Boston, Massachusetts
Choć mówi się, że to zapach morza, naprawdę jest to zapach lądu – pomyślał Morris. Wiązało się to z pływami – zapach wszystkiego co żyło, ginęło i gniło na skraju wody i ziemi odpływ zabierał ze sobą w morze. Aromat ów – tak miły dla każdego żeglarza – oznaczał, iż ląd, port, dom, rodzina są już na wyciągnięcie ręki. Ale z drugiej strony to wszelkie te wonie skutecznie zabijał lizol.
Morris obserwował, jak "Papago" skraca hol, by móc łatwiej manewrować uszkodzonym okrętem w ciasnej przestrzeni portu. Potem zjawiły się trzy holowniki, które rzuciły na pokład fregaty własne liny. Kiedy już je zacumowano, "Papago" ściągnął swoje liny i odpłynął w górę rzeki. Musiał uzupełnić paliwo.
– Dobry wieczór, kapitanie – na pokład jednego z holowników wyszedł pilot. Wyglądał na kogoś, kto od pięćdziesięciu lat wprowadzał i wyprowadzał statki z bostońskiego portu.
– Też pana witam, kapitanie – odparł Morris.
– Widzę, że zatopiliście trzy rosyjskie okręty.
– Tylko jeden. Przy pozostałych dwóch asystowaliśmy.
– Od jakiej głębokości możecie obserwować głębię?
– Poniżej ośmiu metrów… już nie – musiał poprawić się kapitan. Kopuła ich sonaru spoczywała na dnie Atlantyku.
– To dobrze, że przyprowadził pan okręt do portu, kapitanie – powiedział pilot. – Moja łajba nie przetrwała. Pana chyba jeszcze nie było wtedy na świecie. "Callaghan", siedem dziewięćdziesiąt dwa. Byłem asystentem oficera artylerii i obsługiwałem działo przeciwlotnicze. Strąciliśmy dwanaście japońskich maszyn, ale tuż po-północy nadleciał trzynasty kamikadze i trafił w nas. Czterdziestu siedmiu ludzi… no cóż…
Pilot wyjął z kieszeni radiotelefon i połączył się z holownikami, które zaczęły popychać "Pharrisa" w stronę pirsu. Choć fregata znajdowała się już przed średniej wielkości suchym dokiem, Morris spostrzegł, że wcale tam nie płyną.
– Nie do suchego? – zapytał gniewnie, zaskoczony tym, że jego okręt umieszczony zostanie w zwykłej przystani.
– Mamy drobne kłopoty techniczne w stoczni i nie możemy od razu przyjąć pańskiego okrętu. Dopiero jutro lub pojutrze. Wiem, co pan czuje, kapitanie. Jakby pański dzieciak miał wypadek, a lekarze nie chcieli go wziąć do szpitala. Głowa do góry. Widziałem, jak mój tonął.
Nie było sensu się kłócić. Morris wiedział, że pilot ma rację. Skoro "Pharris" nie zatonął podczas drogi, może sobie dzień czy dwa postać bezpiecznie przy pirsie. Pilot znał swój fach. Rozejrzał się, badając siłę wiatru i fazę pływu, po czym wydał stosowne polecenia kapitanom holowników. Po trzydziestu minutach fregata została osadzona w przystani towarowej. Tam już czekały na jej przybycie trzy ekipy telewizyjne, których pilnowali marynarze w mundurach straży wybrzeża. Kiedy tylko rzucono pomost, na okręt wszedł spiesznie oficer i skierował się prosto na mostek.
– Kapitanie, jestem komandor-porucznik Anders. Mam to panu przekazać, sir – wręczył Morrisowi wyglądającą bardzo urzędowo kopertę.
Morris wyjął z niej depeszę na standardowym blankiecie używanym przez marynarkę wojenną. W zwięzłych słowach otrzymał rozkaz udania się do Norfolk pierwszym dostępnym środkiem lokomocji.
– Samochód czeka. Do Waszyngtonu poleci pan samolotem. Stamtąd już tylko jeden krok do Norfolk.
– A co z okrętem?
– Po to właśnie tu jestem. Pański okręt będzie miał dobrą opiekę.
Tylko tyle – pomyślał Morris.
Skinął głową i udał się po swoje rzeczy. Dziesięć minut później minął bez słowa kamery telewizyjne, wsiadł do samochodu i pojechał na międzynarodowe lotnisko Logan.
Stornoway, Szkocja
Toland pochylił się nad zdjęciami satelitarnymi czterech islandzkich lotnisk. Dziwna rzecz, ale Rosjanie zupełnie nie używali starego lotniska w Keflaviku, zadowalając się jedynie Reykjavikiem i nową bazą Paktu Atlantyckiego.
Czasami tylko na poniechanym lądowisku pojawiał się jeden czy dwa backfire'y, jakiś uszkodzony bombowiec albo samolot, któremu skończyło się paliwo. To wszystko. Przyczyniły się do tego częściowo akcje zachodnich myśliwców. Obecnie Rosjanie zmuszeni zostali do przesunięcia swoich tankowców powietrznych dużo dalej na północ i wschód, co miało niewielki, ale bardzo negatywny wpływ na zasięg backfire'ów. Zdaniem ekspertów polujące na konwoje maszyny mogły przebywać w powietrzu dwadzieścia minut krócej. Mimo usilnych poszukiwań prowadzonych przez beary i sputnik rozpoznawczy zaledwie dwie trzecie nalotów odnajdywało cel. Toland nie wiedział, czemu to przypisać. Czyżby Rosjanie mieli jakieś kłopoty z łącznością? Jeśli tak, należało je wykorzystać, Backfire'y jednak ciągle zadawały konwojom ciężkie straty.
Po kilku wyjątkowo dotkliwych ciosach dowództwo sił powietrznych zdecydowało się rozmieścić myśliwce w bazach na Nowej Fundlandii, Bermudach i Azorach. Za pomocą tankowców powietrznych, wypożyczonych od dowództwa lotnictwa strategicznego, maszyny bojowe NATO zaczęły patrolować przestrzeń powietrzną nad pozostającymi w ich zasięgu konwojami. Nie mogły wprawdzie całkowicie zapobiec atakom backfire'ów, ale za to mocno przetrzebiły radzieckie beary-D. Rosjanom pozostało tylko około trzydziestu tych zwiadowczych samolotów dalekiego zasięgu i dziennie wysyłać mogli najwyżej dziesięć maszyn zaopatrzonych w potężne radary Big Bulge, które kierowały bombowce i okręty podwodne na konwoje.
Obecność tych radarów myśliwce amerykańskie wykrywały stosunkowo łatwo, zwłaszcza, że Rosjanie stosowali sztampową i nietrudną do przewidzenia taktykę operacji lotniczych. Miało ich to drogo kosztować. Następnego dnia siły powietrzne Stanów Zjednoczonych zamierzały wysłać kolejny, złożony z dwóch maszyn patrol w stronę sześciu różnych konwojów.
Rosjanie mieli również słono zapłacić za trzymanie samolotów na Islandii.
– Moim zdaniem mają tam pułk, powiedzmy dwadzieścia cztery, góra dwadzieścia siedem maszyn. Wszystkie to migi-29 fulcrum – odezwał się Toland. – Na ziemi nie widzieliśmy nigdy więcej niż dwadzieścia jeden sztuk naraz. Wydaje mi się, że nieustannie wysyłają na patrole bojowe po jakieś cztery ptaszki. Sądzę też, iż dysponują trzema radarami naziemnymi i przesuwają je bez przerwy. Może to znaczyć, że nastawili się na kontrolę wszystkiego z ziemi. Czy są jakieś kłopoty z zagłuszaniem ich radarów śledzących?
Pilot myśliwca potrząsnął głową.
– Przy odpowiednim wsparciu, nie.
– Musimy zatem sprowokować migi do oderwania się od ziemi, a potem zniszczyć ile się da. – Dowódcy obu eskadr tomcatów razem z Tolandem analizowali mapy. – I radzę trzymać się z dala od tych wyrzutni SAM-ów. Chłopcy w Niemczech twierdzą, że S A-11 to wyjątkowo paskudna broń.
Pierwsza próba wyeliminowania Keflaviku za pomocą bombowców B-52 zakończyła się katastrofą. Późniejsze ataki mniejszych i szybszych FB-111 wyrządziły wprawdzie Rosjanom duże szkody, ale nie zdołały całkowicie zneutralizować tej bazy. Dowództwo lotnictwa strategicznego nie zgadzało się na udostępnienie swoich najszybszych bombowców strategicznych. Nie powiódł się jak dotąd żaden atak na główne magazyny paliwa. Znajdowały się zbyt blisko zamieszkanych terenów, a ze zdjęć satelitarnych wynikało jasno, że Rosjanie nie ewakuowali stamtąd ludności cywilnej. Naturalnie.
– A może znów zaatakować za pomocą B-52? – zasugerował jeden ze szkockich pilotów. – Nadleciałyby jak za pierwszym razem, ale… – wyjaśnił w zarysie zmiany, jakie musiałyby nastąpić w profilu ataku. – Teraz, kiedy dysponujemy "odmieńcami" powinno to się udać.
– Jeśli pragnie pan ze mną współpracować, dowódco, proszę nieco uprzejmiej wyrażać się o mojej maszynie – pilot prowlera najwyraźniej nie lubił, kiedy jego wart czterdzieści milionów dolarów samolot określał ktoś takim mianem. – Mogę zniszczyć kierujące SAM-ami radary, ale proszę nie zapominać, że rakiety SA-11 dysponują systemem naprowadzającym na podczerwień. Założę się o każde pieniądze, że mogą trafić tomcata z odległości piętnastu kilometrów.
Piloci doskonale znali tę nieprzyjemną stronę rakiet SA-11. Pociski te nie zostawiały za sobą prawie żadnej smugi spalin, przez co było je trudno zauważyć. A jak umykać przed SAM-em, którego się nie widzi?
– Będziemy trzymać się z daleka od Mr. SAM-a. Po raz pierwszy panowie, wszystko przemawia na naszą korzyść.
Piloci myśliwscy zaczęli ustalać szczegóły planu. Dysponowali dokładnymi informacjami wywiadu o tym, jak rosyjskie myśliwce zachowują się w walce. Radziecka taktyka była dobra, ale łatwa do przewidzenia. Jeśli Amerykanie przyjmą strategię znaną Iwanowi, ten zareaguje zgodnie z oczekiwaniami pilotów Paktu Atlantyckiego.
Stendal, Niemiecka Republika Demokratyczna
Aleksiejew nigdy nie sądził, że ta wojna będzie łatwa, ale też nie przyszło mu do głowy, by lotnictwo sprzymierzonych mogło opanować nocne niebo. Cztery minuty po północy nie zauważony przez radary samolot zniszczył stację radiową dowództwa Zachodniego Teatru Wojny. Tak zatem Rosjanom, którzy dotąd dysponowali trzema stacjami – każda oddalona była o dziesięć kilometrów od bunkra dowództwa – pozostała już tylko jedna oraz ruchomy radiowy nadajnik, raz już zaatakowany przez wroga. Używano naturalnie ciągnących się pod ziemią kabli sieci telefonicznej, ale w miarę posuwania się w głąb terytorium nieprzyjaciela środek ten stawał się coraz mniej pewny. Instalowane natomiast przez korpus łączności przewody zbyt często bywały niszczone przez bomby przeciwnika bądź własny, niedbale prowadzony pojazd. Rosjanie potrzebowali komunikacji radiowej, a tę NATO systematycznie im niszczyło.
Samoloty Paktu ośmieliły się nawet zaatakować sam kompleks bunkrów dowództwa – makieta schronu umieszczona została dokładnie między dwiema radiostacjami i na nią poszedł atak ośmiu myśliwców bombardujących, które zasypały te miejsca pojemnikami z napalmem, wiązkami bomb i materiałem wybuchowym z opóźnionym zapłonem. Specjaliści od artylerii stwierdzili, że był to tak potężny szturm, iż przypuszczony na prawdziwy kompleks, pociągnąłby za sobą ofiary. Ale to już kwestia umiejętności naszych inżynierów – pomyślał generał. Bunkry, w założeniu, wytrzymać miały nawet uderzenie głowicy nuklearnej, gdyby ta spadła w pobliżu.
Po drugiej stronie Leiny walczyła już teraz cała dywizja. Jej resztki – poprawił się w duchu Aleksiejew. Dwie dodatkowe formacje czołgów usiłowały sforsować rzekę, ale mosty pontonowe zostały zbombardowane zeszłej nocy akurat w chwili, gdy te jednostki do nich dotarły. Nadciągały posiłki Paktu Atlantyckiego – posuwające się oddziały stanowiły naturalnie cel ataków radzieckiego lotnictwa, lecz rosyjskie myśliwce bombardujące ponosiły przy tym koszmarne straty. Taktycy… nie, amatorzy rozprawiający o taktyce – myślał z goryczą Aleksiejew. – Zawodowy żołnierz studiuje logistykę. Generał zdawał sobie sprawę, iż kluczem do sukcesu było utrzymanie mostów na Leinie i zapewnienie sprawnego transportu na wiodących do Alfeld drogach. Dopóki Aleksiejew nie wyznaczył do tego zadania grupy pułkowników, system radzieckiego transportu załamał się był dwukrotnie.
– Musimy znaleźć lepsze miejsce – mruknął generał.
– Słucham, towarzyszu generale? – spytał Siergietow.
– Do Alfeld prowadzi tylko jedna dobra droga – generał uśmiechnął się ironicznie. – A potrzebujemy co najmniej trzech.
Popatrzyli na drewniane klocki ustawione na mapie. Każdy klocek oznaczał batalion. Jednostki rakietowe i formacje dział przeciwlotniczych tworzyły korytarz ciągnący się na północ i południe wzdłuż drogi nieustannie niszczonej przez miny, których NATO w takiej ilości użyło po raz pierwszy.
– Dwudziesta Czołgów poniosła poważne straty – westchnął Aleksiejew.
Jego żołnierze. Mogli szybko dokonać przełomu – mogli, gdyby nie lotnictwo Paktu Atlantyckiego.
– Te dwie rezerwowe dywizje szybko dokończą dzieła – odezwał się Siergietow.
Aleksiejew przyznał mu w duchu rację z pewnym zastrzeżeniem. Jeśli naturalnie nie wydarzy się coś złego.
Norfolk, Wirginia
Morris siedział naprzeciwko biurka dowódcy nawodnych sił amerykańskiej Floty Atlantyckiej. Trzygwiazdkowy admirał mawiał o swojej karierze, że przebiegła ona w "prawdziwej marynarce", wśród fregat, niszczycieli i krążowników. Wprawdzie tym niewielkim, szarym okrętom brakowało splendoru lotnictwa i tajemniczości okrętów podwodnych, ale w obecnej chwili los płynących przez Atlantyk konwojów zależał właśnie od jednostek nawodnych.
– Iwan zmienił taktykę dużo szybciej, niż się tego spodziewaliśmy. Atakuje najpierw eskortę. Uderzenie na pański okręt było dokładnie przemyślane. To nieprawda, że po prostu nadział się pan na Rosjanina. Prawdopodobnie już od jakiegoś czasu ostrzył sobie na "Pharrisa" zęby.
– Próbują eliminować eskortę?
– Tak, ale ze szczególnym uwzględnieniem jednostek, które ciągną za sobą „ogon". Zadaliśmy duże straty radzieckim siłom podwodnym – niewystarczające, ale duże. Statki z holowanymi antenami sonarowymi spisują się znakomicie. Iwan zorientował się, w czym rzecz i natychmiast wydał im walkę. Poszukuje nawodnych jednostek z holowanym hydrolokatorem, lecz z nimi nie jest łatwo. Zniszczyliśmy trzy rosyjskie jednostki, które próbowały się do nich podkraść.
Morris w milczeniu kiwał głową. Statki z anteną holowaną stanowiły zmodyfikowany model tuńczykowca. Wlokły za sobą potężne kable pasywnego sonaru. Jednostek tych było za mało, by zapewnić bezpieczeństwo wszystkim konwojom. Pilnowały jedynie połowy tras, ale dostarczały przy tym dokładnych informacji dowództwu zwalczania floty podwodnej, które mieściło się w Norfolk.
– Czemu więc Iwan nie wysyła backfire'ów przeciw tym tuńczykowcom?
– Też się nad tym zastanawialiśmy. Najwyraźniej Rosjanie uważają, że nie są warte aż takiego wysiłku. A tak między nami mówiąc, na tych jednostkach instalujemy dużo lepszą aparaturę elektroniczną, niż ktokolwiek by przypuszczał, i niebywale trudno wykryć je za pomocą radaru.
Admirał nie rozwijał tematu, a Morris zastanawiał się, czy technologia maskowania – nad którą marynarka pracowała od lat – znalazła zastosowanie w jednostkach nawodnych z holowaną anteną sonarową. Jeśli Rosjanie nie rzucają całych swych sił podwodnych przeciw tuńczykowcom – tym lepiej.
– Zarekomendowałem pana do odznaczenia, Ed. Sprawował się pan znakomicie. Tylko trzech moich kapitanów miało lepsze wyniki. Jeden z nich właśnie wczoraj poległ. Jak bardzo jest uszkodzony pański okręt?
– Chyba już do niczego się nie nadaje. Strzelał w nas victor. Dostaliśmy w dziób. Odpadł kil i… dziób sobie odpłynął, sir. Straciliśmy cały przód, aż po wyrzutnię rakiet do zwalczania okrętów podwodnych. Wielkich spustoszeń dokonał sam wstrząs, ale te uszkodzenia prawie w całości naprawiliśmy. Jeśli mój okręt ma jeszcze kiedykolwiek wypłynąć w morze, trzeba by mu dorobić cały nowy dziób.
Admirał skinął głową. Przeglądał już wykaz szkód.
– Dobrze pan zrobił, że walczył pan o powierzoną sobie jednostkę do końca i przyprowadził ją do portu, Ed. Cholernie dobrze. "Pharris" nie potrzebuje na razie pańskiej obecności. Chcę, Ed, byś włączył się do mego sztabu operacyjnego. Też musimy zmienić taktykę. Kiedy przestudiuje pan dane wywiadu i informacje operacyjne, może przyjdą panu do głowy jakieś nowe rozwiązania.
– W pierwszym rzędzie należałoby powstrzymać jakoś te przeklęte backfire'y.
– Właśnie nad tym pracujemy – w głosie admirała zabrzmiały nutki zarówno wiary jak sceptycyzmu.
Cieśnina Zawietrzna
Po wschodniej stronie mieli Haiti, a po zachodniej – Kubę. Na wszystkich okrętach obowiązywało zaciemnienie, zaś radary – choć wyłączone – pracowały w pozycji "gotów". Formacji strzegła eskorta złożona z niszczycieli i fregat. W skierowanych na lewo wyrzutniach drzemały rakiety, a ich operatorzy pocili się w klimatyzowanych pomieszczeniach swych posterunków bojowych.
Nikt nie przewidywał większych kłopotów. Rząd amerykański powiadomił prezydenta Castro, że Kuba nie ma z tym nic wspólnego, a ponadto szef republiki był wściekły na Rosjan, że ci nie poinformowali go o swych zamierzeniach. Ze względów dyplomatycznych jednak amerykańska flota przemierzała cieśninę po ciemku, by Fidel Castro mógł potem z czystym sumieniem twierdzić, że o niczym nie wiedział. O akcie dobrej woli Castro przestrzegł nawet Amerykanów, że w Cieśninie Florydzkiej znajduje się radziecki okręt podwodny. Co innego być wasalem, a co innego wyrażać zgodę na to, by ktoś traktował jego kraj jako bazę w wojnie, o której nie był nawet łaskaw poinformować.
Nikt naturalnie nie przekazał tych szczegółów załogom okrętów. Powiedziano im tylko, że flotylli nic nie grozi. Jak do wszystkich raportów wywiadu, do tych zapewnień dowódcy jednostek również podeszli z dużą rezerwą. Helikoptery zrzuciły szereg pław sonarowych, a wykrywacze radarów nasłuchiwały bez przerwy pulsujących sygnałów emitowanych przez radzieckie radiolokatory. Obserwatorzy śledzili nieustannie rozgwieżdżone niebo w poszukiwaniu wrogich samolotów, które mogły namierzyć formację wzrokiem. Nie byłoby to trudne. Posuwające się z szybkością dwudziestu pięciu węzłów okręty zostawiały za sobą świecące w mroku niczym neony spienione kilwatery.
– Pigułki "maalox" już nie pomagają – mruknął pod nosem kapitan jednej z fregat.
Rozpierał się w fotelu w centrum informacji bojowej. Po lewej miał stół nakresowy, a z przodu (siedział twarzą w stronę rufy) młodego oficera taktycznego, który pochylał się nad lampą oscyloskopową. Wiedziano, że Kubańczycy dysponują rakietami ziemia-ziemia, których wyrzutnie ustawione były wzdłuż całego wybrzeża, jak ongiś armaty na obronnych murach zamków. W każdej chwili mógł pojawić się rój "wampirów" nadlatujących w stronę flotylli. Na pokładzie fregaty stała w gotowości bojowej pojedyncza wyrzutnia rakietowa i trzycalowe działo, a nad górnym pokładem widniał zarys CIWS-a.
Kapitan nie powinien pić kawy, ale bez niej nie wytrwałby na posterunku. Po kawie jednak zawsze czuł silne bóle w górnych partiach brzucha. Chyba powinienem natychmiast iść do lekarza – pomyślał. Odrzucił ten pomysł. Nie miał na to czasu. Od trzech miesięcy, dzień i noc harował jak wół, by przygotować okręt do rejsu. Kontrole techniczne i komisje kwalifikacyjne, załadunek sprzętu, broni i żywności. Załoga też pracowała ciężko, ale on najciężej. Duma nie pozwalała mu przyznać – nawet przed samym sobą – że przecenił swoje siły.
Po trzeciej kawie przyszło najgorsze. Ból był tak straszny, jakby ktoś wbił mu w trzewia nóż. Kapitan zgiął się i zwymiotował na wyłożoną kafelkami podłogę centrum informacji bojowej. Marynarz natychmiast wytarł posadzkę, a było zbyt ciemno, by zobaczyć, że na kafelkach pojawiła się krew. Mimo przejmującego bólu, mimo chłodu, jaki go przenikał po utracie sporej ilości krwi, dowódca nie mógł opuścić swego posterunku. Zrezygnował na kilka godzin z kawy. Postanowił w wolnej chwili skonsultować się z lekarzem. W wolnej chwili, jeśli taka nastąpi. W Norfolk będą mieli trzy dni przerwy. Wtedy nieco odetchnie. Potrzebował odpoczynku. Gromadzące się od dłuższego czasu zmęczenie zwalało go z nóg. Kapitan potrząsnął głową. Torsje przyniosły lekką ulgę.
Virginia Beach, Wirginia
Morris zastał pusty dom. Za jego radą żona wyjechała do swojej rodziny do Kansas. "Nie ma sensu żebyś siedziała tutaj sama z dzieciakami i zamartwiała się o mnie" – tłumaczył. Teraz jednak tego żałował. Kapitan potrzebował czyjejś obecności, potrzebował czułości, potrzebował dzieci. Gdy tylko przekroczył próg mieszkania, ruszył do telefonu. Żona wiedziała już, co przytrafiło się jego okrętowi, ale dzieciom nic jeszcze nie mówiła. Dwie minuty przekonywał ją, że jest cały, zdrowy i wrócił do domu. Potem rozmowa z dzieciakami, a na końcu wiadomość, że nie mogą się spotkać. Wszystkie samoloty pasażerskie były albo na usługach wojska, przewożąc za morze ludzi i sprzęt, albo zarezerwowane aż do połowy sierpnia. Ed nie widział większego sensu w tym, by jego rodzina jechała samochodem z Salinas do Kansas City i tam w niepewności czekała, aż znajdzie jakiś środek lokomocji. Rozstania bywają ciężkie.
Ale to, co teraz musiało nastąpić, było jeszcze trudniejsze. Komandor Edward Morris wdział na siebie biały mundur i wyjął z portfela listę rodzin, które musiał odwiedzić. Dostały już oficjalne zawiadomienie, ale jego obowiązkiem jako dowódcy było złożyć osobiście wszystkie wizyty.
Wdowa po pierwszym oficerze mieszkała zaledwie kilkaset metrów od jego domu. Jej mąż był wspaniałym człowiekiem i wzorowym oficerem. A jakie robił barbecue! Ileż to weekendów Morris spędził w ich ogródku, wpatrzony w skwierczące na węglach befsztyki. I co teraz tej kobiecie powie? Co powie pozostałym wdowom? Co powie dzieciom poległych?
Morris podszedł do samochodu z szyderczą rejestracją FF-1094. Nie każdy musiał dźwigać bagaż własnych błędów, większość szczęśliwie zostawiała go za sobą.
Morris zastanawiał się, czy kiedykolwiek jeszcze zaśnie bez obawy, że w snach wrócą tamte chwile na mostku.
Islandia
Po raz pierwszy Edwards pokonał sierżanta na jego własnym polu. Mimo przechwałek, jakim to on jest wędkarzem, po godzinie bezowocnych prób Smith oddał kij Mike'owi. Ten dziesięć minut później wyciągnął na brzeg dwukilogramowego pstrąga.
– Cholera może wziąć człowieka – warknął Smith.
Ostatnie dziesięć kilometrów przebyli w jedenaście godzin. Na jednej z szos, którą musieli przekroczyć, panował wielki ruch. Co parę minut pojawiał się jadący na północ bądź na południe rosyjski pojazd. Owa szutrowa droga stanowiła główne połączenie lądowe z północnym wybrzeżem Islandii. Edwards i jego żołnierze spędzili sześć godzin na polu lawowym przycupnięci między skałami, wyglądając sposobnej chwili, by przeprawić się na drugą stronę. Dwukrotnie widzieli patrolujące okolicę helikoptery Mi-24; żadna z maszyn jednak na szczęście nie zbliżyła się do ukrytych między kamieniami ludzi. Nie pojawił się w zasięgu wzroku żaden patrol pieszy, z czego Edwards wysnuł wniosek, że Islandia jest zbyt rozległa, by Rosjanie mogli ją całą kontrolować. Pod wpływem tej myśli wyciągnął rosyjską mapę i zaczął analizować naniesione na nią znaki. Wojska radzieckie rozlokowały się szerokim łukiem biegnącym na północ i na południe od półwyspu Reykjavik. Niezwłocznie przekazał tę informację do Szkocji i przez dziesięć minut musiał przez radio tłumaczyć znaczenie symboli widniejących na zdobycznej mapie.
O zmierzchu ruch na drodze zmalał i wtedy biegiem przedostali się na drugą stronę. Skończyła im się żywność, lecz na szczęście trafili na tereny obfitujące w jeziora i potoki. Co za dużo to nie zdrowo – zdecydował Edwards.
Zarządził dłuższy postój by nałowić ryb. Dalej czekała ich wędrówka przez tereny niezamieszkane.
Karabin i plecak złożył obok skały i nakrył je swą ochronną kurtką. Towarzyszyła mu Vigdis. Zresztą prawie cały dzień nie odstępowała go na krok. Smith i żołnierze piechoty morskiej znaleźli dobre miejsce na odpoczynek, podczas gdy porucznik miał zajmować się wędkarstwem. W powietrzu krążyły roje komarów. Wprawdzie sweter skutecznie chronił ciało, ale twarz porucznika stanowiła dla insektów nie lada atrakcję. Edwards starał się więc po prostu ignorować robactwo. Na powierzchni wody unosiło się kilka owadów. Polowały na nie pstrągi. Za każdym więc razem, kiedy Mikę widział na wodzie rozchodzące się kręgi, rzucał tam przynętę.
Wędzisko ponownie się wygięło.
– Mam następnego! – krzyknął.
Sierżant Smith wysunął z krzaków głowę, gniewnie nią potrząsnął i znów skrył się w zaroślach.
Edwards wprawdzie w taki sposób nigdy ryb nie łowił, ale kiedy wypływał z ojcem łodzią w morze, robił rzeczy podobne. Porucznik więc szarpał rytmicznie wędziskiem w górę i w dół tak długo, aż zmęczył zdobycz. Wtedy zaczął holować ją na skały.
W pewnej chwili potknął się, upadł w płytką wodę, ale nie wypuścił z rąk naprężonego kija. Podniósł się niezdarnie i zrobił krok do tyłu. Sfatygowane spodnie były mokre i ubłocone czarnym mułem.
– Patrz, jaka wielka – powiedział, odwracając się do Vigdis.
Zobaczył, że dziewczyna się śmieje. Vigdis obserwowała przez chwilę, jak porucznik mocuje się z rybą, po czym podeszła do niego. W minutę później pomogła mu wyciągnąć łup z wody.
– Ma ze trzy kilo – powiedziała, unosząc trofeum.
Mikę, gdy miał dziesięć lat, złowił ważącą pięćdziesiąt kilogramów albakorę, ale ten brązowy pstrąg wydawał mu się dużo większy.
Pięć kilo ryby w dwadzieścia minut – pomyślał, nawijając żyłkę na kołowrotek. – Przecież tutaj można spokojnie przeżyć.
Helikopter pojawił się bez ostrzeżenia. Wiał zachodni wiatr – śmigłowiec zapewne patrolował leżącą na wschodzie drogę – i kiedy usłyszeli warkot pięciołopatkowego śmigła, maszyna znajdowała się już w odległości kilometra. Nadlatywała prosto na nich.
– Kryć się! – zawołał Smith.
Żołnierze wprawdzie byli dobrze zamaskowani, ale Mikę i dziewczyna stali na odsłoniętej przestrzeni.
– Boże święty! – szepnął Edwards, lecz nie przerwał nawijania żyłki. – Zdejmuj rybę z haczyka i udawaj, że nic się nie dzieje.
Vigdis utkwiła w nim wzrok. Bała się odwrócić w kierunku nadlatującego helikoptera. Ręce jej się trzęsły, gdy usiłowała zdjąć z haczyka trzepoczącą się rybę.
– Wszystko będzie dobrze, Vigdis.
Objął ją w pasie i swobodnym krokiem zaczęli oddalać się od strumienia. Mocno przytuliła się do niego. Wywarło to na poruczniku większe wrażenie niż obecność rosyjskiego śmigłowca. Dziewczyna okazała się dużo silniejsza niż myślał. Jej ramię niczym gorąca obręcz obejmowało mu plecy i klatkę piersiową.
Śmigłowiec był już nie dalej niż pięćset metrów. Pochylony do przodu kierował w nich lufę szybkostrzelnego działka.
Edwards wiedział, że nic nie jest w stanie zrobić. Karabin leżał pięćdziesiąt metrów dalej i był przykryty kurtką. Gdyby nawet porucznik okazał się wystarczająco szybki, by dopaść broni, tamci od razu zorientowaliby się, o co chodzi. Spoglądał nadlatującej śmierci w oczy i czuł słabość w nogach.
Powoli, ostrożnie Vigdis wyciągnęła rękę, w której trzymała rybę. Dwoma palcami drugiej ręki pchnęła obejmujące ją w pasie ramię Edwardsa i nieoczekiwanie dłoń mężczyzny spoczęła na jej lewej piersi. Potem śmiało uniosła rybę nad głowę. Mikę odrzucił wędzisko i schylił się po drugiego pstrąga. Vigdis skopiowała jego ruch tak, że nie musiał zdejmować dłoni. Też uniósł zdobycz. A nad nimi, w odległości pięćdziesięciu metrów znajdował się helikopter bojowy Mi-24. Wokół jego śmigła lśniła aureola wodnej mgły.
– Zjeżdżaj stąd! – wycedził przez zęby Edwards.
– Mój ojciec uwielbia łowić ryby – powiedział porucznik, manipulując przy tablicy rozdzielczej.
– Pieprzyć ryby – odparł kanonier. – Tamtą to bym złowił. Patrzcie, gdzie ten młody skurwiel trzyma łapę.
Zapewne nawet nie wiedzą, co się dzieje – pomyślał. A jeśli nawet, to mają na tyle oleju w głowie, by nic nie kombinować. Miło pomyśleć, że są ludzie, których nie dotyczy wariactwo, jakie ogarnęło świat…
Pilot popatrzył na wskaźniki paliwa.
– Wyglądają nieszkodliwie. Benzyny mamy na pół godziny. Wracamy.
Helikopter przechylił się do tyłu i przez straszną chwilę Edwards myślał, że maszyna wyląduje. Ale ta okręciła się tylko wokół własnej osi i odleciała na południowy zachód. Jeden z żołnierzy pomachał im ręką. Vigdis oddała gest. Oboje stali bez ruchu, spoglądając za niknącym w oddali śmigłowcem. Dziewczyna cały czas mocno obejmowała Edwardsa, a on dopiero teraz zorientował się, że Vigdis nie nosi stanika. Bał się ruszyć ręką, bał się wykonać najmniejszy ruch. Czemu to zrobiła? By wystrychnąć Rosjan na dudków… by uspokoić Edwardsa… samą siebie? Ta kwestia wydała mu się w tej chwili całkiem nieistotna.
Marines nie wychylali nosa z krzaków i porucznik stał z dziewczyną sam na sam. Dłoń mu płonęła, a w głowie miał mętlik. Nie wiedział co robić.
Pierwsza gest wykonała Vigdis. Dłoń porucznika ześlizgnęła się z piersi dziewczyny, kiedy ta odwróciła się w jego stronę i wtuliła mu twarz w ramię. No i proszę, w jednym ręku trzymam najpiękniejszą dziewczynę, jaką spotkałem w życiu – pomyślał – a w drugim tę sakramencką rybę. Rozwiązanie było proste. Odrzucił pstrąga i zamknął Vigdis w objęciach.
– Już wszystko w porządku? – spytał cicho.
Popatrzyła mu prosto w oczy.
– Chyba tak.
Istniało tylko jedno słowo na określenie tego, co porucznik czuł do dziewczyny, którą właśnie trzymał w ramionach. Ale zdawał też sobie sprawę, że nie pora i nie czas na to. Pozostał jednak wyraz jego twarzy, pozostało niewypowiedziane słowo. Delikatnie pocałował Vigdis w policzek. Uśmiech, jakim go obdarzyła, liczył się bardziej niż wszystko, czego Edwards w życiu doświadczył i co poznał.
– Przepraszam, że przerywam… – obok nich wyrósł sierżant Smith.
– No tak – odparł Edwards, wyswobadzając się z objęć dziewczyny. – Pryskajmy stąd, zanim zdecydują się wrócić.
USS "Chicago"
Sprawy układały się pomyślnie. Amerykańskie Oriony P-3C i brytyjskie nimrody towarzyszyły im aż do granicy paka lodowego. Okręty podwodne musiały wprawdzie w pewnym momencie zboczyć z kursu, by uniknąć spotkania z rosyjską łodzią, która najprawdopodobniej czaiła się na ich trasie, ale to wszystko. Wyglądało na to, że Iwan, przekonany, iż niepodzielnie panuje na Morzu Norweskim, pchnął większość swej floty głębinowej na południe.
Do granicy lodu pływającego zostało jeszcze sześć godzin. "Chicago", dryfując na czele procesji podwodnych okrętów, kończył właśnie obrót wokół własnej osi. Sonar przeczesywał czarną wodę w poszukiwaniu ewentualnej radzieckiej jednostki, ale docierały doń jedynie odległe pomruki ruchomego lodu.
Zespół przy nakresach ustalił wreszcie pozycje pozostałych amerykańskich okrętów. McCafferty był rad, widząc z jakim trudem – nawet przy użyciu najnowszego amerykańskiego sprzętu – udało się tego dokonać. Skoro oni mieli kłopoty, to co mówić o Rosjanach? Marynarze zdawali się być dobrej myśli. Trzy dni na lądzie okazały się sprawą bardzo ważną. Ale piwo dostarczone przez norweskiego kapitana i wieść o tym, czego dokonały wystrzelone z "Chicago" harpoony z ich jedynym prawdziwym kontaktem, przyćmiły wszystko inne. Zapoznał w ogólnym zarysie załogę z czekającym ją zadaniem. Wiadomość przyjęto spokojnie, padło nawet kilka żarcików o powrocie do domu – na Morze Barentsa.
– Minął nas właśnie "Boston", kapitanie – oznajmił pierwszy oficer. – Teraz my będziemy w kambuzie.
McCafferty znów zaczął studiować nakres. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku, ale wolał uważnie sprawdzić. Przy tylu okrętach podwodnych płynących tym samym kursem prawdopodobieństwo kolizji było duże. Bosman dyżurny przedstawił listę jednostek, które minęły już "Chicago". Kapitan był zadowolony.
– Dwie trzecie naprzód – zarządził.
Sternik potwierdził przyjęcie rozkazu i włączył komunikator.
– Maszynownia mówi, że jest dwie trzecie – poinformował po chwili.
– Bardzo dobrze. Ster, dziesięć stopni w lewo. Nowy kurs: trzy-cztery-osiem.
"Chicago" zwiększył prędkość do piętnastu węzłów i zajął miejsce na samym końcu zmierzającej ku Arktyce procesji.