzieścia; kurs: jeden-zero-zero. Plan ataku A zrealizować o godzinie szóstej piętnaście czasu Greenwich. To samo grupa B. Kontrolę taktyczną tej grupy przekazać Koordynatorowi Formacji Wschodniej.

Zaczęła się bitwa.

Załogi badgerów odetchnęły z ulgą. Sygnały amerykańskich radarów wykryto już przed kwadransem, toteż każda kolejna mila na południe zbliżała je do chmary nieprzyjacielskich myśliwców. Na pokładzie wszystkich maszyn nawigator i bombardier pracowali szybko i sprawnie. Programowali komputery sterujące podwieszonymi pod skrzydłami rakietami Kelt.

Osiemset mil na południowy zachód piloci backfire'ów otworzyli przepustnice i skorygowali kurs zgodnie z nowymi danymi, które napłynęły od dowódcy operacji. Kontrolę nad otaczającymi szerokim łukiem amerykańską formację backfire'ami przejął teraz oficer taktyczny przebywający na pokładzie pierwszego beara. Niebawem maszyny miały wejść w elektroniczny kontakt z hawkeye'ami. Jednak, by zlokalizować je i nawiązać kontakt z formacją NATO, piloci bombowców potrzebowali ściślejszych danych. Na pokładach backfire'ów panowało podniecenie. Nadchodziła decydująca chwila. Symulacja bitwy, której plan powstał już przed rokiem, przeprowadzona została na poligonach pięciokrotnie. Cztery razy wszystko przebiegło znakomicie.

Na pokładach osiemdziesięciu badgerów piloci zaczęli odliczać brakujące do szóstej piętnaście sekundy.

– Ognia!

Prowadzący badger wystrzelił rakiety osiem sekund wcześniej. W sekundowym odstępie dwa przypominające kształtem samolot kelty opuściły wsporniki, opadły kilkadziesiąt metrów, zanim zaczął pracować ich turboodrzutowy napęd.

Pędząc na autopilocie, kelty wróciły na wysokość dziesięciu tysięcy metrów i z szybkością sześciuset węzłów pomknęły na południe. Załogi bombowców obserwowały lot rakiet przez minutę czy dwie, po czym szerokim łukiem zawróciły w stronę domu. Ich zadanie było skończone. Sześć Baderów z urządzeniami zagłuszającymi poleciało dalej na południe, trzymając się ponad trzydzieści mil za keltami. Załogi były zdenerwowane, lecz pewne siebie. Niełatwo przyjdzie amerykańskim radarom przedrzeć się przez potężne zakłócenia emitowane przez radzieckie samoloty. Myśliwce Paktu napotkają niebawem aż nadto celów, na których skupią uwagę.

Kelty leciały równym tempem i prostym kursem. Miały zainstalowaną aparaturę elektroniczną, uruchamianą automatycznie przez czujniki umieszczone w statecznikach ogonowych. Kiedy tylko wejdą w teoretyczny zasięg radarów hawkeye'ów, włączą się transpondery zainstalowane w nosach maszyn.


USS„Nimitz"

– Kontakt radarowy. Nalot-1. Współrzędne: trzy-cztery-dziewięć. Odległość: czterysta sześćdziesiąt mil. Liczne cele. Sto czterdzieści obiektów. Kurs: jeden-siedem-pięć. Szybkość: sześćset węzłów.

Do głównego komputera taktycznego wprowadzone zostały elektroniczne dane nadlatujących maszyn, a dwa pleksiglasowe ekrany odtworzyły to wizualnie.

– Już są – mruknął Baker. – Punktualnie. Jakieś uwagi?

– Ja… – zaczął Toland, ale nie skończył, gdyż ekran komputera raptownie zbielał.

– Okręt-baza, tu Jastrząb Trzy. Mamy jakieś zakłócenia – odezwał się starszy kontroler. – Namierzyliśmy sześć, może siedem źródeł zakłóceń. Pozycje: trzy-cztery-zero do zero-trzy-zero. Potężna emisja. Prawdopodobnie samoloty z radiostacjami zagłuszającymi. Straciliśmy kontakt z celami. Przypuszczalne spotkanie za dziesięć minut. Prosimy o zezwolenie na użycie broni. Przetniemy im drogę.

Baker popatrzył na oficera operacji powietrznych.

– Zaczynamy.

Operacyjny skinął głową i podniósł mikrofon.

– Jastrząb Trzy tu okręt-baza. Użyjcie broni, powtarzam, użyjcie broni. Rozwalcie kilka bombowców.

Svenson, marszcząc brwi, spoglądał na ekran.

– Admirale, oczyszczamy pokłady z samolotów. Proszę wydać polecenie, by okręty trzymały się blisko siebie.

Baker skinął głową.

– Do okrętów, tu okręt-baza, zwrot w lewo: dwa-siedem-zero. Wypuścić pozostałe samoloty. Wykonać natychmiast.

Jak na komendę okręty wykonały zwrot o sto osiemdziesiąt stopni przez lewe burty. Które nie uzbroiły jeszcze wyrzutni w rakiety, zrobiły to teraz. Kierujące ogniem radary skierowano na północ. Trzydziestu kapitanów czekało na hasło podjęcia akcji.


Północny Atlantyk

Była wkurwiona. Pewnie – myślała. – Jestem na tyle dobra, by latać. Jestem na tyle dobra, by zostać instruktorem na eagle'ach. Doświadczony pilot oblatywacz: specjalista od broni antysatelitarnej, mogę nawet dostać zaproszenie do Huston. A czy pozwolili mi wziąć udział w lotach bojowych? Nie! Wybuchła wojna, a ja pracuję jako cholerny pilot z obsługi mostu powietrznego!

– Szlag by to trafił!

Nazywała się Amy Nakamura i była majorem lotnictwa Stanów Zjednoczonych. Spędziła w powietrzu trzy tysiące godzin, z których dwie trzecie na F-15. Jak większość pilotów myśliwskich miała krępą, przysadzistą sylwetkę i tylko jej ojciec mógł twierdzić, że jest ładna. Nazywał ją Bunny – Króliczek. Kiedy to się rozniosło, koledzy-piloci natychmiast przechrzcili ją na Buns – Słodkie Bułeczki.

Z trzema pilotami-mężczyznami miała dostarczyć do Niemiec trzy nowe fabrycznie myśliwce Eagle, na których latać będą inni. Mężczyźni! W samolotach zainstalowane zostały dodatkowe zbiorniki z paliwem, by maszyny mogły pokonać dystans jednym skokiem. Na pokładzie znajdowała się ponadto jedna rakieta Sidewinder oraz 20-milimetrowe działka. W czasie drugiej wojny światowej Rosjanie pozwalali kobietom latać na myśliwcach – myślała rozżalona Nakamura. – Niektóre zostały nawet asami!

– Hej, Buns! Już trzecia. Pora meldować – odezwał się lecący obok pilot.

Nakamura miała wyśmienity wzrok, ale nie mogła uwierzyć własnym oczom.

– Butch, czy widzisz to samo co ja? – zapytała.

– Badgery…?

– Pierdolone Tu-16 badger… ja-hu! Gdzie jest Flota?

– Gdzieś w okolicy. Połącz się z nimi, Buns.

– Flota, Flota, tu transport samolotów sił powietrznych Golf Cztery Dziewięć. Lecimy na wschód czterema foxtrotami-jeden-pięć. Mamy przed sobą formację radzieckich bombowców… o kurwa, zrozumieliście?

– Kto to jest, do diabła? – zapytał pilot hawkeyea.

– Golf Cztery Dziewięć – poinformował natychmiast technik łączności. – Zidentyfikuj się. Nowa-Forma-Whisky.

Mogła to być jakaś radiowa sztuczka Rosjan. Major Nakamura zaklęła pod nosem i zaczęła wodzić palcem po wykazie kodów łączności. O, tutaj!

– Alfa-Sześć-Hotel.

– Golf Cztery Dziewięć, tu Jastrząb Jeden, podaj pozycję. Ostrzegamy przed formacją badgerów. Trzymajcie się od nich z daleka, zrozumiano?

– Jak jasna cholera. Widzę trzy badgery, lecą na północ. Pozycja: czterdzieści dziewięć szerokości północnej i trzydzieści trzy długości wschodniej.

– Na północ? – zdumiał się oficer telekomunikacji. – Golf, tu Jastrząb Jeden. Potwierdź kontakt wzrokowy. Powtarzam, potwierdź kontakt wzrokowy.

– Jastrząb Jeden, tu Golf, widzę dwanaście badgerów, powtarzam dwanaście tu-jeden-sześć, bombowce, na południe ode mnie. Zbliżam się do nich. Podejmuję akcję bojową. Koniec.

– Szefie, radar nic nie wykazuje – odezwał się operator. – Na północy nic nie ma.

– Więc o czym w ogóle gadają?

Major Amelia „Buns" Nakamura, nie patrząc na klawisze, uzbroiła rakietę i włączyła taktyczny wskaźnik refleksyjny. Uruchomiła system rozpoznawania „swój-wróg". Ekran nie rozbłysł. To wystarczyło.

– Frank, na wschód. Butch, lecisz za mną. Sprawdzić poziom paliwa. Do ataku!

Zakończywszy najbardziej ryzykowną część zadania, piloci badgerów zanadto się rozluźnili. Cztery amerykańskie myśliwce zauważyli dopiero wtedy, gdy znajdowały się w odległości niecałej mili; ich niewinny błękit sprawiał, że były trudne do wyśledzenia na tle porannego, czystego nieba.

W pierwszym nalocie Buns ulokowała w kabinie Badera dwieście pocisków. Dwusilnikowy bombowiec natychmiast przekoziołkował niczym martwy wieloryb. Pierwszy. Krzyknęła z radości i nadała maszynie pięciokrotne przyspieszenie. Zatoczyła pętlę i znurkowała w kierunku kolejnego celu. Zaalarmowani piloci radzieckiego samolotu również przeszli w lot nurkowy. Ale nie mieli szans. Nakamura odpaliła sidewindera z odległości niecałej mili i obserwowała lot pocisku, który trafił w lewy silnik rosyjskiego bombowca. Maszyna natychmiast straciła skrzydło. Następny badger znajdował się w odległości trzech mil. Tylko nie nerwowo – napomniała się w duchu dziewczyna. – Masz wielką przewagę szybkości. W ferworze walki zapomniała, że rosyjskim bombowcom zainstalowano w tylnej kabinie karabiny maszynowe. Przypomniał jej o tym radziecki podoficer, który wprawdzie spudłował, ale bardzo dziewczynę wystraszył. Z sześciokrotnym przyspieszeniem skręciła maszynę w lewo, po czym skierowała ją na kurs równoległy. Kolejna seria z działek pokładowych trafiła Rosjanina w środek kadłuba. Nakamura wykonała gwałtowny skręt, by uniknąć kolizji ze szczątkami samolotu. Cała akcja trwała dziewięćdziesiąt sekund, ale dziewczyna była mokra od potu.

– Butch, gdzie jesteś?

– Mam jednego, Buns! Mam jednego! – obok niej pojawił się eagle.

Nakamura rozejrzała się. Niebo było czyste. Gdzie się wszyscy podziali?

– Jastrząb Jeden, tu Golf. Słyszysz mnie?

– Słyszę cię, Golf.

– W porządku. Strąciliśmy cztery sztuki, powtarzam, cztery badgery.

– Razem pięć, Buns – włączył się kolejny pilot.

– Coś tu nie gra, sir – operator radaru na Jastrzębiu Jeden spojrzał na ekran radiolokatora. – Mieliśmy ich; powiedzieli, że upolowali kilka sztuk w odległości trzystu, czterystu mil stąd.

– Okręt-baza, tu Jastrząb Jeden. Mieliśmy kontakt radiowy z pomostem powietrznym. Twierdzą, że zniszczyli pięć badgerów, kilkaset mil na północ od nas. Powtarzam, na północ.

Toland uniósł brwi.

– Niektórym musiało się nie udać – zauważył Baker. – Zabrakło im paliwa, prawda?

– Owszem, sir – odparł Operacyjny. Wyraźnie nie był zadowolony ze swojej odpowiedzi.

– Znów mamy cele – oznajmił operator radaru.

Kelty, nie zważając na całe zamieszanie, parły do przodu. Radarowe transpondery sprawiały, iż do złudzenia przypominały trzydziestosześciometrowe bombowce Badger. Zainstalowane w nich urządzenia zagłuszające podjęły pracę i obraz rakiet na amerykańskich ekranach rozmył się. Teraz systemy autopilotów zaczęły manewrować pociskami, wprowadzając je w ostre, stumetrowe skręty tak, jak czyniłby to pilot prawdziwego samolotu unikający wystrzelonej w niego rakiety. Przed sześciu laty, kiedy wycofano kelty ze służby, były prawdziwymi pociskami. Obecnie jednak ich głowice zastąpiono dodatkowymi bakami z paliwem i rakiety pełniły rolę celów pozorujących.

– Ja-hu!

Eskadra złożona z dwunastu tomcatów oddalona była o sto pięćdziesiąt mil. Obraz keltów na ekranach radarów wyostrzył się i drudzy oficerowie, zajmujący tylne fotele w kabinach myśliwców, szybko wyliczyli kursy obiektów. Pociski znalazły się już w zasięgu rażenia amerykańskich rakiet. Piloci byli przekonani, że mają do czynienia z prawdziwymi bombowcami.

Tomcaty wystrzeliły w stronę znajdujących się sto czterdzieści mil od nich keltów rakiety AIM-54C Phoenix, warte milion dolarów każda. Pociski parły ku celom z prędkością pięciu machów. Prowadziły je zainstalowane w myśliwcach radary. Po niecałej minucie czterdzieści osiem rakiet zniszczyło trzydzieści dziewięć celów. Pierwsza eskadra tomcatów zawróciła, a jej miejsce zajęła następna.


USS„Nimitz"

– Admirale, coś tu nie gra – powiedział cicho Toland.

– A co ma nie grać? – Baker nie widział nic podejrzanego. Wrogie bombowce znikały z ekranów wedle wszelkich reguł sztuki wojennej.

– Rosjanie atakują jak głupcy, sir.

– I co z tego?

– To, że Rosjanie głupcami nie są! Admirale, dlaczego backfire'y nie nadlatują z szybkością ponaddźwiękową? Dlaczego tylko jedna grupa? Dlaczego tylko z jednego kierunku?

– Kwestia paliwa – odparł Baker. – Badgery limitowane są pojemnością baków i muszą lecieć najkrótszą drogą.

– Kurs mają prawidłowy. Wszystko pasuje – Baker potrząsnął głową i skoncentrował uwagę na nakreślę taktycznym.

Druga eskadra myśliwców wystrzeliła rakiety. Ponieważ wrogie obiekty nadlatywały pod pewnym kątem, amerykańskie pociski traciły nieco na celności. Czterdziestoma ośmioma rakietami trafiły trzydzieści cztery kelty. Ale na nakresach było sto pięćdziesiąt siedem obcych samolotów… Trzecia i czwarta eskadra tomcatów ruszyły jednocześnie. Zestrzeliły dziewięćdziesiąt obcych maszyn. Potem, używając działek pokładowych, obie weszły w bezpośredni kontakt z nieprzyjacielem.

– Do okrętu-bazy, tu dowódca SAM-ów. Przedarło się kilka wrogich maszyn. Proponujemy włączyć radary kierunkujące pociski woda-powietrze.

– Zezwalam – odparł koordynator bojowy grupy taktycznej.


Północny Atlantyk

– Radar przechwytujący na pozycji: zero-trzy-siedem – odezwał się operator wykrywacza radarów zainstalowanego na beare. – Wiedzą już o nas. Proponuję włączyć nasz.

W samolocie podjął pracę potężny radar Big Bulge.


USS„Nimitz"

– Kolejny kontakt radarowy. Cel: Nalot-2.

– Co takiego? – parsknął Baker. W tej samej chwili odezwały się myśliwce.

– Okręt-baza, tu dowódca myśliwców osłonowych. Mam kontakt wzrokowy z celem – dowódca eskadry próbował rozpoznać obiekty na monitorze dalekiego zasięgu. Kiedy odezwał się, w głosie miał strach. – Uwaga, uwaga, to nie badgery. Strzelaliśmy w rakiety Kelt\

Odezwało się centrum informacji bojowej:

– Nalot-2. Złożony z siedemdziesięciu trzech jednostek. Pozycja: dwa-jeden-siedem. Odległość: sto trzydzieści mil. Nasz Big Bulge cały czas śledzi formację.

Toland aż skulił się, widząc nowy nakres.

– Admirale, miałem rację.

Oficer taktyczny, kiedy podnosił do ust mikrofon, był blady jak ściana.

– Alarm bojowy pierwszego stopnia. Użyć broni! Zagrożenie z kierunku dwa-jeden-siedem. Przygotować artylerię pokładową.

Wszystkie tomcaty znajdowały się w powietrzu i okręty były praktycznie bezbronne. Jedyną broń formacji stanowiło osiem crusaderów z „Focha"; typ dawno już wycofany ze służby w amerykańskim lotnictwie. Na zwięzły rozkaz z lotniskowca natychmiast wzbiły się w powietrze i ruszyły na południowy zachód na spotkanie backfire'ów. Za późno.

Bear precyzyjnie już namierzył amerykańską eskadrę. Rosjanie nie potrafili określić jeszcze dokładnie typu okrętów, ale byli w stanie odróżnić większe jednostki od mniejszych oraz rozpoznać charakterystyczną emisję radarową rakietowego krążownika „Ticonderoga". W pobliżu tej jednostki musiały znajdować się lotniskowce. Załoga samolotu natychmiast przesłała wiadomość do radzieckiej flotylli powietrznej. W minutę później siedemdziesiąt bombowców Backfire wystrzeliło sto czterdzieści rakiet AS-6 Kingfish, po czym natychmiast zawróciło na północ. Kingfishe w niczym nie przypominały keltów. Rakietowe silniki na paliwo ciekłe mogły nadać im szybkość dziewięciuset węzłów, a kierunkujące radary prowadziły pociski na zaprogramowany wcześniej cel odległy o dziesięć mil. Na każdy ze statków i okrętów nadlatywało kilkanaście rakiet.

– Wampir, wampir! – odezwał się oficer operacyjny w centrali informacji bojowej na pokładzie „Ticonderogi". – Nadlatuje kilkanaście pocisków. Ognia!

Oficer kierujący obroną powietrzną przełączył system defensywny Aegis na automatyczne sterowanie. W tym właśnie celu zbudowano „Ticonderogę". Jego potężne radarowo-komputerowe urządzenia zidentyfikowały natychmiast nadlatujące pociski jako nieprzyjacielskie i obliczyły siłę ognia niezbędną do ich zniszczenia. Komputer samodzielnie określał zagrożenie i działał wedle własnej, elektronicznej woli. Przez główny ekran taktyczny przemknęły cyfry, symbole i wektory. Do podwójnych wyrzutni rakietowych umieszczonych na rufie i dziobie popłynęły komendy. Aegis był najwyższym wytworem sztuki wojennej, najlepszym z wymyślonych systemów sterujących pociskami ziemia-powietrze. Istniał tylko jeden szkopuł: „Ticonderoga" dysponowała dziewięćdziesięcioma sześcioma rakietami SM-2, klasy ziemia-powietrze, a przeciwko sobie miała sto czterdzieści nadlatujących kingfishów. Na taką okoliczność komputer nie był zaprogramowany.

Przebywający na pokładzie „Nimitza" Toland czuł, jak lotniskowiec wykonuje raptowny zwrot, a maszyny zwiększają szybkość okrętu bojowego do trzydziestu pięciu węzłów. Wyrzutnie „Virginii" i „Californii", jednostek o napędzie atomowym stanowiących jego eskortę, namierzały nadlatujące rakiety.

Pędzące na wysokości dwóch tysięcy siedmiuset metrów Kingfishe znajdowały się w odległości stu mil, z których każdą przebywały w cztery sekundy. Wszystkie pociski miały już namierzony cel. „Nimitz" i jego rakietowa eskorta były najbliższymi wielkimi okrętami.

Kiedy kingfishe znalazły się w odległości dziewięćdziesięciu dziewięciu mil, krążownik wystrzelił pierwsze cztery pociski. Pomknęły do celu, zostawiając za sobą siwą smugę. Opróżnione podstawy wyrzutni uniosły się do pionu i w leża weszły kolejne rakiety. Ponowne załadowanie i odpalenie trwało osiem sekund. Samosterujące rakiety dalekiego zasięgu mogły opuszczać wyrzutnie co dwie sekundy. Po trzech minutach wszystkie znalazły się już w powietrzu. Nad krążownikiem unosiła się chmura siwego dymu. Teraz już jedyną broń okrętu stanowiła artyleria pokładowa.

SAM-y, kierowane promieniem radarów macierzystego okrętu, mknęły ku celom z szybkością przekraczającą dwa tysiące mil na godzinę. W odległości stu pięćdziesięciu metrów od celów głowice eksplodowały. System Aegis spełnił swoje zadanie. Ponad sześćdziesiąt procent obcych rakiet zostało unieszkodliwionych. Lecz w kierunku ośmiu jednostek nawodnych szybowały jeszcze osiemdziesiąt dwie.

Do walki włączyły się kolejne okręty z wyposażeniem rakietowym. Czasem dwa lub trzy pociski niszczyły jeden wrogi obiekt. Liczba nadlatujących „wampirów" zmalała do siedemdziesięciu, potem do sześćdziesięciu, ale wciąż było ich za dużo. Każda pojawiająca się rakieta miała określony cel. Teraz na okrętach uaktywniono potężne systemy zagłuszania, a statki zaczęły wykonywać skomplikowane manewry, niczym stylizowany taniec, nie zwracając uwagi na szyk. Ewentualna kolizja stanowiła najmniejszy problem. Gdy kingfishe znajdowały się w odległości dwudziestu mil, każda jednostka zaczęła wysyłać bombki rozsiewające aluminiowe paski Mylera, które zalśniły w słońcu, tworząc dla nadlatujących rakiet tuziny nowych celów.

Niektóre kingfishe, zmylone aluminium, rozpoczęły pościg za „duchami Mylera". Dwa z nich zboczyły z kursu i skierowały się na nowy obiekt, daleko od flotylli. Obraz radarowy na „Nimitzu" zmatowiał. Prezentujące pozycje poszczególnych jednostek impulsy na ekranach lamp oscyloskopowych przemieniły się w bezkształtne obłoki. Spowodowane to było obecnym w powietrzu metalem. Pozostały tylko linie pocisków uformowane w kształt litery V opatrzone danymi dotyczącymi kierunku i szybkości nadlatujących obiektów. Ostatnia fala SAM-ów zestrzeliła jeszcze trzy. Liczba „wampirów" spadła do czterdziestu jeden. Toland ujrzał pięć kierujących się na „Nimitza" rakiet.

Ostatnią bronią była artyleria przeciwlotnicza zainstalowana nad głównym pokładem. Stanowiły ją 20-milimetrowe sterowane radarem działa Gatlinga CIWS, przeznaczone do niszczenia rakiet w odległości mniejszej niż dwa tysiące metrów. Całkowicie zautomatyzowane armaty wysunęły do góry swe lufy, nakierowały je na tor lotu dwóch pierwszych kingfishów. Poszła salwa z baterii ulokowanej po lewej stronie burty. Rozległ się ogłuszający terkot przypominający dźwięk monstrualnej maszyny do szycia. Urządzenia radarowe namierzyły rakiety i skierowały ogień na oba cele.

Pierwszy kingfish eksplodował osiemset metrów przed lewą burtą „Nimitza". Eksplozja tysiąca kilogramów ładunku wybuchowego wstrząsnęła okrętem i Toland w pierwszej chwili myślał, że lotniskowiec został trafiony. Wokół Boba zwijali się niczym w ukropie dyżurni z centrum informacji bojowej. Z ekranu zniknął jeden obiekt. Pozostały jeszcze cztery.

Kolejny kingfish pojawił się od strony dziobu. Trafiony pociskiem CIWS eksplodował jednak zbyt blisko okrętu. Na pokład spadł deszcz odłamków, zabijając dwanaście osób. Trzecią rakietę zmyliły paski aluminium. Pocisk runął do morza pół mili od lotniskowca, wzbijając wysoką na trzysta metrów fontannę wody. Okręt ponownie zadrżał.

Czwarty i piąty kingfish pojawiły się od strony rufy, lecąc w odległości niecałych stu metrów od siebie. Lufy dział natychmiast tam się skierowały, ale komputer nie mógł podjąć decyzji, w który uderzyć i ponownie zaczął przestrajać namiary. Ostatecznie w ogóle nie zareagował. Rakiety trafiły w sekundowym odstępie; jedna w pokład startowy, druga w urządzenie numer dwa, służące do przechwytywania lądujących na lotniskowcu samolotów.

Wstrząs rzucił Tolanda na odległą o pięć metrów konsolę radaru. Bob ujrzał różową ścianę ognia, a po sekundzie dotarł do niego grzmot eksplozji. Potem krzyki. Centrum informacji bojowej zamieniło się w morze ognia. W odległości siedmiu metrów od siebie Toland widział płonących jak pochodnie ludzi. Krzyczeli i miotali się, jakby popadli w szaleństwo. Myślał tylko o ucieczce. Runął w stronę wodoszczelnych drzwi. Jak pod wpływem magicznego zaklęcia otworzyły się, gdy przylgnął do nich rękami.

Znalazł się na pokładzie z prawej burty. Zainstalowane na okręcie urządzenia przeciwpożarowe pracowały już na najwyższych obrotach, zalewając wszystko strumieniami morskiej wody. Wybiegł na pomost lądowiska. Paliła go twarz. Miał osmalone włosy i żarzył się na nim mundur. Kierujący pompami wodnymi marynarz skierował na oficera sikawkę. Strumień wody prawie zwalił komandora z nóg.

– Centrum bojowe płonie! – wysapał Toland.

– Wszędzie panuje piekło! – odkrzyknął marynarz.

Toland opadł na kolana i spojrzał za burtę. Pamiętał, że „Foch" powinien znajdować się na północ od „Nimitza". Zobaczył tam słup dymu. Na jego oczach trzydzieści metrów nad pokładem startowym „Saratogi" eksplodował ostatni kingfish. Sam lotniskowiec wydawał się być nie uszkodzony. Trzy mile dalej nad nadbudówką „Ticonderogi" wybuchła rakieta. Na horyzoncie inna kula ognia znaczyła pozycję jakiegoś okrętu. Boże Święty – pomyślał Toland. – To chyba „Saipan". Wiózł dwa tysiące marines…

– Zjeżdżaj mi z drogi, dupku! – wrzasnął jakiś strażak.

Na pokładzie pojawiło się kilka osób.

– Toland, nic się panu nie stało? – krzyknął kapitan Svenson. Miał podartą koszulę. Z kilku ran na piersi ciekła mu krew.

– Wszystko w porządku, sir.

– Proszę więc pójść na mostek. Niech ustawią okręt prawą burtą do fali! Szybko! – Svenson ruszył pokładem startowym.

Toland pobiegł. Wszystko tonęło w pianie z gaśnic i było bardzo ślisko. W pewnej chwili Bob upadł, przy czym dotkliwie się potłukł. Za moment znalazł się już w sterowni.

– Kapitan polecił ustawić okręt prawą burtą do fali! – zawołał.

– Już dawno ustawiony – odkrzyknął pierwszy oficer. Cały mostek pokryty był szkłem. – Co z kapitanem?

– Żyje. Walczy z ogniem na rufie.

– A kim, do diabła, pan jest? – zapytał Pierwszy.

– Toland, z wywiadu. Byłem w centrum bojowym.

– Miał pan cholerne szczęście. Drugi pocisk trafił pięćdziesiąt metrów od pana. Kapitan ocalał. Ktoś jeszcze?

– Nie wiem. Tam pali się jak w piekle.

– Pana też osmaliło, komandorze.

Bob czuł pieczenie twarzy; jakby ogolił się kawałkiem szkła. Kiedy dotknął brwi, w palcach zostały mu zwęglone włosy.

– Trochę osmaliło. Ale nic mi nie jest. Co mam robić?

Pierwszy oficer spojrzał na „wodne skrzydełka" Tolanda.

– Umie pan kierować okrętem? W porządku, proszę przejąć ster. Ja zajmę się ogniem. Łączność wysiadła. Radary też. Ale maszynownia jest sprawna. Kadłub nie naruszony. Pan Bice trzyma wachtę. Pan Toland trzyma ster – oznajmił pierwszy oficer i opuścił mostek.

Toland, który nigdy nie prowadził niczego poza swoim jachtem, teraz musiał sterować uszkodzonym lotniskowcem. Podniósł do oczu lornetkę i rozejrzał się po okolicy. Widok, który ujrzał, przejął go dreszczem.

Tylko „Saratoga" wyglądała na nietkniętą. Kiedy jednak Toland dokładniej przyjrzał się jednostce, zauważył, że maszt radarowy jest mocno przekrzywiony. „Foch" był bardzo mocno zanurzony i palił się od dziobu do rufy.

– A gdzie „Saipan"?

– Spłonął jak zimny ogień – odparł komandor Bice. – Boże drogi, miał na pokładzie dwa i pół tysiąca żołnierzy! „Tico" trafiła jedna rakieta, „Foch" dostał trzy i wygląda na to, że zatonie. Dwie fregaty i niszczyciel zatopione… kurwa, człowieku, zatopione! Kto spieprzył sprawę? Był pan w centrum bojowym, prawda? Kto spieprzył sprawę?

Osiem francuskich crusaderów weszło w kontakt bojowy z backfire-ami. Rosyjskie bombowce leciały na dopalaczach i szybkością dorównywały myśliwcom. Piloci na wieść o uszkodzeniu lotniskowca wpadli w nie licującą z godnością lotników furię. Natychmiast przystąpili do ataku. Mieli przed sobą dziesięć backfireów. Strącili sześć, a dwa uszkodzili.

USS „Caron", jedyny nie uszkodzony okręt, śledził rosyjskie bombowce na swoich radarach i słał do Anglików rozpaczliwe wezwania o pomoc. Ale Rosjanie przewidzieli to i ominęli Wyspy Brytyjskie szerokim łukiem po stronie zachodniej. Czterysta mil na zachód od Norwegii spotkali się ze swymi tankowcami powietrznymi.

Dowództwo radzieckie natychmiast przystąpiło do oceny akcji. Pierwsza większa bitwa między nowoczesnymi lotniskowcami a uzbrojonymi w rakiety bombowcami była zarówno wygrana, jak i przegrana. Obie strony wiedziały, kto co wygrał, kto co przegrał.

Po godzinie opanowano pożar na „Nimitzu". Na pokładzie nie było samolotów i materiałów łatwopalnych, a obrona przeciwpożarowa liczyła sobie mniej więcej tyle samo osób co w dużym mieście. Toland skierował okręt na wschód. „Saratoga" przyjmowała właśnie samoloty, które uzupełniały tam paliwo i odlatywały na ląd. Zostały tylko myśliwce. Trzy fregaty i niszczyciel wyciągały z morza rozbitków. Potem miały odpłynąć do Europy.

– Cała naprzód – zawołał ze swego miejsca na mostku Svenson. – Toland, jak z panem?

– W porządku.

Szpital zatłoczony był rannymi. Nie policzono jeszcze zabitych i Toland wolał o tym nie myśleć.

– Miał pan rację – odezwał się kapitan. W jego głosie słychać było gniew oraz poczucie winy. – Miał pan rację. Za łatwo im szło; wpadliśmy w pułapkę.

– Jeszcze nadejdzie nasz dzień, kapitanie!

– Do diabła, ma pan rację! Płyniemy do Southampton. Zobaczymy, czy Angole mogą przyjąć coś tak dużego jak nasz okręt. Moi ludzie wciąż jeszcze zajęci są na rufie. Może pan jeszcze chwilę zostać przy sterze?

– Owszem, sir.

„Nimitz" i eskortujące go okręty atomowe osiągnęły maksymalną prędkość czterdziestu węzłów. Niebawem zostawiły flotyllę za sobą. Było to posunięcie ryzykowne. Płynęli zbyt szybko, by samoloty zwalczające łodzie podwodne mogły ich w pełni chronić. Ale i okręty podwodne, jeśli zamierzały zaatakować, musiałyby poruszać się bardzo prędko i bardzo głośno.

Загрузка...