Stendal, Niemiecka Republika Demokratyczna
– Uważaj na siebie, Pasza.
– Jak zwykle, towarzyszu generale – uśmiechnął się Aleksiejew. – Kapitanie idziemy.
Siergietow ruszył za przełożonym. Obecnie, inaczej niż wtedy, gdy pierwszy raz przekraczali linię frontu, obaj byli uzbrojeni. Generał wprawdzie miał tylko rewolwer przytroczony do pasa obok mapnika, ale adiutant, jako ochrona dowódcy, zabrał ze sobą niewielki, czeski pistolet maszynowy. Kapitan spostrzegł, że w generale zaszła radykalna zmiana. Podczas pierwszej wyprawy na linię frontu Aleksiejew był pełen obaw i wahań – oficerowi nie przyszło po prostu do głowy, że zarówno główny dowódca jak i Aleksiejew nigdy wcześniej nie widzieli prawdziwej bitwy i odczuwali normalny lęk, jaki czuje młody żołnierz. Teraz jednak sytuacja się zmieniła. Generał powąchał prochu. Wiedział, jak sprawy naprawdę wyglądają, a jak nie wyglądają. Przemiana była zdumiewająca. Ojciec miał rację – pomyślał Siergietow. Aleksiejew był człowiekiem, z którym należało się liczyć. W helikopterze czekał już na nich pułkownik lotnictwa. Mi-24 wzbił się w nocne niebo. Nad nim leciała eskorta złożona z myśliwców.
Lammersdorf, Republika Federalna Niemiec
Niewiele osób doceniało znaczenie magnetowidów. Naturalnie w prywatnych domach używano ich na co dzień, ale wojsko zwróciło dopiero na nie uwagę przed dwoma laty, gdy kapitan Holenderskich Królewskich Sił Powietrznych przedstawił wyśmienity projekt wykorzystania taśm na polu bitwy; metodę sprawdzono następnie w Niemczech, a potem w zachodnich stanach Ameryki.
Wysoko nad Renem samoloty NATO z radarami kontroli rejonu odbywały rutynowy patrol. Maszyna E-3A Sentry znana bardziej pod nazwą AWACS, oraz inna, nie tak duża i mniej popularna, TR-1, zataczały szerokie pętle, bądź posuwały się po liniach prostych, utrzymując cały czas dystans od linii frontu. Pełniły pozornie podobne funkcje. AWACS skupiał się głównie na ruchu powietrznym, TR-1 zaś, ulepszona wersja sędziwego C7-2, tropił pojazdy naziemne. W pierwszej fazie służby TR-1 nie spełniły pokładanych w nich nadziei. Śledząc zbyt wiele celów – część z nich stanowiły reflektory radzieckich radarów rozmieszczonych gęsto przez Rosjan – zalewały ośrodki dyspozycyjne informacją zbyt różnorodną, by dało się z niej stworzyć jakiś klarowniejszy obraz. Wtedy właśnie pojawił się magnetowid kasetowy. Wszelkie napływające z samolotu dane były i tak nagrywane na wideokasety, jako że stanowiły one najprostszy sposób gromadzenia i składowania danych. Wbudowane w urządzenia NATO magnetowidy mogły wykonywać jednak tylko kilka podstawowych operacji.
Holenderski kapitan wpadł na pomysł, by zabrać do biura swój osobisty odtwarzacz wideo i zademonstrować, jak za pomocą szybkiego przesuwu w przód i w tył taśm z danymi radiolokacji, badać można nie tylko cel, do którego zmierzają obserwowane obiekty, ale i miejsce, skąd nadjeżdżają. Komputer, eliminując wszelkie elementy nieruchome i te, które pojawiają się rzadziej niż co dwie godziny – a więc i rosyjskie radary – niebywale tę pracę usprawniał. W ten sposób wywiad zdobył kolejne, bardzo użyteczne narzędzie.
Zespół składający się z ponad stu pracowników wywiadu i specjalistów od kontroli ruchu drogowego analizował te taśmy dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jednych zajmowały kwestie związane z wywiadem taktycznym, inni starali się określić pewne stałe, ogólne wzorce zachowań przeciwnika. Wielka liczba ciężarówek kursujących nocąmiędzy frontem a tyłami mogła oznaczać jedynie wahadłowy transport paliwa i amunicji, a większa liczba pojazdów, które odrywały się od maszerujących kolumn i ustawiały równolegle do frontu, znaczyć mogła obecność artylerii przygotowującej się do ataku. Cała sztuka polegała na tym, by dane przesłać do dowódców wysuniętych posterunków na tyle szybko, żeby ci mogli zrobić z nich użytek.
W Lammersdorfie belgijski porucznik zakończył właśnie pracę nad taśmą, którą otrzymał był sześć godzin wcześniej. Jego raport niezwłocznie przesłano dowództwu wysuniętych pozycji Paktu Atlantyckiego. Wynikało z nich, że autobaną 7 przesunięto na północ i południe co najmniej trzy dywizje. Znaczyło to, że Rosjanie rzucą całe siły prosto na Bad Salzdetfurth wcześniej, niż tego oczekiwano. Natychmiast więc przemieszczono rezerwowe jednostki złożone z żołnierzy belgijskich, niemieckich i amerykańskich, a lotnictwo sprzymierzonych w obliczu ofensywy lądowej postawione zostało w stan alarmu. W gwałtownych walkach na południe od Hanoweru oddziały niemieckie poniosły ponad pięćdziesięcioprocentowe straty. A bitwa jeszcze naprawdę się nie zaczęła. Trwał wyścig o to, która ze stron szybciej zmobilizuje rezerwy.
Holle, Republika Federalna Niemiec
– Jeszcze trzydzieści minut – mruknął Aleksiejew do Siergietowa.
Na liczącej niecałe dwadzieścia kilometrów linii frontu rozlokowano cztery dywizje piechoty zmotoryzowanej, która miała dokonać pierwszego wyłomu w liniach obronnych Niemców. A na tyłach czekała dywizja czołgów, która miała ten wyłom wykorzystać. Celem było leżące nad rzeką Leiną miasteczko Alfeld. Przebiegały tamtędy dwie arterie komunikacyjne, którymi NATO kierowało jednostki rezerwowe oraz zaopatrzenie na północ i południe. Przejęcie tych szlaków przełamałoby linie Paktu Atlantyckiego, pozwalając sowieckim grupom operacyjno-manewrowym wedrzeć się głęboko na tyły wroga.
– Towarzyszu generale, jak waszym zdaniem rozwinie się sytuacja? – spytał cicho kapitan.
– Spytajcie mnie o to za kilka godzin – odparł generał.
Rozciągająca się za nimi dolina rzeki stanowiła ląd stratowany żołnierskimi butami i zryty gąsienicami czołgów.
Znajdowali się zaledwie trzydzieści kilometrów od granicy, a wedle założeń czołgi Armii Czerwonej miały w Holle pojawić się już drugiego dnia wojny. Aleksiejew zmarszczył brwi. Zastanawiał się, jakiż to geniusz sztabowy wymyślił taki termin. Okazało się, że znów nie doceniono czynnika ludzkiego. Aleksiejew nie spotkał się w życiu z takim morale i duchem walki, jaki przepełniał Niemców. Generał pamiętał opowieści ojca o walkach na Ukrainie i w Polsce, ale nie traktował ich serio… aż do teraz. Niemcy walczyli o każdy kamień, o każdą piędź ojczystej ziemi; jak wilki bronili swych siedzib i cofali się tylko w ostateczności.
Kontratakowali przy każdej okazji, chwytali się każdego dostępnego środka, zadając rwącym do przodu rosyjskim jednostkom krwawe ciosy.
Radziecka doktryna wojenna zakładała ciężkie straty. Wojna ofensywna wymagała kosztownego, frontalnego uderzenia, które miało przerwać front – ale jak dotąd nic takiego nie nastąpiło. Wymyślna broń, jaką dysponowały wojska NATO, bezpieczne, świetnie przygotowane pozycje obronne zatrzymywały każde kolejne radzieckie natarcie. Ataki zachodniego lotnictwa na tyły sowieckich wojsk zadawały nieprawdopodobne straty radzieckiej artylerii i drenowały jednocześnie siły rezerwowych jednostek rosyjskich, które miały wesprzeć atak i włączyć się do decydującej rozgrywki.
A jednak Armia Czerwona idzie do przodu i Pakt Atlantycki płaci za to wysoką cenę – pocieszał się w duchu Aleksiejew. Rezerwy Zachodu topniały w oczach, zaś siły niemieckie nie były już tak ruchliwe, jak obawiał się i częstokroć prowadziły wojnę pozycyjną zamiast atakować radzieckie jednostki w ruchu. Naturalnie – myślał generał. – Nie mają wystarczająco rozległego terytorium, by grać na zwłokę.
Popatrzył na zegarek.
Kiedy rosyjska artyleria rozpoczęła ostrzał, rozciągający się poniżej las spowiła kurtyna ognia. Potem włączyły się wielolufowe wyrzutnie rakietowe i poranne niebo ciąć zaczęły smugi płomienia. Aleksiejew skierował lornetkę w dolinę. Wzdłuż linii obronnych NATO wykwitały pomarańczowo-białe rozbłyski eksplozji. Generał znajdował się zbyt daleko, by dostrzec szczegóły, ale cały teren liczący wiele kilometrów kwadratowych zapłonął w jednej chwili jakby setkami ogromnych neonów, w jakich tak lubował się Zachód. Nad głową rozległ się ryk motorów i Aleksiejew ujrzał pierwsze myśliwce bombardujące, które mknęły na pole walki.
– Dzięki wam, towarzyszu generale – westchnął z ulgą Aleksiejew.
Naliczył co najmniej trzydzieści maszyn Sukboi i Mig. Leciały tuż nad ziemią, kierując się w stronę linii frontu. Wykrzywił twarz w pełnym zdecydowania uśmiechu i ruszył w stronę bunkra dowództwa.
– Nadchodzą pierwsze jednostki – oznajmił pułkownik.
Na zbitym z nie heblowanych desek i ustawionym na koziołkach blacie leżała mapa taktyczna popstrzona naniesionymi flamastrem symbolami. Czerwone strzałki rozpoczynały swój marsz w stronę niebieskich kresek. Uaktualnianiem mapy zajmowali się porucznicy. Każdy z nich miał na uszach słuchawki, dzięki czemu cały czas pozostawał w ciągłym kontakcie z kwaterami poszczególnych pułków. Oficer utrzymujący łączność z jednostkami rezerwowymi stał w pewnej odległości od stołu, palił papierosy i przyglądał się marszowi czerwonych strzałek. Jeszcze dalej dowódca 8. Gwardyjskiej Armii w milczeniu obserwował rozwijający się atak.
– Napotykamy pewien opór. Ogień artylerii i czołgów nieprzyjaciela – poinformował porucznik.
Eksplozje zakołysały bunkrem. W odległości dwóch kilometrów niemieckie phantomy zniszczyły cały radziecki, batalion ruchomych dział.
– Nieprzyjacielskie myśliwce – ostrzegł trochę zbyt późno oficer obrony przeciwlotniczej.
Kilka osób popatrzyło bojaźliwie na belki wspierające strop bunkra. Aleksiejew nie uniósł twarzy. Bomby Paktu Atlantyckiego mogły wszystkich zabić w mgnieniu oka. Mimo że cieszył się z awansu na zastępcę głównodowodzącego teatrem wojny, tęsknił do czasów, kiedy stał na czele zwykłej dywizji bojowej. Tutaj był tylko obserwatorem, czuł zaś, że łatwiej byłoby mu znieść, gdyby to bezpośrednio od niego zależało.
– Artyleria donosi, że spadł na nią silny ogień z baterii przeciwnika oraz że jest przedmiotem ataków z powietrza. Nasze wyrzutnie rakietowe ostrzeliwują wrogie maszyny, które pojawiły się na tyłach 57. Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej – odezwał się oficer obrony przeciwlotniczej.- Nad linią walk bardzo dużo nieprzyjacielskich samolotów.
– Nasze myśliwce weszły w kontakt bojowy z maszynami NATO – poinformował oficer lotnictwa pierwszego uderzenia. Potrząsnął ze złością głową. – Nasze SAM-y strącają własne myśliwce.
– Przekażcie jednostkom, by dokładniej identyfikowały cele! – wrzasnął Aleksiejew do oficera obrony przeciwlotniczej.
– Nad linią frontu mamy pięćdziesiąt samolotów. Sami sobie poradzimy z myśliwcami Paktu Atlantyckiego – odkrzyknął oficer lotnictwa pierwszego uderzenia.
– Przekazać bateriom SAM-ów, by strzelały tylko do celów, które znajdują się powyżej tysiąca metrów – rozkazał Aleksiejew.
Problem ten przedyskutował był przecież poprzedniej nocy z dowódcą lotnictwa pierwszego uderzenia. Piloci migów mieli trzymać się dużej wysokości; samolotami NATO, które bezpośrednio zagrażały jednostkom lądowym, zajmować się powinny baterie rakiet i dział. Czemu więc działa trafiają we własne maszyny?
Dziesięć tysięcy metrów nad Renem dwa samoloty E-3A należące do Paktu Atlantyckiego walczyły o życie. Rosjanie przypuścili zdecydowany atak i w stronę zachodnich maszyn mknęły z pełną prędkością dwa pułki myśliwców przechwytujących Mig-23. Samoloty NATO rozpaczliwie wzywały pomocy przez radio. Obie maszyny przeszkodziły myśliwcom radzieckim w wykonaniu głównego zadania. Nie zważając na niebezpieczeństwo, Rosjanie uruchomili potężne radiostacje zagłuszające i mknęli na zachód z szybkością przekraczającą tysiąc sześćset kilometrów na godzinę. Amerykańskie F-15 eagle i francuskie odrzutowce Mirage skupiły całą uwagę na nadlatujących samolotach i wypełniły niebo pociskami. Ale to nie wystarczyło. Kiedy migi znajdowały się już w odległości stu kilometrów, AWACS-y wyłączyły radary i znurkowały w kierunku ziemi, szukając tam ocalenia. Znajdujące się nad Bad Salzdetfurth myśliwce NATO pozbawione zostały przewodnictwa radiolokacyjnego. Po raz pierwszy Rosjanie podczas wielkiej bitwy uzyskali przewagę w powietrzu.
– Sto Czterdziesty Trzeci Gwardyjski Pułk Piechoty donosi, że przełamał linie niemieckie – powiedział porucznik, nie podnosząc głowy znad mapy, na której przedłużał właśnie czerwone strzałki. – Nieprzyjacielskie jednostki wycofują się w popłochu.
– Sto Czterdziesta Piąta potwierdza wiadomość – oznajmił inny. – Pierwsza linia niemieckiej obrony sforsowana. Posuwające się na południe wzdłuż trakcji kolejowej… Jednostki wroga uciekają. Nie przegrupowują się, nie próbują ponownie stawiać oporu.
Dowodzący 8. Gwardyjską Armią generał spojrzał z triumfem na Aleksiejewa.
– Niech rusza dywizja czołgów!
Dwie niepełne niemieckie brygady broniące tego odcinka poniosły ogromne straty w walce z przeważającymi siłami wroga. Zbyt wielu ludzi zginęło, zbyt wielkie były straty w sprzęcie; jedynym wyjściem okazała się ucieczka w nadziei, że za autostradą 243 uda się sformować nową linię obrony. Z odległego o cztery kilometry Hackenstecft ruszyła szosą 20 Gwardyjska Dywizja Czołgów. Trzysta ciężkich bojowych maszyn T-80 i kilkaset towarzyszących im transporterów opancerzonych z piechotą przypuściło atak szeroką linią, prąc do przodu wzdłuż drogi w pułkowych szykach. 20. Dywizja Czołgów należała do grup operacyjno-manewrowych 8. Gwardyjskiej Armii. Od chwili wybuchu wojny Rosjanie robili wszystko, by któraś z tych potężnych jednostek wdarła się na tyły linii obronnych Paktu Atlantyckiego. Teraz to stało się możliwe.
– Dobrze zrobione, towarzyszu generale – powiedział Aleksiejew.
Mapa wyraźnie pokazała, że Rosjanie dokonali głównego przełomu. Trzy z czterech dywizji piechoty zmotoryzowanej weszły głęboko poza linie niemieckiej obrony.
W zaciekłej, trwającej piętnaście minut walce powietrznej migi za cenę utraty dziewiętnastu własnych samolotów strąciły jednego AWACS-a i trzy myśliwce Eagle. Drugi amerykański samolot radiolokacyjny, który wyszedł z opresji obronną ręką, sto trzydzieści kilometrów za Renem ponownie wzbił się wysoko w niebo. Na pokładzie operatorzy radarowi pracowali gorączkowo, by znowu przejąć kontrolę nad przestrzenią powietrzną środkowych Niemiec, gdzie toczyła się bitwa. Migi w tym czasie uciekały w stronę swoich pozycji, przedzierając się przez chmary rakiet powietrze-ziemia. Wykonały zadanie, ponosząc potworne straty. Do spełnienia takiej misji nikt ich nie przygotował. Ale to był zaledwie początek.
Po pierwszym, uwieńczonym powodzeniem ataku rozpoczęła się najtrudniejsza część bitwy. Generałowie i pułkownicy dowodzący szturmem powinni błyskawicznie przesunąć do przodu podległe sobie jednostki. Musieli przy tym uważać, by nie narazić ich na ogień własnej, prowadzącej nieustanny ostrzał obiektów znajdujących się na południowym zachodzie, artylerii, która przygotowywała teren dla idących do ataku pułków. Absolutne pierwszeństwo przysługiwało dywizji czołgów, ponieważ w kilka minut po szturmie piechoty zmotoryzowanej zaatakować miała drugą linię niemieckiej obrony i przed zmrokiem jeszcze wkroczyć do Alfeld. Jednostki żandarmerii zorganizowały już zaplanowane wcześniej punkty kontroli drogowej i kierowały poszczególne oddziały szosami, z których naturalnie Niemcy usunęli uprzednio wszelkie tablice informacyjne. Nie odbyło się to wszystko tak prosto, jak zaplanowano. Były straty. Zginęło kilku dowódców, zniszczeniu uległo wiele pojazdów, a tempo marszu hamowały zbombardowane drogi. Niemcy ze swej strony próbowali się przegrupowywać. Osłaniające tyły jednostki zatrzymywały się za każdym zakrętem i czekały na atakujących z furią Rosjan, witając ich gradem rakiet przeciwczołgowych. Ataki te kosztowały Sowietów bardzo drogo. Głównym celem niemieckich pocisków padały czołgi dowódców.
Lotnictwo sprzymierzonych również zmieniło nieco taktykę i lecące na niewielkiej wysokości myśliwce zaczęły atakować Rosjan przebywających na odkrytej przestrzeni. Do Alfeld wjechała niemiecka brygada czołgów, a za nią, dziesięć minut później, belgijski pułk piechoty zmotoryzowanej. Niemcy posuwali się główną drogą na północny wschód. Obserwowali ich mieszkańcy miasteczka, którzy otrzymali już rozkaz ewakuacji.
Faslane, Szkocja
– Bez sukcesów, co? – spytał Todd Simms, dowódca USS "Boston".
– Bez – pokiwał smętnie głową McCafferty. Nawet sam rejs do Faslane nie był najszczęśliwszy. USS "Chicago" nie wykrył w porę obecności HMS "Osirisa", który strzegł korytarza wodnego. Co by było, gdyby ta brytyjska jednostka podwodna o napędzie klasycznym okazała się rosyjską? McCafferty prawdopodobnie już by nie żył. – Mieliśmy dużą szansę z tym rosyjskim desantem. Wiesz, wszystko układało się jak najlepiej. Przebyliśmy już linię rosyjskich pław i szykowaliśmy się do ataku rakietowego… wyliczyłem, że lepiej będzie, jak zaczniemy od rakiet a skończymy na torpedach…
– To racja – zgodził się Simms.
– Ale właśnie wtedy ktoś inny przypuścił atak torpedowy. Wszystko nam popieprzył. Wystrzeliliśmy trzy harpoony, ale dostrzegł nas śmigłowiec i na nas hurmem. – McCafferty pchnął drzwi prowadzące do klubu oficerskiego. – Muszę się czegoś napić.
– Pewnie – roześmiał się Simms. – Po paru piwach wszystko wygląda inaczej. Takie rzeczy się zdarzają, Danny. Raz jesteś na wozie, raz pod wozem – pochylił się nad barem. – Dwa duże proszę. Mocne.
– Tak jest, panie komandorze – odparł przybrany w białą kurtkę steward, podając dwa kufle grzanego piwa.
Simms wziął rachunek i zaprowadził swego kolegę do stojącego w kącie stolika. Po przeciwnej stronie Sali odbywało się jakieś huczne przyjęcie.
– No, Danny, nie rozpaczaj. Na zdrowie. To nie twoja wina, że Iwan nie wystawił ci się na strzał.
McCafferty pociągnął z kufla potężny łyk piwa i pomyślał o odległym o trzy kilometry od kasyna "Chicago"; właśnie uzupełniano na nim broń i żywność.
Już dwa dni przebywali w porcie. Obok okrętu McCafferty'ego zacumowany był "Boston" i jakaś inna jednostka podwodna klasy 688, a tego dnia dołączyły do nich jeszcze dwie. Wszystkie czekało nowe zadanie, ale nawet dowódcy nie wiedzieli jakie. Wolny czas oficerowie i załogi w całości poświęcali na odpoczynek i rozrywki.
– Masz rację, Todd. Jak zwykle masz rację.
– No to świetnie. Popatrz, tam się dzieje coś ciekawego. Zakąś to piwo i zobaczymy, co się święci.
Simms podniósł kufel i ruszył w przeciwległy koniec sali. W licznej grupie tłoczących się oficerów okrętów podwodnych rej wodził liczący około trzydziestu lat norweski kapitan o jasnych włosach. Najwyraźniej nie trzeźwiał już od ładnych paru godzin. Gdy tylko kończył kufel, komandor Norweskiej Marynarki Królewskiej usłużnie wręczał mu następny.
– Muszę znaleźć człowieka, który nas uratował! – powtarzał z pijackim uporem Norweg.
– Kto to jest? – spytał Simms kapitana brytyjskiego okrętu podwodnego HMS "Oberon".
– Ten facet zatopił wracającego do Murmańska "Kirowa". Opowiada tę historię od początku co dziesięć minut… o, znów zaraz zacznie.
– To on, skubaniec! – wykrzyknął niezbyt głośno McCafferty.
Miał przed sobą faceta, który sprzątnął mu sprzed nosa cel. Rzeczywiście, Norweg zaczął swoją opowieść od początku.
– Podchodziliśmy powoli. Szli prosto na nas… – czknął -…i musieliśmy podkradać się bardzo ostrożnie. Wystawiłem peryskop i zobaczyłem go! Znajdował się cztery tysiące metrów przed nami i nadpływał z prędkością dwudziestu węzłów. Mijał nas z prawej burty w odległości pięciuset metrów… – Opowiadający o mało nie strącił kufla ze stołu. – Peryskop w dół! Arne… gdzie jesteś Arne? Och, upił się i zasnął. Arne jest oficerem ogniowym. Uzbroił cztery torpedy. Typ trzydzieści siedem; to amerykańskie pociski – wskazał ręką dwóch amerykańskich oficerów, którzy właśnie podeszli do zebranych. Cztery marki-37
McCafferty skrzywił się na tę myśl. Miał zepsuty cały wieczór.
– "Kirow" jest już bardzo blisko. Peryskop w górę! Kurs ten sam, prędkość ta sama, teraz odległość dwa tysiące metrów… strzelamy. Jedna! Druga! Trzecia! Czwarta! Znowu ładujemy wyrzutnie i nurka jak najgłębiej.
– To ty zepsułeś mi polowanie! – nie wytrzymał w końcu McCafferty.
Norweg jakby na chwilę kompletnie wytrzeźwiał.
– Kim jesteś? – zapytał.
– Dan McCafferty, USS "Chicago".
– Byłeś tam?
– Byłem.
– Wystrzeliłeś rakiety?
– Wystrzeliłem.
– Bohaterze! – dowódca norweskiego okrętu podwodnego podbiegł do McCafferty'ego i rzucił mu się na szyję, zwalając prawie Amerykanina z nóg. – Uratowałeś moją załogę! Uratowałeś mój okręt!
– O co mu chodzi? – zdumiał się Simms.
– Aha, prezentacja! – wykrzyknął kapitan królewskiej marynarki. – Kapitan Bjorn Johannsen, kapitan okrętu podwodnego marynarki Jego Królewskiej Mości Króla Norwegii "Kobben". Kapitan Daniel McCafferty z USS "Chicago".
– Po trafieniu "Kirowa" pozostałe rosyjskie jednostki opadły nas jak stado wilków. Sam "Kirow" wyleciał w powietrze…
– Myślę – wtrącił Simms – po czterech torpedach…
– Rosjanie natychmiast wysłali na nas krążownik i dwa niszczyciele – Johannsen jakby trochę otrzeźwiał. – Och, uciekliśmy, skryliśmy się na dużą głębokość, ale nas znalazły i odpaliły rakiety RBU; dużo, bardzo dużo rakiet. Większość spadła za daleko, ale niektóre blisko. Oddałem strzał w krążownik.
– I trafiłeś?
– Pewnie, ale tylko mocno go uszkodziłem. Wszystko to zajęło dziesięć, może piętnaście minut. Były to bardzo gorące chwile.
– Wiem coś o tym. Przyspieszyliśmy, trzepnęliśmy szybko radarem w miejscu, gdzie powinien znajdować się "Kirow". Odkryliśmy tam trzy okręty.
– "Kirow" zatonął, roztrzaskany na strzępy. Widziałeś krążownik i dwa niszczyciele. I wtedy wystrzeliłeś, tak? – oczy Johannsena błyszczały.
– Trzy harpoony. Zobaczył to helix i natychmiast zrobił na nas nalot. Musieliśmy uciekać i do teraz nie wiem, czy któraś z moich rakiet trafiła.
– Czy trafiła? Ha, człowieku! Zaraz ci powiem! – Johannsen zamachał rękami. – Wysiadły nam baterie. Mieliśmy uszkodzenie i zostaliśmy unieruchomieni. Uniknęliśmy wprawdzie czterech torped, ale tak naprawdę już nas mieli. Trzymali nas na sonarze. Niszczyciel strzelał rakietami RBU. Pierwsze trzy chybiły, ale tak naprawdę już nas mieli. I nagle: trach! trach! trach! Niszczyciel eksplodował. Drugi uszkodzony. Wydaje mi się jednak, że nie zatonął. Uciekliśmy.
Johannsen ponownie wziął w objęcia McCafferty'ego i tym razem obaj rozlali piwo na podłogę. Amerykanin po raz pierwszy widział Norwega, który tak żywiołowo okazywał swoje uczucia.
– Ja i moja załoga żyjemy dzięki tobie, "Chicago". Postawię ci dobrego kielicha. Postawię całej twojej załodze.
– Jesteś pewien, że zatopiliśmy tę łajbę?
– Inaczej nie byłoby mojego okrętu! Nie byłoby mojej załogi! Nie byłoby mnie! Zatopiłeś!
Naturalnie, lepiej byłoby trafić w atomowy krążownik – pomyślał McCafferty. Ale niszczyciel też nie był do pogardzenia. Ponadto drugi uszkodzony – dodał w myślach. – Kto wie, może zatonął w drodze powrotnej…
– Widzisz, nie jest tak źle, Dan – zauważył Simms.
– Niektórzy ludzie mają szczęście jak jasna cholera – odezwał się kapitan HMS "Oberon".
– Powiem ci coś, Todd – mruknął dowódca USS "Chicago". – Okropnie mi smakuje to piwo.
USS "Pharris"
Pochować mogli tylko dwóch członków załogi. Brakowało jeszcze czternastu osób, ale ich ciał nie znaleziono. Niemniej Morris uważał, że i tak mieli sporo szczęścia. Było dwudziestu rannych. Clarke doznał pęknięcia przedramienia, kilka osób wskutek wstrząsu połamało sobie nogi w kostkach, a pół tuzina marynarzy fatalnie poparzyła para. Poranionych szkłem kapitan nie rachował.
Morris odprawił ceremonię; pozbawionym emocji głosem przeczytał ustęp traktujący o tym, iż pewnego dnia morze zwróci poległych… Na jego komendę marynarze unieśli przyniesione z mesy stoły. Owinięte plastikiem i obciążone żelazem ciała wysunęły się spod okrywających je flag i spadły prosto w wodę. Stali na głębinie liczącej ponad trzy tysiące metrów; pierwszego oficera i pochodzącego z Detroit mata-kanoniera trzeciej klasy czekała długa, ostatnia droga. Potem rozległa się salwa honorowa. Muzyki nie było. Nikt z załogi nie potrafił grać na trąbce, a magnetofony były zniszczone.
Morris zamknął książkę.
– Zająć posterunki.
Złożone flagi wróciły do schowka na żagle, stoły do mesy, a podpory pokładowe znów zabezpieczono linamisztormowymi. Morris zdawał sobie sprawę, iż stanowiący zaledwie połowę okrętu "Pharris" nadaje się już tylko na złom.
Holownik "Papago" ciągnął go za rufę, rozwijając szybkość niewiele przekraczającą cztery węzły. Czekały ich całe trzy dni podróży. Płynęli nie do bazy marynarki wojennej, ale do Bostonu – najbliższego portu. Powód był oczywisty. Reperacja okrętu miała zająć ponad rok i flota nie chciała blokować sobie na tak długi czas żadnego doku. Wszystkich potrzebowano do napraw mniej uszkodzonych jednostek wojennych.
Teraz dowództwo Morrisa nad fregatą było czystą kpiną. Na holowniku znajdowała się załoga rezerwowa, w której skład wchodziło wielu doświadczonych specjalistów ratownictwa morskiego. Trzech z nich pojawiło się na uszkodzonym okręcie, by osobiście zamocować liny holownicze i "doradzić" Morrisowi, co ma robić. Były to właściwie podane w niezwykle uprzejmej formie rozkazy.
Załoga "Pharrisa" zajęć miała pod dostatkiem. Przednie grodzie wymagały nieustannej obserwacji. Cały czas naprawiano też instalacje w maszynowni. Pracował tylko jeden kocioł, zapewniając parę dla turbogeneratorów i energię elektryczną. Drugi zbiornik wymagał trwającego przynajmniej dzień remontu. Zdaniem mechaników główny radar powinien podjąć pracę za cztery godziny. Antena satelitarna była już gotowa. Zanim dotrą do portu – jeśli w ogóle dotrą – załoga miała naprawić wszystko, co jej się uda. Nie miało to wprawdzie większego znaczenia, ale, w myśl starego żeglarskiego porzekadła, załoga, która ma się czym zająć, jest załogą szczęśliwą. Innymi słowy, marynarze, w przeciwieństwie do swego kapitana, nie mieli czasu na jałowe rozmyślania o popełnionych błędach, o ludziach, którzy z powodu tych błędów stracili życie, i o tym, kto jest za to odpowiedzialny.
Morris udał się do centrum informacji bojowej. Przeglądano właśnie taśmę i nakresy ze spotkania z victorem. Próbowano precyzyjnie ustalić, co się właściwie wydarzyło.
– Nie wiem – wzruszył ramionami operator hydrolokatora. – Może były dwa okręty podwodne? Chodzi mi o ten jasny ślad; jest w tym miejscu, a parę minut później aktywny sonar złapał go aż tutaj.
– Był tylko jeden okręt – odparł Morris. – Pokonanie odległości dzielącej te dwa punkty przy prędkości dwudziestu pięciu węzłów mogło mu zająć najwyżej cztery minuty.
– Ależ sir, przecież ani go nie słyszeliśmy, ani nie pojawił się na ekranie. Ponadto, kiedy straciliśmy namiar, kierował się w zupełnie inną stronę.
Sonarzysta ponownie przewinął taśmę.
– No cóż – westchnął Morris i wrócił na mostek.
Ponownie wszystko przetrawiał w myślach. Zdarzenia stawały mu przed oczyma jak żywe. Przeszedł na skrzydło mostka. W metalowych osłonach ziały dziury, a w miejscu, gdzie umarł pierwszy oficer, widniały niewyraźne ślady krwi. Trzeba to zamalować – pomyślał Morris. – Muszę przypomnieć o tym Clarke'owi; niech kogoś wyznaczy. Morris zapalił papierosa i zapatrzył się w horyzont.
Reydarvath, Islandia
Najbardziej obawiali się helikoptera.
Edwards i jego grupa wędrowali na północny wschód. Przebyli rejon niewielkich jezior, po godzinnej, bacznej obserwacji sforsowali szutrową drogę i trafili w końcu na moczary. Edwards był zdumiony. Gołe skały, trawiaste łąki, pola lawowe, a teraz bagna. Zastanawiał się, czy Islandia przypadkiem nie była miejscem, gdzie po stworzeniu świata Bóg zostawił wszystko, co było już Mu niepotrzebne. Najwyraźniej jednak wszystkie drzewa wykorzystał gdzie indziej, toteż jedynym schronieniem mogła być wysoka do kolan, wyrastająca z wody trawa. Musi być bardzo odporna na skoki temperatury – pomyślał Edwards. Niedawnojeszcze na moczarach panował mróz. Było zimno, więc po paru minutach marszu wszyscy mieli przemarznięte stopy. Mogli wprawdzie iść terenem położonym wyżej, ale on był kompletnie odsłonięty. Mając więc do wyboru helikopter lub chłód, wybrali to drugie.
Vigdis wprawiła wszystkich w zdumienie swoją kondycją. Bez słowa skargi szła równym tempem, dotrzymując kroku żołnierzom piechoty morskiej. Typowa wiejska dziewczyna – myślał Edwards.- Od najwcześniejszego dzieciństwa zaprawiana w wędrówkach za stadami owiec i we wspinaczkach po tych sakramenckich pagórkach.
– W porządku, dziesięć minut – zarządził Edwards.
Ludzie natychmiast zaczęli rozglądać się za jakimś suchym miejscem. Wybierali skały. Skały na moczarach? – nie mógł wyjść z podziwu Edwards. Garcia wyciągnął zdobytą na Rosjanach lornetkę i zaczął lustrować okolicę. Smith zapalił papierosa. Edwards zauważył, że Vigdis usiadła obok niego.
– I jak się czujesz?
– Bardzo zmęczona – odparła z lekkim uśmiechem. – Ale mniej niż ty.
– Ach tak – roześmiał się Edwards. – Może więc powinniśmy przyspieszyć kroku.
– Dokąd idziemy?
– Do Hvammsfjórduru. Nie powiedzieli po co. Przed nami jeszcze cztery lub pięć dni marszu. Musimy się trzymać z dala od dróg.
– Ze względu na mnie?
– Ze względu na nas wszystkich – potrząsnął głową. – Nie chcemy już z nikim walczyć. Zbyt wielu w okolicy Rosjan, by bawić się w partyzantkę.
– A więc… więc nie stanowię dla was ciężaru? – spytała Vigdis.
– Pewnie że nie. Jest nam nawet miło, że z nami wędrujesz. Kto nie chciałby włóczyć się po kraju w towarzystwie pięknej dziewczyny – odparł z galanterią porucznik.
Po diabła to mówię? – pomyślał.
Spojrzała na niego ze zdziwieniem.
– Ciągle uważasz, że jestem piękna? Po tym… po tym…
– Może gdyby rozjechała cię ciężarówka… tak, jesteś bardzo ładna. I nic tego faktu nie zmieni. Nie twoja wina, że przytrafiło ci się to, co ci się przytrafiło. Jeśli nawet nastąpiła jakaś zmiana, to w tobie, w środku; nie na zewnątrz. I wiem, że komuś się podobasz.
– Masz na myśli dziecko? Mylisz się. On znalazł już sobie inną dziewczynę. Ale to przecież nieistotne. Wszystkie moje przyjaciółki mają dzieci – wzruszyła ramionami.
Kawał głupiego skurwysyna – pomyślał Edwards. Wiedział, że na Islandii nieślubne pochodzenie nie jest niczym haniebnym. Skoro nie używa się tu nawet nazwisk – większość wyspiarzy nosi imię rodowe – trudno orzec, czy dziecko pochodzi ze związku formalnego, czy nie.
Ponadto Islandczyków nic to nie obchodzi. Młode, niezamężne dziewczęta mają dzieci, dbają o nie i to wszystko. Ale żeby porzucić taką dziewczynę…
– No cóż, jeśli chodzi o mnie, nie spotkałem w życiu istoty ładniejszej od ciebie.
– Naprawdę?
Edwards musiał oddać dziewczynie sprawiedliwość. Choć miała brudne, potargane i przepocone włosy, a twarz i ubranie zakurzone oraz pokryte błotem, to gorąca kąpiel w minutę zrobiłaby z niej ponownie najśliczniejsze stworzenie pod słońcem. Ale na urodę w dużej mierze wpływa to, co człowiek ma w środku; a to dopiero Edwards zaczynał w Vigdis poznawać.
Przesunął dłonią po jej policzku.
– Każdy, kto stwierdziłby, że jest inaczej, wyszedłby na głupka.
Odwrócił się na dźwięk kroków sierżanta Smitha.
– Poruczniku, jeśli nie chcemy, by nam nogi zesztywniały do końca, musimy ruszać.
– W porządku. Chciałbym teraz przebyć jednym skokiem jakieś trzynaście, piętnaście kilometrów. Po drugiej stronie gór spotkamy drogi i wiele farm. Zanim tam pójdziemy, musimy sobie to wszystko dobrze obejrzeć. Stamtąd też połączymy się z Brytanem.
– Jasne, szefie. Rodgers, prowadź. Skręć trochę bardziej na zachód.
Bodenburg, Republika Federalna Niemiec
Posuwanie się w głąb terytorium wroga nie było wcale rzeczą prostą. Dowódca 8. Gwardyjskiej Armii, podobnie jak Aleksiejew, uważał, że powinien znajdować się jak najbliżej pola walki. Dlatego też główny punkt dowodzenia przeniesiono na pierwsze linie. Przeprowadzka zajęła około czterdziestu minut i odbyła się transporterami opancerzonymi – podróż helikopterem była zbyt ryzykowna. Podczas tej krótkiej eskapady Aleksiejew był świadkiem dwóch wściekłych ataków lotnictwa Paktu Atlantyckiego na rosyjskie kolumny.
Do akcji włączyły się niemiecko-belgijskie posiłki, a nasłuch radiowy donosił, że w drodze są również jednostki amerykańskie i brytyjskie. Aleksiejew też pchnął do walki dodatkowe siły. To, co na początku wydawało się być względnie prostym zadaniem dla zmotoryzowanej dywizji piechoty, przekształciło się w zaciętą, przedłużającą się bitwę. Generał potraktował to jako dobry znak. NATO nie przysłałoby posiłków, gdyby nie uznało sytuacji za groźną. Rosjanie musieli zatem osiągnąć swój cel, zanim przeciwnik wprowadzi do gry kolejne jednostki.
Dowodzący 20. Gwardyjską Dywizją Czołgów generał pojawił się na posterunku bojowym, który mieścił się w budynku szkoły średniej. Była to niedawno postawiona, bardzo przestronna budowla. W niej, do czasu wykopania podziemnego schronu, rozlokowało się naczelne dowództwo. Tempo ataku spadło. Spowodował to zarówno dziki opór Niemców, jak i trudności komunikacyjne i transportowe.
– Prosto szosą na Sack – oświadczył czołgiście dowódca 8. Gwardyjskiej Armii. – Do waszego przybycia moja piechota zmotoryzowana oczyści już teren.
– Stamtąd do Alfeld zostaną jeszcze cztery kilometry. Kiedy zaczniemy forsować rzekę, musicie zapewnić nam wsparcie – generał dywizji czołgów nałożył hełm i wyszedł.
Powinno się udać – pomyślał Aleksiejew. Nie mieściło mu się wprost w głowie, że ten generał zdołał dostarczyć na linię frontu jednostkę w idealnym niemal porządku.
W chwilę potem rozległ się potworny huk. Zadrżały w oknach szyby, a Aleksiejewowi na głowę posypał się z sufitu tynk. To znów pojawił się "diabelski krzyż". Aleksiejew wybiegł na zewnątrz. Ujrzał tuzin płonących transporterów opancerzonych. Z jednego z czołgów T-80 wyskakiwała w popłochu załoga. W sekundę później, kiedy płomienie dotarły do komory z amunicją, pojazd eksplodował słupem ognia, zamieniając się w niewielki wulkan.
– Generał zginął… generał zginął! – krzyczał sierżant, wskazując transporter opancerzony BMD, z którego nikt nie uszedł z życiem.
Stojący za Aleksiejewem dowódca 8. Gwardyjskiej Armii zaczął kląć.
– Komendę nad dywizją czołgów przejmie jego zastępca, pułkownik – krzyknął głośno.
Paweł Leonidowicz podjął błyskawiczną decyzję.
– Nie, towarzyszu generale. A co ze mną?
Zaskoczony dowódca gapił się na niego przez chwilę, po czym przypomniał sobie, że, podobnie jak jego ojciec, Aleksiejew cieszył się opinią wyśmienitego dowódcy czołgów. Generał zdecydował się szybko.
– 20. Dywizja należy do was. Zadanie znacie.
Podjechał kolejny wóz bojowy piechoty. Aleksiejew i Siergietow bez chwili zwłoki wskoczyli do środka i kierowca ruszył w stronę punktu dowodzenia jednostką. Jazda zajęła pół godziny. Między drzewami Aleksiejew ujrzał sylwetki czołgów. Gdzieś w pobliżu spadła kolejna seria pocisków artyleryjskich, ale generał nie zwrócił na to uwagi. Dowódcy pułków już na niego czekali. Aleksiejew bez zbędnych słów szybko wydał stosowne rozkazy, po czym ustalono limity czasowe. Wszyscy tu znali już swoje zadania, co dobrze świadczyło o generale, który przed godziną stracił życie. Dywizja była wyśmienicie przygotowana, zaś plan ataku szczegółowo opracowany. Aleksiejew w mgnieniu oka pojął, że dysponuje wspaniałym sztabem. Natychmiast też zorganizował mu pracę, natomiast dowódcy poszczególnych oddziałów rozbiegli się do swoich pułków. Jego pierwsze stanowisko dowodzenia mieściło się pod osłoną rozłożystego drzewa. Aleksiejew uśmiechnął się pod nosem; nawet jego ojciec nie wybrałby lepszego miejsca. Odnalazł oficera wywiadu.
– Jaka sytuacja?
– Na drodze na wschód od Sack kontratakuje batalion niemieckich czołgów. Myślę, że już je powstrzymano. W każdym razie wysłaliśmy za nimi na południowy zachód transportery opancerzone. Nasza piechota zmotoryzowana jest już w mieście. Donoszą tylko o niewielkim oporze. Pozostałe oddziały powinny tam być w ciągu godziny.
– A obrona przeciwlotnicza?
– Tuż za pierwszą grupą wojska posuwają się wyrzutnie SAM-ów i ruchome działa przeciwlotnicze. Mamy też obiecaną osłonę powietrzną. Dwa pułki migów-21 czekają na nasz znak. Nie przyznano nam tylko myśliwców nurkujących. Dziś rano poniosły zbyt duże straty. Ale przeciwnik też. Do południa zestrzeliliśmy dwanaście maszyn NATO.
Aleksiejew skinął głową i, jak już nauczyło go doświadczenie, podaną liczbę podzielił przez trzy.
– Wybaczcie, towarzyszu generale. Jestem pułkownik Popow, oficer polityczny waszej dywizji.
– Wspaniale, towarzyszu pułkowniku. Mam nadzieję, że przeżyję i wypełnię swoje obowiązki wobec Partii do końca. Jeśli macie coś istotnego do powiedzenia, mówcie szybko!
W tej chwili akurat ampolita Aleksiejew potrzebował najmniej.
– Po zdobyciu Alfeld…
– Jeśli Alfeld zdobędziemy, podaruję wam klucze do miasta. A na razie mam jeszcze inne sprawy na głowie. Odmeldujcie się.
Chciał pewnie prosić o zezwolenie na egzekucję ewentualnych faszystów – pomyślał Aleksiejew. Jako czterogwiazdkowy generał nie mógł lekceważyć oficerów politycznych, ale mógł ewentualnie ignorować wszystkich niższych rangą od generała.
Zbliżył się do stołu z mapami taktycznymi. Po jednej stronie porucznicy ciągle nanosili strzałkami znaczące postępy jego – jego – jednostek. Po drugiej oficerowie wywiadu naznaczali wszelkie zmiany zachodzące na pozycjach wroga. Położył dłoń na ramieniu oficera operacyjnego.
– Tuż za piechotą zmotoryzowaną puścicie prowadzący pułk. Jeśli potrzebna będzie jakaś pomoc, natychmiast jej udzielić. Chcę przełamać front i to chcę przełamać go dzisiaj. Co z artylerią?
– Dwa bataliony ciężkich dział w pełnej gotowości.
– Świetnie. Jak tylko piechota poda namiary, niech uderzają. Nie ma czasu na ceregiele. Pakt Atlantycki wie, że tu jesteśmy, więc głównym naszym wrogiem jest czas. Czas pracuje dla nich, nie dla nas.
Oficer operacyjny i dowódca artylerii wyszli ramię w ramię i dwie minuty później odezwały się stupięćdziesięciopięciomilimetrowe działa. Aleksiejew postanowił wystąpić o pośmiertne odznaczenie dowódcy 20. Dywizji Czołgów. Człowiek ten w pełni zasłużył na nagrodę za ład i dyscyplinę, jakie wprowadził w podległej sobie formacji.
– Atak nieprzyjacielskiego lotnictwa – odezwał się znad mapy oficer. – Z lasu na wschód od Sack wyjeżdżają nieprzyjacielskie czołgi w sile mniej więcej jednego batalionu. Mają silne wsparcie artyleryjskie.
Aleksiejew wiedział, że teraz już wszystko spoczywa w rękach jego pułkowników i musi im ufać. Czas, kiedy generał mógł ogarniać spojrzeniem całą bitwę i wszystko kontrolować, dawno minął. Oficerowie sztabowi nieustannie nanosili na mapę swe maleńkie znaczki. Niemcy powinni teraz zaczekać – pomyślał generał. Powinni przepuścić czołówki atakującej dywizji i zaatakować linie zaopatrzenia. To była głupota; Aleksiejew po raz pierwszy zetknął się z niemieckim dowódcą popełniającym błąd taktyczny. Był to zapewne młody oficer, który zajął miejsce zabitego lub rannego dowódcy. Albo po prostu miał w pobliżu rodzinny dom. Bez względu na przyczynę stanowiło to poważny błąd i Aleksiejew zamierzał bezlitośnie go wykorzystać. Dwa pierwsze pułki czołgów poniosły straty, ale w ciągu dziesięciu szaleńczych minut zmiotły ze swej drogi kontratakujących Niemców.
– Jeszcze dwa kilometry; pierwsze oddziały są już tylko dwa kilometry od Sack. Bije tylko artyleria nieprzyjacielska. Widzimy już kolejne nasze oddziały. Piechota z Sackinformuje o niewielkim oporze. Wysłany zwiad donosi, że droga do Alfeld stoi otworem.
– Ominąć Sack – rozkazał Aleksiejew. Naszym celem jest Alfeld nad Leiną.
Alfeld, Republika Federalna Niemiec
Była to jednostka zebrana w pośpiechu. Amerykańska piechota zmotoryzowana i oddział czołgów z brytyjskiej brygady wzmocnił niedobitki Niemców i Belgów, którzy tego dnia stawili czoło pięciu dywizjom sowieckim. Czasu było niewiele. Saperzy, używając opancerzonych buldożerów, gorączkowo szykowali osłony dla czołgów, a żołnierze piechoty kopali stanowiska dla wyrzutni pocisków przeciwpancernych. Pierwszym ostrzegawczym znakiem była chmura kurzu na horyzoncie. W ich stronę sunęła dywizja rosyjskich czołgów, a przecież nie zakończono jeszcze ewakuacji ludności cywilnej z miasteczka. Trzydzieści kilometrów na zachód krążyły w powietrzu myśliwce nurkujące; czekały na sygnał.
– Nieprzyjaciel w polu widzenia – poinformował przez radio obserwator z wieży kościelnej.
W kilka chwil później na radzieckie kolumny spadła nawała artyleryjskiego ognia. Załogi wyrzutni rakiet przeciwczołgowych zdarły pokrowce z urządzeń celowniczych i uzbroiły pociski. Zapowiadało się ciężkie popołudnie. Challengery z 3. Królewskiego Pułku Czołgów tkwiły w swych okopach, a kanonierzy namierzali odległe cele.
Wypadki toczyły się zbyt szybko i w ogólnym zamieszaniu nie starczyło czasu, by precyzyjnie ustalić zasady kontaktu między poszczególnymi jednostkami. Pierwsi otworzyli ogień Amerykanie. Rakiety TOW-2 pomknęły tuż nad ziemią, wlokąc za sobą przewody niczym pajęcze nici i kierując się w stronę odległych o cztery kilometry czołgów T-80…
– Pierwsze nasze czołgi weszły w zasięg rażenia wojsk rakietowych wroga – poinformował pochylony nad nakresem oficer.
– Wybijcie nieprzyjaciela do nogi – polecił Aleksiejew dowódcy artylerii.
W niecałą minutę później wielolufowe wyrzutnie rakiet wypełniły niebo smugami dymu i ognia. Na linii walki rozpoczęła się prawdziwa rzeź. Potem włączyła się cała artyleria NATO.
– Pułk prowadzący natarcie poniósł ogromne straty.
Aleksiejew oglądał w milczeniu mapę. Nie było miejsca ani czasu na ruchy pozoracyjne. Jego żołnierze musieli jak najszybciej przedrzeć się przez linie nieprzyjacielskie, by przejąć mosty na Leinie. Znaczyło to ogromne ubytki w jednostkach pierwszego uderzenia. Przełamanie linii frontu było niezwykle kosztowne, ale generał musiał tę cenę zapłacić.
Dwanaście belgijskich myśliwców F-16 przemknęło z prędkością dziewięciuset kilometrów na godzinę tuż nad polem walki i zrzuciło na pierwsze radzieckie kolumny tony bomb. Niecały kilometr przed pozycjami sprzymierzonych zapłonęło nagle trzydzieści czołgów oraz dwadzieścia wozów bojowych piechoty. Samoloty ścigał rój rakiet. Jednosilnikowe myśliwce wykonały raptowny skręt na zachód i pomykając tuż nad ziemią, próbowały uniknąć śmiercionośnych pocisków. Trzy strącone maszyny spadły prosto na pozycje Paktu Atlantyckiego, powiększając jeszcze rozmiary jatki czynionej przez rosyjski ogień.
Dowódca angielskich czołgów zrozumiał, że nie zdoła powstrzymać szarży Rosjan. Miał po prostu za mało wozów. Mimo iż brytyjski batalion wciąż jeszcze był zdolny stawiać opór, postanowił go wycofać. Poinformował swoje kompanie, by przygotowały się do odwrotu i próbował przekazać wiadomość dalej. Ale walczący pod Alfeld żołnierze pochodzili z czterech różnych armii, mówili innymi językami, a także, dysponowali odmiennymi systemami radiowymi. Ponadto wcześniej nie starczyło czasu, by ustalić, kto sprawuje zwierzchnictwo nad całością. Niemcy nie chcieli się cofać. Nie ewakuowano jeszcze całego miasta, więc i niemieccy żołnierze postanowili tkwić na swych pozycjach do chwili, aż ich rodacy będą bezpieczni za rzeką. Brytyjskiego pułkownika posłuchali natomiast Amerykanie i Belgowie. Niemcy zostali. Spowodowało to kompletny chaos na liniach obronnych Paktu Atlantyckiego.
– Obserwatorzy z wysuniętych posterunków donoszą, że nieprzyjaciel opuszcza stanowiska na prawym skrzydle. Powtarzam, po północnej stronie miasta jednostki wroga wycofują się.
– Natychmiast posłać drugi pułk na północ. Niech zatoczy łuk, a potem, najszybciej jak może, ruszy na te przeklęte mosty. Musimy je zdobyć za wszelką cenę! Wy, towarzyszu oficerze operacyjny, cały czas dociskajcie nieprzyjaciela ogniem. Musimy dopaść go po tej stronie i zniszczyć – rozkazał Aleksiejew. – Siergietow, chodźcie ze mną. Chcę dostać się jak najbliżej pola walki.
Aleksiejew zdawał sobie sprawę, że prowadzący ofensywę pułk został niemal kompletnie wybity. Ale to się opłacało. Siły Paktu Atlantyckiego musiały cofać się przez zrujnowane miasteczko, by dotrzeć do mostów, a będące w rozsypce wojska sprzymierzonych na północnym brzegu rzeki stanowiły dla Rosjan wybawienie. Obecnie, dysponując nietkniętym jeszcze pułkiem, Aleksiejew wyprzedzi uciekającego przeciwnika i przejmie mosty. Tą operacją musiał pokierować osobiście.
Aleksiejew i Siergietow wskoczyli do pojazdu gąsienicowego i ruszyli na południowy wschód, w stronę maszerującego pułku. W opuszczonej przez nich kwaterze oficer operacyjny zaczął wydawać przez radiową sieć dywizji nowe rozkazy.
Na tę okazję czekała zaczajona po drugiej stronie rzeki, w odległości pięciu kilometrów, niemiecka bateria stupięćdziesięciopięciomilimetrowych dział. Czekała na sygnał specjalistów od nasłuchu radiowego. Jej zadaniem było zniszczyć kwaterę główną dywizji. Artylerzyści natychmiast wprowadzili otrzymane dane do sterujących ogniem komputerów. Kanonierzy ładowali w pośpiechu działa. Wszystkie stanowiska ogniowe skupiły się na tym samym azymucie. Kiedy bateria oddała salwę, zadrżała ziemia. W ciągu niecałych dwóch minut na kwaterę główną radzieckiej dywizji spadło sto pocisków. Połowa sztabu zginęła; pozostali w większości byli ranni.
Aleksiejew popatrzył na swoje słuchawki radiowe. Po raz trzeci był o krok od śmierci.
To moja wina – myślał. – Należało cały czas zmieniać pozycje nadajników radiowych. Nie wolno mi więcej tego błędu popełnić… Niech to szlag! Niech to szlag! Niech to jasny szlag!
Na ulicach Alfeld tłoczyły się samochody osobowe. Wszyscy jadący na bradleyach Amerykanie opuścili już miasto, spiesznie dotarli do Leiny, po czym w równym szyku przebyli mosty. Pojazdy zajęły pozycje na ciągnących się tam wzgórzach i przygotowały się do osłony kolejnych przeprawiających się przez rzekę oddziałów sprzymierzonych. Następni nadeszli Belgowie. Bitwę przetrwała tylko jedna trzecia ich czołgów, które zaraz po przeprawie przez rzekę zajęły południową flankę w nadziei, że zatrzymają Rosjan, zanim ci zdołają sforsować Leinę. Niemiecka Staatspolizei wstrzymała całkowicie ruch cywilny, dając pierwszeństwo jednostkom pancernym; niebawem jednak w pobliże rzeki zaczęły spadać pierwsze radzieckie pociski artyleryjskie, toteż sytuacja zmieniła się radykalnie. Rosjanie liczyli na to, że powstrzymają przeprawę wojsk Paktu i cel swój osiągnęli. Cywile, którzy zbyt późno zastosowali się do polecenia ewakuacji, płacili za to straszliwą cenę. Radziecki ogień czynił niewielkie szkody transporterom opancerzonym, ale zbierał krwawe żniwo wśród samochodów osobowych i ciężarówek. Po niecałej minucie uliczki Alfeld zablokowane zostały szczątkami płonących aut. Pasażerowie opuszczali w panice pojazdy i nie zważając na kanonadę, biegli w stronę mostów, blokując drogę zmierzającym w tym samym kierunku czołgom. Maszyny musiałyby torować sobie przejazd po plecach uciekinierów, lecz, choć padły rozkazy by nie zważać na cywilów, żaden z kierowców czołgów nie zastosował się do tych poleceń. Kanonierzy odwracali wieżyczki, kierując lufy do tyłu, w stronę nadjeżdżających Rosjan, których czołgi wchodziły właśnie do miasta. Widok zasłaniały dymy z płonących domów. Na Alfeld spadła kolejna fala armatnich pocisków, zamieniając uliczki miasteczka w rzeźnię pełną skrwawionych ciał żołnierzy i ludności cywilnej.
– A oto i one! – Siergietow wskazał trzy mosty z pasmami autostrad spinające brzegi Leiny.
Aleksiejew zaczął wydawać rozkazy, ale żadne rozkazy nie były potrzebne. Dowódca pułku wcześniej już włączył nadajnik radiowy i skierował batalion czołgów wsparty piechotą w stronę rzeki. Radziecki oddział ruszył ciągle jeszcze nie zablokowaną trasą, której uprzednio użyły amerykańskie bradleye.
Amerykańskie wozy bojowe rozlokowane po drugiej stronie rzeki otworzyły natychmiast ogień z wyrzutni rakietowych oraz lekkich dział, niszcząc pół tuzina czołgów. Aleksiejew osobiście polecił nakryć artyleryjskim ogniem majaczące po przeciwnej stronie rzeki wzgórza.
W samym Alfeld trwała krwawa, zacięta bitwa. Niemieckie i brytyjskie czołgi ukryte za rogami domów oraz wrakami samochodów i ciężarówek wycofywały się powoli w stronę rzeki, dając cywilom czas na ucieczkę. Rosyjska piechota próbowała prowadzić ostrzał rakietowy, ale sterujące pociskami przewody zrywały się wśród gruzu zalegającego ulice, toteż w większości przypadków pozbawione kierunkujących impulsów rakiety wybuchały nie czyniąc nikomu krzywdy. Stopniowo nawała ognia Rosjan i Paktu Atlantyckiego zamieniała miasteczko w stos ruin. Aleksiejew obserwował żołnierzy zbliżających się do pierwszego mostu.
Na południe od stanowiska Aleksiejewa dowódca prowadzącego szturm pułku klął jak szewc, widząc ogromne straty, jakie ponosi jego jednostka. Zniszczono mu ponad połowę czołgów i transporterów opancerzonych. Zwycięstwo miał prawie w kieszeni i oto nieoczekiwanie jego żołnierzy zatrzymały nieprzejezdne ulice oraz morderczy ogień przeciwnika. Widząc, że czołgi NATO powoli się wycofują, rozwścieczony, wezwał wsparcie artyleryjskie. Aleksiejew był zaskoczony, kiedy artyleria przeniosła ogień z centrum miasteczka na brzegi rzeki. W czymś w rodzaju szoku skonstatował, że nie są to zwykłe pociski armatnie lecz rakiety. Na jego oczach brzeg rzeki spowiły tumany kurzu. Potem pociski wybuchały w wodzie. Ogień rósł w miarę, jak do akcji włączały się kolejne wyrzutnie; nie było już sposobu, by je powstrzymać. Pierwszy poszedł najdalszy most. Trzy rakiety trafiły w niego jednocześnie i budowla rozpadła się niczym domek z kart. Aleksiejew ze zgrozą obserwował, jak ponad sto osób cywilnych spada w wodną kipiel. Zgrozą przejmowała go nie śmierć tych niewinnych ludzi, lecz zagłada mostu, którego tak potrzebował. Z kolei dwie rakiety wylądowały na środkowym moście. Konstrukcja wprawdzie przetrwała, ale była zbyt mocno uszkodzona, by mógł przejechać po niej choć jeden czołg. Co za głupcy! Kto wydał rozkaz? Odwrócił się do Siergietowa.
– Wezwijcie jednostki inżynieryjno-techniczne. Na pierwszą linię wysłać oddziały do budowy mostów i amfibie. Mają absolutny priorytet. Ponadto ściągnąć tu wszystkie wyrzutnie pocisków ziemia-powietrze oraz działa przeciwlotnicze. Ktokolwiek spróbuje zatrzymać je po drodze, zostanie rozstrzelany. Powiadomcie o tym oddziały kierujące ruchem. Wykonać!
Radzieckie czołgi i piechota dotarły do jedynego mostu, który ocalał. Trzy wozy z piechotą przemknęły po nim na drugi brzeg, by natychmiast dostać się prosto pod ogień Belgów i Amerykanów. Za nimi szarżował czołg T-80, przedarł się na drugą stronę, ale eksplodował trafiony rakietą. Potem pojawił się drugi i trzeci. Oba dotarły do zachodniego brzegu. Wtedy wyłonił się zza ruin domu brytyjski chieftain i ruszył śladem radzieckich pojazdów.
Zdumiony Aleksiejew obserwował, jak przemyka między dwiema rosyjskimi maszynami, które nawet go nie zauważyły. Spadł przed nim amerykański pocisk, wzbijając w górę tuman kurzu. Na moście pojawiły się dwa kolejne chieftainy. Jeden z nich trafiony został pociskiem z T-80. Drugi odpowiedział ogniem i w sekundę później radziecki czołg płonął. Aleksiejew przypomniał sobie właśnie powiastkę z dzieciństwa o dzielnym wieśniaku na moście, kiedy angielska maszyna zniszczyła dwa dalsze rosyjskie czołgi. W chwilę później sama dostała się pod bezpośredni ostrzał. Przez most mknęło pięć dalszych radzieckich pojazdów. Generał podniósł słuchawkę, by połączyć się z kwaterą główną 8. Gwardyjskiej Armii.
– Tu Aleksiejew. Kompania piechoty forsuje Leinę. Potrzebujemy wsparcia. Dokonaliśmy przełomu. Powtarzam: przełamaliśmy niemiecki front! Proszę o wsparcie lotnicze i o helikoptery celem nawiązania kontaktu bojowego z jednostkami NATO na północ i na południe od mostu 439. Potrzebuję też dwóch pułków piechoty do pomocy w forsowaniu rzeki. Dajcie nam to wsparcie, a o północy drugi brzeg będzie nasz.
– Przyślę wszystko, co mam. Jednostki do budowy mostów już w drodze.
Aleksiejew oparł się o pancerz BMP. Odkręcił korek manierki, pociągnął z niej potężny łyk i obserwował, jak piechota pod morderczym ogniem wspina się na stoki wzgórza. Po drugiej stronie rzeki miał już dwie pełne kompanie. Artyleria sprzymierzonych próbowała właśnie zniszczyć ocalały most. Jeśli mają utrzymać przyczółek dłużej niż kilka godzin, musi przesłać na drugą stronę co najmniej pełny batalion. Dostanę tego skurwysyna, który zniszczył mi mosty – obiecywał sobie w duchu.
– Amfibie i mosty już w drodze, towarzyszu generale – oznajmił Siergietow. – Mają absolutne pierwszeństwo przejazdu, o czym osobiście poinformowałem oficerów kierujących ruchem na tym odcinku. Jadą też dwie baterie SAM-ów. Trzy kilometry stąd zorganizowałem trzy ruchome działa przeciwlotnicze. Powiedzieli, że będą za kwadrans.
– Dobrze – Aleksiejew lustrował przez lornetkę brzegi rzeki.
– Towarzyszu generale, wozy bojowe piechoty mogą przecież pływać. Może spróbujemy sforsować rzekę.
– Popatrz tylko na brzegi, Wania – generał wręczył mu szkła.
Jak okiem sięgnąć, koryto zabezpieczały przed erozją kamienie i beton. Było rzeczą trudną, wręcz niemożliwą, by pojazdy na gąsienicach zdołały sforsować taką przeszkodę. Niech cholera weźmie tych Niemców!
– Ponadto do tego zadania potrzeba co najmniej pułku. Most jest wszystkim, co mamy, ale długo to on nie postoi. W najlepszym przypadku nowy postawimy nie wcześniej niż w kilka godzin. Do tego czasu nasze jednostki, które przedarły się na tamtą stronę, muszą radzić sobie same. Doślemy im mostem maksymalną liczbę żołnierzy, po czym wzmocnimy jeszcze transporterami z piechotą, które niebawem nadejdą. Książki uczą, że takiego ataku należy dokonywać za pomocą wozów bojowych, po ciemku i przy postawionej zasłonie dymnej. Nie chcę czekać do nocy, a ponadto potrzebuję prawdziwego wsparcia artyleryjskiego, a nie festiwalu zimnych ogni. Musimy postąpić wbrew regułom, Wania. Na szczęście książki zezwalają na to. Bardzo dobrze się spisaliście, Iwanie Michajłowiczu. Od tej chwili jesteście majorem… nie, nie, nie dziękujcie. Zasłużyliście sobie na to sami.
Stornoway, Szkocja
– Niewiele brakowało. Gdybyśmy dostrzegli ich pięć minut wcześniej, strącilibyśmy kilka maszyn. A tak… – pilot tomcata wzruszył ramionami.
Toland skinął głową. Myśliwce miały rozkaz trzymać się poza zasięgiem radzieckich radarów.
– Wie pan, to zabawne. Trzy z nich leciały w ciasnym szyku. Wyśledziłem je za pomocą kamery telewizyjnej z odległości pięćdziesięciu mil. W żaden sposób nie mogły wykryć naszej obecności. Gdybyśmy tylko mieli więcej paliwa, gonilibyśmy je aż do bazy. Takie figle płatali nam kiedyś Niemcy; kiedy formacja wracała z nalotu, posyłali za nią samolot, który bombardował lądujące maszyny.
– Nigdy nie przedrzemy się przez ich systemy rozpoznawania swój-wróg.
– To prawda, ale przecież znamy termin ich powrotu do bazy z dokładnością do… ee… dziesięciu minut. Ta informacja może okazać się niezwykle użyteczna.
Komandor Toland odstawił filiżankę.
– Ma pan świętą rację.
Postanowił przekazać tę wiadomość dowódcy floty wschodnioatlantyckiej.
Lammersdorf, Republika Federalna Niemiec
Nie było wątpliwości. Linie obronne Paktu Atlantyckiego na południe od Hanoweru zostały definitywnie przerwane. Z bardzo szczupłych sił rezerwowych NATO przesłano do Alfeld dwie brygady. Jeśli nie uda się wypełnić tej luki, Hanower będzie stracony; a wraz z nim całe Niemcy leżące na wschód od Wezery.