POWROTY

USS „Pharris"

Sytuacja się względnie unormowała: backfire'y ciągle pojawiały się od strony Islandii, ale tego popołudnia zaatakowały inny konwój, zatapiając jedenaście statków handlowych. Wszystkie płynące na wschód formacje skręciły na południe; wybrały dłuższą, lecz za to bezpieczniejszą drogę do Europy. Straty były ogromne – blisko sześćdziesiąt zatopionych jednostek. Teraz więc, by atakować płynące bardziej na południe statki, radzieckie bombowce mogły zabierać tylko po jednej rakiecie zamiast dwóch.

Załoga fregaty była już zmęczona. Od tygodnia prawie trwał nieustanny alarm; cztery godziny snu, cztery godziny służby. Zakłócony został kompletnie cykl dzień-noc. Ludzie jedli nieregularnie, w pośpiechu, a konieczne naprawy i remonty przeprowadzali kosztem snu. Najgorsza była jednak świadomość, że w każdej chwili mógł nastąpić atak spod wody lub z powietrza. Niemniej okręt funkcjonował normalnie, choć Morris zdawał sobie sprawę, że jego załoga dochodzi już do kresu wytrzymałości. A przecież zmęczenie i błędy idą w parze; to tak oczywiste jak grawitacja.

Kapitan miał wątłą nadzieję, że sytuacja niebawem się ustabilizuje. Oficerowie radzili, by się tak nie przejmował; on jednak wiedział swoje.

– Mostek, tu centrala bojowa. Kontakt sonarowy. Być może okręt podwodny. Współrzędne: zero-zero-dziewięć.

– I znów od początku – westchnął dyżurujący przy sterze oficer.

Po raz dwudziesty czwarty w tej podróży marynarze „Pharrisa" ruszyli biegiem na stanowiska bojowe. Tym razem trwało to trzy godziny. Nie dysponowali orionami:, więc sprawą zajęły się przysłane z jednostek eskortowych helikoptery, którymi kierowała załoga Morrisa skupiona w centrum informacji bojowej. Kapitan wytropionego okrętu doskonale znał swój fach. Na pierwsze oznaki, że został namierzony – być może radziecki hydrolokator wykrył obecność helikoptera lub dotarł do niego plusk zrzucanej pławy sonarowej – polecił sprowadzić swą jednostkę na dużą głębokość i rozpoczął serię mylących manewrów; przyspieszał, zwalniał, dryfował, przesuwał się w górę i w dół przez warstwy wodne. Robił wszystko, by przerwać kontakt – ale cały czas kierował się w stronę konwoju. Wcale nie zamierzał uciekać. Obraz okrętu podwodnego to znikał, to znów pojawiał się na zakresach taktycznych „Pharrisa". Ciągle był w pobliżu, ale ani razu nie zdradził swej pozycji na tyle dokładnie, by fregata lub helikopter mogły oddać strzał.

– Znów zniknął – odezwał się z melancholią w głosie oficer ASW. – Dobry, skubaniec.

Zrzucona dziesięć minut wcześniej pława sonarowa wykryła słaby sygnał, przekazywała go przez dwie minuty, po czym straciła namiar.

– Zbyt blisko – dodał Morris.

Jeśli okręt będzie dalej utrzymywać południowy kurs, może znaleźć się w zasięgu aktywnego sonaru fregaty. Aż do teraz Rosjanin nie zdawał sobie sprawy, że „Pharris" jest w tym miejscu. Z obecności helikopterów słusznie wnioskował, że towarzyszą im jednostki nawodne, ale nie spodziewał się fregaty w odległości zaledwie dziesięciu mil na południe.

Morris spojrzał na dowódcę zwalczania okrętów podwodnych.

– Uaktualnijmy profile temperatur.

Trzydzieści sekund później opuścili batytermograf. Instrument mierzył ciepłotę wody i przekazywał dane na ekran w przedziale hydrolokacji. Temperatura wody była najistotniejszym czynnikiem środowiskowym wpływającym na pracę sonaru. Wszystkie okręty nawodne sprawdzały ją od czasu do czasu, lecz podwodne mogły to robić bez przerwy – kolejna trudność w walce z jednostkami tego typu.

– Tam! – wskazał Morris. – Gradient jest dużo silniejszy i z pewnością będą chcieli to wykorzystać. Nie wrócił do głębokiego korytarza i pędzi teraz nad warstwą, a nie pod nią jak należałoby się spodziewać. W porządku…

Helikoptery ciągle zrzucały pławy i w krótkich chwilach, kiedy łapały namiar, ustalono, że okręt uparcie prze na południe, w kierunku „Pharrisa". Morris odczekał dziesięć minut.

– Mostek, tu centrum bojowe, ster prawo. Nowy kurs: zero-jeden-jeden – rozkazał kapitan, kierując okręt prosto na przypuszczalną pozycję wroga. Fregata płynęła z szybkością pięciu węzłów i na spokojnym morzu poruszała się cicho. Załoga centrum informacji bojowej wpatrywała się w ekran na tylnej grodzi, obserwując, jak okręt z wolna schodzi ze wschodniego kursu.

Wykres taktyczny okazał się tu bezużyteczny. Zdezorientowany licznymi, krótkimi informacjami z pław sonarowych – w większości były to alarmy fałszywe – wyliczający pozycję obcej jednostki podwodnej komputer był bezradny. Miał wszak do czynienia ze stoma milami kwadratowymi wody. Morris podszedł do wykresu w rogu pomieszczenia.

– Myślę, że jest dokładnie tutaj – uderzył palcem mapę. – Jakieś uwagi?

– Płynie na płyciznę? To wbrew zasadom – odparł oficer dowodzący zwalczaniem okrętów podwodnych. Jak donosił wywiad, Rosjanie ściśle trzymali się swej doktryny.

– Zobaczymy. Poszukujący system Yankee.

Oficer natychmiast wydał stosowne rozporządzenie. Poszukiwania Yankee polegały na włączeniu aktywnego sonaru fregaty i chłostaniu wody impulsami w celu odnalezienia w niej okrętu podwodnego. Morris zaryzykował. Gdyby przeciwnik znajdował się tak blisko, jak Morris przypuszczał, zdradziłby swoją pozycję i naraził się na atak rakietowy.

Sonarzysta bacznie obserwował ekran. Pierwsze pięć impulsów ultradźwiękowych trafiło w pustkę i promień hydrolokatora zaczął omiatać linię wschód-zachód. Na ekranie natychmiast pojawił się jasny punkt.

– Kontakt, pozytywny kontakt sonarowy. Położenie: zero-jeden-cztery. Odległość: jedenaście tysięcy sześćset metrów. Prawdopodobnie okręt podwodny.

– Ognia! – rozkazał Morris.

Pobudzacz paliwa stałego rakiety ASROC zadziałał niedaleko i, ciągnąc za sobą smugę siwego dymu, poszybował łukiem w niebo. Poruszające się niczym pocisk urządzenie wypaliło w trzy sekundy. Ponad trzysta metrów nad wodą od części nośnej oddzieliła się torpeda. Spadochron wyhamował natychmiast jej impet i śmiercionośna broń runęła w dół.

– Zmienił kurs, sir – ostrzegł sonarzysta. – Cel wykonuje zwrot i zwiększa szybkość. Widzę… o, tam, tam jest nasza rybka. Torpeda w wodzie. Wysyła impulsy sonarowe. Spadła bardzo blisko celu.

Oficer taktyczny jakby tego nie dosłyszał. Dokładnie nad podwodnym okrętem unosiły się trzy helikoptery. Istniała duża szansa, że torpeda rozminie się z celem, a nie można było dopuścić do tego, by stracić z nim kontakt. Taktyczny polecił skręcić w prawo i nastawić antenę sonaru biernego. Okręt podwodny, aby uniknąć trafienia, poruszał się teraz z dużą szybkością i wytwarzał wiele hałasu. Nadleciał helikopter i zrzucił pławę sonarową.

– Dwie śruby i hałas kawitacyjny. Brzmi jak poruszający się z pełną prędkością charlie – oznajmił podoficer z hydrolokacji. – Sądzę, że go dostaniemy.

Torpeda przeszła na ciągłe wysyłanie i odbieranie impulsów ultradźwiękowych. Lekkim łukiem popędziła w dół za umykającym okrętem. Pocisk, kiedy wszedł w warstwę termoklinową, stracił na chwilę cel, ale szybko go odnalazł, ponieważ i ścigany obiekt wpłynął na głębszą, zimniejszą wodę. Rosjanin wystrzelił generator szumów, lecz urządzenie było wadliwe. Natychmiast wprowadził do wyrzutni następne. Było już jednak za późno. Torpeda trafiła w lewą śrubę i eksplodowała.

– W porządku – huknął podoficer przy sonarze. – Eksplozja głowicy bojowej. Mamy skubańca.

– Uderzenie. Detonacja – potwierdził helikopter. – Silniki jeszcze pracują… dodatkowe dźwięki przesuwania się okrętu… brzęczenie. Świst powietrza; opróżnia zbiorniki. Wychodzi w górę. Cel wychodzi w górę. Bąble na powierzchni. Do cholery, tam jest!

Dziób charliego wystrzelił nad fale w odległości sześciu mil od fregaty. Trzy helikoptery krążyły wokół zniszczonej jednostki niczym wilki, a „Pharris" natychmiast skręcił na północ i ruszył w stronę wraka, kierując na niego lufy swych dział. Nie było to potrzebne. Otworzył się przedni luk i zaczęli z niego wynurzać się ludzie. W miarę, jak maszynownię zalewała woda, na kiosku pojawiali się następni. Na zewnątrz wydostało się dziesięć osób. Potem okręt znów zanurzył się pod wodę. Po chwili na powierzchnię wypłynął jeszcze jeden człowiek. Więcej nikt.

Helikoptery zrzuciły kamizelki ratunkowe i, zanim fregata zdążyła przybyć na miejsce, za pomocą wind wyciągnęły z wody dwie osoby. Morris z mostka kierował operacją. Niebawem akcję usprawniła spuszczona na wodę niewielkałódź motorowa. Rosjanie byli kompletnie oszołomieni i nie stawiali oporu. Helikoptery dokładnie przeszukiwały powierzchnię wody, kierowały łódź do poszczególnych rozbitków.

Kiedy już wyłowiono całą jedenastkę, motorówka podpłynęła do lin wyciągarki. Starszy bosman „Pharrisa" osobiście nadzorował przebieg akcji; obok niego stał chorąży. Nikt nie spodziewał się takiego rozwoju sytuacji. Torpeda, trafiając w okręt podwodny, przeważnie niszczy go całkowicie. Jeńcy – pomyślał Morris. – Cóż, do cholery,mam robić z jeńcami? Musiał zadecydować, gdzie ich umieścić, jak traktować. Jak ich przesłuchać? Czy jest na pokładzie ktoś, kto włada rosyjskim? Kapitan skierował do sterówki pierwszego oficera, a sam udał się na rufę.

Stali tam już uzbrojeni w karabiny M-14 marynarze i z wielką ciekawością spoglądali w dół, na szalupę. Przymocowano liny wyciągarki i ta wyholowała łódź do samych żurawików.

Rosjanie nie sprawiali imponującego wrażenia; większość z nich była w szoku. Cudem uniknęli straszliwej śmierci. Morris zauważył wśród nich trzech oficerów, z których jeden był zapewne kapitanem. Morris wydał bosmanowi Clarke'owi szybkie rozkazy.

Szef uzbrojonej grupy marynarzy zrobił krok do tyłu i wyciągnął z kieszeni gwizdek. Kiedy motorówka została już umocowana, gwizdkiem tym wydał trzytonowy sygnał i zasalutował radzieckiemu kapitanowi, jakby ten był wizytującym fregatę dygnitarzem.

Rosjanin osłupiał. Morris podszedł do niego i pomógł mu wysiąść z łodzi.

– Witamy na pokładzie, kapitanie. Jestem kapitan Morris z marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych. – Ed rozejrzał się szybko, czując na sobie pełne niedowierzania spojrzenia swojej załogi.

Rosjanin odpowiedział coś we własnym języku – najwyraźniej nie znał słowa po angielsku. Przesłuchanie będzie musiał prowadzić ktoś inny. Morris wydał bosmanowi kolejne polecenia. Rosjanie zostali zabrani na badania lekarskie i po chwili wyprowadzono ich już do izby chorych.Bosman na chwilę wrócił do Morrisa.

– Co się dzieje, kapitanie? – zapytał.

– Powiedziano im zapewne, że jak tylko wpadną w nasze ręce, dostaną kulę w łeb. Czytałem kiedyś książkę o takim jednym Niemcu w czasie drugiej wojny światowej, który wyspecjalizował się w wyciąganiu informacji od naszych chłopców. Był w tym dobry, ale jeńców traktował przy tym bardzo przyzwoicie. Do licha, jego więźniowie pomogli mu po wojnie zostać amerykańskim obywatelem. Proszę oddzielić oficerów od reszty, a tę ostatnią podzielić na zwykłych marynarzy i podoficerów. Wszystkie trzy grupy trzymać oddzielnie. Zapewnić im wszelkie wygody. Proszę ich nakarmić, dać papierosy i sprawić, by poczuli się bezpiecznie. Jeśli przypadkiem wie pan o jakiejś butelce na pokładzie, proszę zaaplikować każdemu po parę solidnych drinków. Wszyscy mają dostać nową odzież; starą zabrać i przesłać do kwatery starszych oficerów. Zobaczymy, może mają ze sobą coś ważnego. Proszę traktować ich łagodnie.

– Zrobione, kapitanie.

Szef odszedł, kręcąc głową. Ale tym razem na drzwiach sterowni wymaluje już sylwetkę całego podwodnego okrętu. Morris wrócił do sterowni. Polecił sprowadzić fregatę na przydzielone jej stanowisko bojowe. Następnie połączył się z dowódcą eskorty i zameldował o jeńcach.

– „Pharris" – odparł dowódca eskadry. – Macie rozkaz wymalować złote „A" na waszej wyrzutni ASROC. Wyśmienita robota, Ed. Jesteście najlepsi w naszej grupie. Płyniemy do was po jeńców.

Kapitan obejrzał się i zobaczył, że wachtowi nie wyszli jeszcze z pomieszczenia. Słyszeli słowa komandora. Nagromadzone od tygodnia zmęczenie minęło, a uśmiechy, jakimi obdarzyli Morrisa, znaczyły dla kapitana więcej niż pochwała dowódcy.


Kijów, Ukraina

Aleksiejew popatrzył znad leżących na biurku materiałów wywiadu. Jego szef wyjechał do Moskwy na odprawę oficerów wysokiego szczebla. Leżące właśnie przed generałem informacje różniły się nieco, a w każdym razie powinny się różnić – poprawił w myślach – od tych, które usłyszał jego dowódca.

– Sprawy w Niemczech nie idą najlepiej? – zapytał kapitan Siergietow.

– Fatalnie. Przypuszczaliśmy, że przedmieścia Hamburga zdobędziemy mniej więcej po trzydziestu sześciu godzinach. Plan zakładał półtorej doby. Nie dotarliśmy tam do dzisiaj, zaś lotnictwo NATO zadało Trzeciej Armii Uderzeniowej ogromne straty… – urwał i zapatrzył się w mapę. – Gdybym był dowódcą Paktu Atlantyckiego, przeprowadziłbym kolejny kontratak dokładnie w tym miejscu.

– Może są za słabi? Pierwszy kontratak odparliśmy.

– Za cenę dywizji czołgów i sześćdziesięciu samolotów. Niepotrzebne nam takie sukcesy. Na południu sytuacja niewiele lepsza. NATO gra na zwłokę. Robi to znakomicie. Ich siły lądowe i lotnictwo taktyczne operują na terenach, które znają od trzydziestu lat. Ponieśliśmy już prawie dwukrotnie wyższe straty od zakładanych i nie potrafimy nic na to poradzić. – Aleksiejew odchylił się do tyłu. Strofował się w duchu za defetyzm. Pragnął znaleźć się na polu walki. Był przekonany, jak każdy generał, że on pokierowałby wszystkim o wiele, wiele lepiej.

– A straty Paktu?

– Chyba też niemałe. Bardzo rozrzutnie szafują sprzętem. Niemcy rozpaczliwie bronią Hamburga i musi ich to drogo kosztować. Na ich miejscu, gdybym nie był w stanie kontratakować, oddałbym pole. Miasto nie jest warte tego, by zachwiać równowagę w całej armii. Nauczyliśmy się tego pod Kijowem…

– Wybaczcie, towarzyszu generale, a Stalingrad…?

– To trochę co innego, kapitanie. A swoją drogą to zadziwiające, jak historia lubi się powtarzać – mruknął Aleksiejew, studiując mapę na ścianie. Potrząsnął głową. Niemcy Zachodnie miały zbyt dobrze rozwiniętą komunikację drogową. – KGB donosi, że NATO ma zapasy na dwa, najwyżej trzy tygodnie. To będzie czynnik rozstrzygający.

– A co z naszym paliwem i zaopatrzeniem? – spytał młody kapitan.

Generał zgromił go wzrokiem.


Islandia

W nowym miejscu była woda. Potoki wypływały z topniejących w słońcu lodowców, które zajmowały cały środek wyspy. Śniegi padające przed tysiącami lat, w okresie, kiedy atmosfera nie była jeszcze zanieczyszczona, z upływem czasu zamieniły się w twardy lód. Dawał on obecnie krystalicznie czystą wodę o przepysznym smaku, ale zupełnie pozbawioną soli mineralnych. Potoki były przeraźliwie zimne i przeprawy przez nie nie należały do przyjemności.

– Została jeszcze tylko jedna dzienna racja, poruczniku – zauważył pod koniec posiłku Smith.

– No cóż, będziemy musieli coś wymyślić.

Edwards starannie zebrał resztki i Garcia zaczął je zakopywać w ziemi. Gdyby jeszcze istniał sposób zacierania śladów stóp, Smith zapewne i tego by zażądał. Tutaj, na wzgórzu 482, zakopywanie śmieci nie było prostą czynnością. Edwards, montując radio, słyszał mruczane pod nosem po hiszpańsku przekleństwa, które towarzyszyły dźwiękom uderzającej o kamienie saperki.

– Brytan, tu Ogar, kończy nam się żywność.

– To niedobrze, może dosłać wam trochę pizzy?

– Wesoły, skurwiel – powiedział Edwards, nie przełączając nawet radia. – Co mamy teraz robić?

– Spotkaliście kogoś?

– Przecież żyjemy. Oczywiście, że nie.

– Co widzicie?

– No cóż, w odległości jakichś trzech kilometrów stąd, po północnej stronie, biegnie droga gruntowa. Dalej jest coś w rodzaju farmy, ale trudno powiedzieć, czym obsiane są pola. Na zachód od nas farma owcza, którą minęliśmy, idąc na to wzgórze. Masa owiec. Dziesięć minut temu przejechała ciężarówka. Na zachód. Nie widzieliśmy jeszcze ani jednego samolotu, ale to może się niebawem zmienić. Nieliczni mieszkańcy wyspy, jakich widzimy, trzymają się blisko swoich domów; nie widać również prowadzących stada pasterzy, a farma na północy wygląda na opuszczoną. Drogi jak wymarłe, ani jednego prywatnego auta. Iwan kompletnie sparaliżował życie wyspy. To na razie tyle. Piloci varków wykonali w tej elektrowni kawał dobrej roboty. Została tylko dziura w ziemi. Od chwili nalotu nie widzieliśmy w okolicy żadnego światła elektrycznego.

– Przyjąłem, Ogar. Teraz macie iść na północ, w kierunku Hvammsfjorduru. Musicie zatoczyć szeroki łuk na wschód, by ominąć zamieszkane gęściej tereny. Powinniście zameldować się tam za dziesięć dni. Powtarzam, za dziesięć dni, najwyżej za dwanaście. Poradzicie sobie. Cały czas trzymajcie się pustkowi i unikajcie ludzi. Procedura łączności nie ulega zmianie. O wszystkim, co waszym zdaniem jest godne uwagi, meldujcie. Zrozumiałeś, Ogar?

– Zrozumiałem, Brytan, pod koniec przyszłego tygodnia mamy pojawić się w okolicach Hvammsfjorduru, a w międzyczasie utrzymywać z tobą kontakt. Coś jeszcze?

– Bądźcie ostrożni.

– Hvammsfjórdur? – zapytał Smith. – To całe sześćdziesiąt kilometrów w linii prostej.

– Chcą, byśmy doszli tam, zataczając łuk od wschodniej strony, aby uniknąć kontaktów.

– Trzysta dwadzieścia kilometrów…? Po takim gównie? – ciężkie spojrzenie Smitha mogłoby rozłupać skałę. – Do końca przyszłego tygodnia? Dziesięć lub jedenaście dni?

Edwards ponuro pokiwał głową. Nie spodziewał się, że to tak daleko.

– Nie będzie łatwo, panie Edwards – sierżant wyjął mapę w dużej skali. – Nie mamy nawet obrazu pewnych partii wybrzeża. Do licha, niech pan spojrzy, poruczniku. Grzbiety górskie i rzeki rozchodzą się ze środka wyspy niczym szprychy w kole. Będziemy się musieli sporo wspinać i to nie przez takie łagodne pagórki jak tutaj. Na nizinach są przynajmniej drogi, ale to nie dla nas, prawda?

Potrząsnął głową. Edwards zmusił się do uśmiechu.

– Za ciężko? Myślałem, że wy, marines, macie doskonałą kondycję.

Smith codziennie rano przebiegał osiem kilometrów. Ale nie przypominał sobie, by ten mikrus z sił powietrznych choć raz pojawił się na bieżni.

– W porządku, panie Edwards. Podobno we własnym pocie nikt się jeszcze nie utopił. Żołnierze, w drogę. Czeka nas mała przechadzka.

Rodgers i Garcia wymienili spojrzenia. Słowo „pan" nie było słowem, którym należało zwracać się do oficera, ale Smith uważał, że niekarność liczy się tylko wtedy, kiedy oficer zdaje sobie sprawę, że go obrażają.


Keflavik, Islandia

Złożenie śmigłowców zajęło trochę czasu. Wielki transportowiec AN-22 dostarczył dwa helikoptery bojowe Mi-24, które nawet dla tego czterosilnikowego potwora stanowiły solidny ładunek. Kolejny ił-76 przywiózł ekipy techniczne i załogi bojowe. Ludzie ci mieli zmontować maszyny, dbać o ich stan techniczny i odbywać loty, W planie istniała poważna luka – pomyślał generał. Jedyny helikopter, który ocalał po ataku rakietowym na „Fućika", był obecnie zepsuty, a w magazynach naturalnie nie znaleźli koniecznych do remontu części. Potrzebowali helikopterów. Wojskowy wzruszył ostentacyjnie ramionami. Żaden plan nie jest idealny. Powinni przysłać więcej śmigłowców, kilka ruchomych stacji radarowych i wyrzutnie SAM-ów. Amerykanie najwyraźniej postanowili maksymalnie utrudnić im okupację Islandii i aby pokrzyżować ich plany, należało dysponować znacznie większą ilością sprzętu…

Ponadto wszędzie panoszyły się te sukinsyny z KGB. Musimy spacyfikować wyspę – oświadczyli. Zupełnie jakby Islandczycy nie zachowywali się wystarczająco biernie. Jak dotąd nie było żadnego przypadku oporu – rozmyślał generał, przypominając sobie czasy Afganistanu. W porównaniu z tamtym górzystym piekłem Islandia wydawała się rajem. Ale dla KGB to za mało! Niekulturni barbarzyńcy! Towarzysze z KGB wzięli tysiące zakładników po to tylko, by przekonać się, że w tym kraju nie ma tylu cel. I teraz cała kompania moich spadochroniarzy – zżymał się generał – musi pilnować tych nieszczęsnych, nieszkodliwych ludzi. Miał jednak surowy rozkaz współpracować z ekipą KGB. Kto nie współpracuje z KGB, jest wrogiem. W terenie najczęściej spotykało się patrole tej właśnie instytucji.

Generał Andriejew zaczynał się niepokoić. Twardzi spadochroniarze nie byli najlepszymi dozorcami więziennymi. Mieli łagodnie odnosić się do Islandczyków, po czym zmieniono rozkazy, zmuszając żołnierzy do brutalnego traktowania mieszkańców wyspy, co z kolei wywoływało tylko wrogość wyspiarzy. Rosjanie słyszeli już okrzyki radości Islandczyków, kiedy odleciał ostatni amerykański bombowiec. Absurd – pomyślał generał. – Przecież to oni stracili światło elektryczne; myśmy niczego nie stracili. A jednak cieszą się z nalotu. A wszystko z powodu KGB. Cóż za głupota. Zmarnowana okazja. Rozważał nawet pomysł, by zaprotestować w centralnym dowództwie w Moskwie. Ale po co? Oficer, który nie żywi przyjaźni dla KGB, nie żywi przyjaźni dla samej Partii.

Z zadumy wyrwał go skowyczący dźwięk wysokoprężnych silników. Pierwszy helikopter Mi-24 hind włączył wirnik. Dokonywano próby napędu. Od strony śmigłowca nadbiegł jeden z oficerów.

– Towarzyszu generale, jeśli pozwolicie, jesteśmy już gotowi do próbnego lotu. Polecimy na lekko, bez broni. Uzbroimy maszynę po powrocie.

– Doskonale, kapitanie. Spenetrujcie na początek wzgórza w okolicy Keflaviku i Reykjaviku. Kiedy będzie gotów drugi? – zapytał Andriejew.

– Za dwie godziny.

– Wyśmienicie. Dobra robota, towarzyszu kapitanie.

W minutę później ciężki, bojowy helikopter oderwał się od ziemi.


– Padnij! – krzyknął Garcia. Maszyna była daleko, ale bardzo dobrze widoczna.

– Co to za typ?

– Hind. Śmigłowiec atakujący, odpowiednik naszej cobry. To bardzo niedobra wiadomość, poruczniku. Na pokładzie mieści ośmiu żołnierzy, a samolot wyposażony jest w komplet rakiet i działek. Nie ma nawet co myśleć, by go zestrzelić. Skurwysyn, jest uzbrojony i opancerzony jak czołg.

Mi-24 zatoczył koło nad wzgórzem, które właśnie opuścili i skierował się na południe, ku następnemu wzniesieniu.

– Chyba nas nie widział – odezwał się Edwards.

– I bardzo dobrze. Poruczniku, niech pan nie rozkłada na razie radia. Tę wiadomość nadamy później, jak będziemy już daleko stąd.

Edwards skinął głową. Ze studiów na akademii pamiętał wykład dotyczący radzieckich helikopterów: „Nie boimy się Rosjan" – zacytowano wówczas pewnego Afgańczyka. – „Boimy się ich śmigłowców".


Bitburg, Republika Federalna Niemiec

Pułkownik Ellington obudził się o szóstej wieczorem. Ogolił się i wyszedł na zewnątrz. Słońce stało jeszcze wysoko. Zastanawiał się nad zadaniem, które miał wykonać tej nocy. Nie należał do osób zawziętych, lecz trudno było mu pogodzić się z tym, że prawie jedna czwarta jego ludzi – mężczyzn, z którymi ciężko pracował przez dwa ostatnie lata – poległa w ciągu minionego tygodnia. Czasy Wietnamu minęły dawno i zapomniał już, iż tam też ponosili ogromne straty. Żołnierze nie mieli nawet czasu żałować zabitych kolegów. W dzień odpoczywali; nieubłagane rozkazy dawały im tylko osiem godzin na sen. W końcu byli nocnymi łowcami, którzy przesypiali całe dnie.

Każdej nocy czarne i zielone stealthy startowały ku wyznaczonym celom, a Rosjanie ciągle nie potrafili wymyślić na nie sposobu. Zamontowane w nosach maszyn kamery przesyłały oficerowi wywiadu skrzydła informacje, jakich w żaden inny sposób nie zdobyłby. Ale jakim kosztem.

No cóż. Pułkownik doskonale zdawał sobie sprawę, że ich odbywane raz na dobę loty są dużo lżejszym obowiązkiem od tego, który spoczywał na barkach załóg pozostałych formacji, a przecież lotnictwo wspierające i osłonowe również ponosi straty. Tej nocy czekało Ellingtona kolejne zadanie. Skoncentrował się na nim siłą woli.

Odprawa trwała godzinę. Miało lecieć dziesięć maszyn. Celów było pięć; po dwa samoloty na każdy. Ellingtonowi, jako dowódcy, przypadła w udziale najtrudniejsza część misji. Źródła wywiadowcze wskazywały, że na zachód od Wittenburga Iwan posiada tajne magazyny paliw, z których korzysta przy atakach na Hamburg. Niemcy chcieli je koniecznie zniszczyć. Towarzyszący Ellingtonowi samolot uzbrojony miał być w durandale, a jego w rockey’je. W tej akcji nie przewidywano osłony lotniczej, a pułkownik ze swej strony sprzeciwił się obecności maszyny z radiostacją zagłuszającą. Dwie jego załogi, które zginęły, miały taką właśnie pomoc, ale zagłuszacze jedynie zaalarmowały radziecką obronę.

Dokładnie przejrzał mapy topograficzne. Teren akcji był nizinny. Żadnych gór czy wzniesień, by się za nimi ewentualnie skryć. Musiał zatem lecieć tuż nad wierzchołkami drzew. Atak należało rozpocząć na tyłach wroga, nadlatując od wschodu. Wiatr wiał z szybkością prawie czterdziestu kilometrów na godzinę, więc jeśli amerykańskie maszyny pojawią się od zawietrznej, obrońcy usłyszą je w ostatniej chwili, kiedy napastnicy zrzucą już bomby…

Prawdopodobnie tak. Po wypełnieniu zadania odlecą na południowy zachód. Czas trwania akcji: siedemdziesiąt pięć minut. Ellington z kolei przystąpił do obliczania niezbędnej ilości paliwa. Do podstawowej ilości benzyny – z uwzględnieniem ładunku bomb – dodał pięciominutową rezerwę dla dopalaczy, gdyby przyszło im stoczyć walkę powietrze-powietrze, oraz dodatkowe paliwo potrzebne na dziesięciominutowe krążenie nad Bitburgiem, gdzie z pewnością czekać będą na zezwolenie na lądowanie. Zadowolony z siebie udał się na „śniadanie". Jedząc tosty, ponownie analizował przebieg akcji. Rozważał każdy szczegół, każdą ewentualną przeszkodę, każde stanowisko SAM-ów, które należało ominąć. Musiał też wziąć pod uwagę rzeczy nieprzewidziane. Jaki wpływ na akcję będzie miał lot tuż nad ziemią? Jak wygląda cel? A jeśli zajdzie konieczność dokonania dodatkowego nalotu? Z którego kierunku go przeprowadzić? Przy posiłku towarzyszył mu milczący major Eisly. Twarz miał nieruchomą, ale w myślach gorączkowo prowadził własne kalkulacje.

Wdarli się nad terytorium Wschodnich Niemiec i po osiemdziesięciu kilometrach skręcili na Rathenow. W powietrzu krążyły wprawdzie dwa radzieckie mamstaye, ale znajdowały się w sporej odległości od granicy i pilnowały ich ruchliwe myśliwce przechwytujące Flanker. Utrzymując cały czas odpowiednią odległość od ich radarów, obie maszyny mknęły nisko nad ziemią, trzymając dokładnie szyk. Kiedy przelatywały nad głównymi szlakami komunikacyjnymi, robiły to zawsze w sporej odległości od właściwego kursu. Unikały miast, osad oraz znanych sobie stanowisk wroga, gdzie czaić się mogły wyrzutnie SAM-ów, Systemy nawigacji inercyjnej nieustannie wytyczały kurs na wykresach map zainstalowanych na tablicach rozdzielczych. Kiedy maszyny skręciły na zachód, odległość od celu zaczęła gwałtownie maleć.

Wittenburg minęli z szybkością dziewięciuset kilometrów na godzinę. Kamery podczerwone pokazały sunące od strony celu samochody-cysterny. Właśnie tam! Między drzewami dostrzegli co najmniej dwadzieścia pojazdów tankujących paliwo z podziemnych zbiorników.

– Cel w zasięgu wzroku. Działać wedle planu.

– Przyjąłem – odparł Cień Dwa. – Też widzę cel.

Duke ostrym skrętem odleciał w lewo, robiąc miejsce dla swego towarzysza, który miał dokonać pierwszego nalotu. Cień Dwa był jedynym samolotem wyposażonym w odpowiednie wyrzutnie masywnych bomb rakietowych, jaki im pozostał.

– Jezu słodki! – ekran Duke'a pokazał prosto na jego kursie wyrzutnię S A-11 skierowaną na północny zachód.

Jeden z samolotów formacji Ellingtona przekonał się – i to w sposób dość tragiczny – że ten typ rakiet dysponuje urządzeniami naprowadzającymi na podczerwień. Pułkownik natychmiast wprowadził maszynę w ostry skręt w prawo. Zastanawiał się, gdzie też może znajdować się reszta baterii. Cień Dwa przemknął nad celem. Pilot uwolnił cztery bomby i runął prosto na zachód. Smugi pocisków artyleryjskich cięły za nim niebo. Za późno…

Francuskie durandale opuściły łożyska i rozsypały się w powietrzu. Uwolnione, zaopatrzone w silniki rakietowe bomby natychmiast przyspieszyły, mknąc prosto ku ziemi. Przeznaczone do niszczenia betonowych pasów startowych stanowiły najskuteczniejszą broń przeciw podziemnym zbiornikom paliwa. W chwili uderzenia bomby nie eksplodowały. Wykonane z utwardzanej stali pociski wgryzały się najpierw na dwa, trzy metry w ziemię i tam dopiero detonowały. Trzy z nich odnalazły zbiorniki. Durandale wyrzuciły w górę setki ton ziemi i płonące paliwo wystrzeliło w niebo.

Przypominało to eksplozję nuklearną. Trzy białe kolumny płomieni biły w powietrze, rozrzucając w promieniu setek metrów fontanny płonącej benzyny. Wszystkie pojazdy zniknęły w ogniu i tylko ludzie znajdujący się z dala od katastrofy wyszli obronną ręką. Wielkie, wykonane z gumy zbiorniki z paliwem eksplodowały parę sekund później. Rzeka płonącego oleju napędowego i gazoliny rozlała się szerokim strumieniem pośród drzew. W ciągu kilku sekund pięć kilometrów kwadratowych lasu przemieniło się w gigantyczną kulę ognia, z której strzelały w powietrze kolejnymi wybuchami następne zbiorniki. Myśliwiec Ellingtona zakołysał się wściekle w podmuchu eksplozji.

– Do diabła – mruknął cicho pilot. Plan zakładał, że bombkami Rockeje podpalą to, co durandale odsłonią.

– Nie sądzę, by rockeye'e były tu jeszcze potrzebne – zauważył Eisly.

Ellington, unikając płomieni i trzymając się możliwie jak najbliżej ziemi, zawrócił.

Zobaczył, że leci wzdłuż drogi.


Głównodowodzący radzieckiego Zachodniego Teatru Wojny był już wściekły, a to, co zobaczył, doprowadziło go wręcz do furii. Odbył właśnie konferencję z dowódcą Trzeciej Armii Uderzeniowej w Zarrentin, podczas której dowiedział się, że atak ponownie ugrzązł pod Hamburgiem.

Dostał szału na wieść, iż jego doborowe jednostki czołgów nie osiągnęły celu. Natychmiast zdegradował dowódcę i wściekły ruszył do swojej kwatery. Widząc, jak trzy główne magazyny paliw wylatują wysoko w niebo, generał zaklął, wstał i odrzucił klapę transportera opancerzonego. Kiedy mrugał oczyma, oślepiony pożarem, dojrzał jakiś czarny obiekt nadlatujący od strony ognistej kuli.

A cóż to takiego? – pomyślał Ellington. Na monitorze telewizyjnym dostrzegł cztery posuwające się w ciasnej kolumnie pojazdy; jednym z nich była wyrzutnia SAM-ów.

Natychmiast uzbroił bomby, zrzucił cztery pojemniki rockeye'ów i zawrócił na południe. Umieszczona w ogonie samolotu kamera bojowa rejestrowała przebieg wypadków.

Rockeye'e otworzyły się, rozsypując bombki, które eksplodowały przy zetknięciu z ziemią.

Głównodowodzący Zachodnim Teatrem Wojny poległ śmiercią żołnierza. Jego ostatnim czynem było wzniesienie lufy karabinu maszynowego i ostrzelanie odlatującego samolotu. Cztery bombki spadły w odległości paru metrów od wozu dowódcy. Ich odłamki z łatwością przeszły przez cienki pancerz, zabijając wszystkich w środku, zanim jeszcze wybuchł główny zbiornik z paliwem, który utworzył kolejną kulę ognia.


USS „Chicago"

Okręt podwodny powoli się wynurzał, obracając spiralnie wokół własnej osi, by hydrolokator mógł dokładnie przeczesać teren. Ciągle nie dopisywało im szczęście, a sytuacja taka, zdaniem McCafferty'ego, nie zachęcała do podejmowania jakichkolwiek ryzykownych akcji. Kiedy okręt znalazł się już na głębokości antenowej, w górę poszedł najpierw maszt wykrywacza radarów, węsząc w poszukiwaniu wrogich sygnałów elektronicznych, następnie peryskop.

Kapitan omiótł szybko wzrokiem niebo, a potem powierzchnię morza. Pierwszy oficer obserwował ten sam obraz na ekranie. Na powierzchni nic się nie działo. Morze było spokojne, fale osiągały wysokość półtora metra, a po błękitnym niebie żeglowały zapowiadające pogodę cumulusy. Słowem, piękny dzień. Z tym tylko, że panowała wojna.

– W porządku. Proszę nadawać – polecił McCafferty.

Nie odrywał oczu od peryskopu. Utrzymywał instrument w ciągłym ruchu, obracał nim, przestawiał kąt ustawienia soczewek, czujny cały czas na niebezpieczeństwo. Podoficer wysunął antenę UHF i w mieszczącej się za centrum bojowym centrali radiowej rozbłysło światło oznaczające gotowość do transmisji.

Na powierzchnię sprowadził ich, przekazany na niezwykle niskiej częstotliwości, sygnał wywoławczy: QZB. Starszy radiotelegrafista włączył nadajnik do sieci i na satelitarnym zakresie UHF nadał hasło: QZB. Czekał na odpowiedź.

Zrazu w eterze panowała cisza. Po długiej chwili operator obrzucił swego współpracownika przeciągłym spojrzeniem i ponowił wezwanie. Znów cisza. Podoficer głęboko odetchnął i spróbował po raz trzeci. Dwie sekundy później kopiarka w głębi pomieszczenia zaczęła drukować zakodowaną odpowiedź. Oficer łączności włożył wiadomość do deszyfratora i niebawem mieli pełny tekst wiadomości:

ŚCIŚLE TAJNE

OD: DOWÓDZTWO OKRĘTÓW PODWODNYCH NA ATLANTYKU

DO: USS CHICAGO

1. 19 CZERWCA 1150 CZASU GREENWICH DUŻA GRUPA AMFIBII CZERWFLOTY OPUŚCIŁA KOLĘ. SIŁY: 10-PLUS JEDNOSTEK AMFIBII MORSKICH ORAZ 15-PLUS ESKORTY BOJOWEJ; M.IN. KIROW, KIJÓW. POTĘŻNE WSPARCIE LOTNICTWA DO ZWALCZANIA OKRĘTÓW PODWODNYCH. SPODZIEWANA OBECNOŚĆ OKRĘTÓW PODWODNYCH I SOWIECKIEGO LOTNICTWA MORSKIEGO. KURS NA ZACHÓD. DUŻA SZYBKOŚĆ.

2. PRZYPUSZCZALNY CEL: BODO.

3. NATYCHMIAST PRZENIEŚĆ SIĘ NA 70 SZEROKOŚCI PÓŁNOCNEJ, 16 DŁUGOŚCI WSCHODNIEJ.

4. WEJŚĆ W KONTAKT BOJOWY I ZNISZCZYĆ. W MIARĘ MOŻNOŚCI RAPORTOWAĆ PRZED ATAKIEM. W REJONIE OPERUJE RÓWNIEŻ LOTNICTWO MORSKIE I OKRĘTY PODWODNE NATO. MOŻLIWOŚĆ WSPARCIA POWIETRZNEGO; NA RAZIE BRAK SZCZEGÓŁÓW.

5. W MIARĘ MOŻNOŚCI DOKŁADNIE ZLOKALIZOWAĆ POŁOŻENIE GRUPY.


McCafferty przeczytał depeszę i bez słowa wręczył ją nawigatorowi.

– Ile czasu będziemy płynąć do celu z szybkością piętnastu węzłów?

– Około jedenastu godzin – nawigator wziął parę cyrkli i zaczął nimi wymierzać coś na mapie. – Jeśli tylko nie dostaną skrzydeł, będziemy tam na długo przed nimi.

– Joe? – McCafferty spojrzał pytająco na pierwszego oficera.

– Podoba mi się to. W tamtym miejscu na głębokości stu osiemdziesięciu metrów dzięki pobliskiemu Golfstromowi i napływającej z fiordów wodzie prądy są nieco szybsze. Nie będą chcieli zbliżać się zanadto do brzegów w obawie przed norweskimi okrętami o napędzie klasycznym. Nie odpłyną też za daleko ze względu na możliwość spotkania z należącymi do Paktu boomerami o napędzie nuklearnym. Mogę się założyć, że wejdą prosto na nas.

– W porządku, schodzimy na trzysta metrów i płyniemy prosto na wschód. Zajmij się przedziałami załogi. Wydaj dodatkowe racje. Potem niech wypoczną.

Dziesięć minut później „Chicago" płynął już kursem zero-ośiem-jeden z szybkością piętnastu węzłów. Posuwając się na dużej głębokości, lecz w stosunkowo ciepłej wodzie, która docierała tu aż z Zatoki Meksykańskiej, okręt był praktycznie niewykrywalny dla hydrolokatorów jednostek nawodnych, a ciśnienie wody tłumiło hałasy kawitacyjne.

Przy tej szybkości maszyny pracowały zaledwie ułamkiem swej mocy i nie trzeba było używać pomp reaktora. Woda chłodząca stos atomowy krążyła normalnym strumieniem, nie powodowała więc większych szumów. „Chicago" znajdował się w najbardziej przyjaznym dla siebie środowisku.

Bezgłośny cień poruszający się w mrocznej toni.

McCafferty spostrzegł, że nastroje załogi nieco się poprawiły. Mieli przed sobą cel. Niebezpieczne zadanie, ale do takich właśnie zostali wyszkoleni. Rozkazy były bardzo precyzyjne. W mesie oficer taktyczny przeprowadził kilka symulowanych przez komputer ćwiczeń w tropieniu wrogich jednostek. Przestudiowano mapy i wyznaczono miejsca, gdzie panowały warunki wyjątkowo niekorzystne dla sonarów. Tam właśnie w razie potrzeby okręt miał znaleźć schronienie. W torpedowni, dwa pokłady poniżej centrum bojowego, marynarze przeprowadzili test elektroniczny pomalowanych na zielono „rybek" Mk-48 oraz rakiet klasy Harpoon w ich białych pojemnikach. Jedna wykazała jakieś usterki i dwóch speców od torped niezwłocznie udało się, by naprawić uszkodzenia. Podobnego przeglądu dokonano wśród drzemiących w pionowych wyrzutniach na dziobie pociskach Tomahawk. Na końcu zespół techników przeprowadził symulowany komputerowo atak torpedami Mk-117.

Po dwóch godzinach każdy system pokładowy funkcjonował bez zarzutu. Marynarze wymieniali między sobą pełne nadziei uśmiechy. W końcu to nie ich wina, że żaden Rosjanin nie był tak głupi, by wejść im w drogę. Niedawno sami przecież ćwiczyli lądowanie na brzegu w Rosji i nikt ich nie wykrył. A ich „stary" to prawdziwy zawodowiec.


USS „Pharris"

Szczerze mówiąc, obiad przebiegał w ciężkiej atmosferze. Trzej rosyjscy oficerowie, których usadzono w końcu stołu, byli w pełni świadomi obecności dwóch uzbrojonych strażników stojących niecałe trzy metry od nich. Ponadto kucharz niedwuznacznie eksponował swój wielki nóż.

Rosjan obsługiwał siedemnastoletni marynarz-gołowąs. Kiedy podawał sałatkę, spoglądał na nich wilkiem.

– Tak zatem nikt z was nie mówi po angielsku? – spytał kordialnie Morris.

– Ja mówię – odpowiedział któryś. – Kapitan polecił mi podziękować panu za uratowanie nam życia.

– Proszę więc przekazać kapitanowi, że na wojnie obowiązują pewne prawa, które dotyczą również morza. Proszę też mu pogratulować bardzo umiejętnego podejścia pod nasz konwój.

W czasie, kiedy Rosjanin tłumaczył kapitanowi odpowiedź, Morris pokropił sałatkę pastą „Thousand Island". Oficerowie amerykańscy wlepiali wzrok w radzieckich gości. Morris starał się zachowywać obojętny wyraz twarzy. Jego kurtuazyjne słowa zdawały się wywierać pożądany efekt. Błyskawiczna wymiana spojrzeń po drugiej stronie stołu.

– Kapitan pyta, jak nas wykryliście. Jak sami mówiliście, wymknęliśmy się waszym helikopterom.

– Zgadza się, wymknęliście się – odparł Morris. – Nie rozumieliśmy waszych manewrów.

– Więc jak nas wykryliście?

– Wiedziałem, że wcześniej zaatakował was nasz orion. Uciekliście więc w naszym kierunku pełną parą. Kąt waszego następnego ataku był łatwy do przewidzenia.

Rosjanin potrząsnął głową.

– Jaki atak? Kto nas atakował? – odwrócił się i mówił coś przez pół minuty.

Musi tu być jeszcze jeden charlie – pomyślał Morris. – Jeśli naturalnie Rosjanin nie blefuje. Należy wśród naszych znaleźć kogoś, kto mówi po rosyjsku, by porozmawiał z radzieckimi marynarzami. Do cholery, czemu nikogo takiego nie mam?

– Kapitan twierdzi, że musicie się mylić. Najpierw wykryliśmy helikopter. Nie spodziewaliśmy się obecności waszej fregaty. Czy to jakaś nowa taktyka?

– Nie, ćwiczyliśmy ten manewr przez lata.

– A zatem jak wykryliście naszą obecność?

– Wie pan, co to takiego hydrolokator z anteną holowaną? Wiedzieliśmy o was na trzy godziny przed tym, zanim otworzyliśmy ogień.

– Wasz sonar jest aż tak czuły? – wytrzeszczył oczy Rosjanin.

– Czasami.

Gdy to zostało przetłumaczone na rosyjski, radziecki kapitan wydał jakiś zwięzły rozkaz i rozmowa ucichła. Morris zastanawiał się, czy technicy podłączyli już podsłuch w pomieszczeniach, w których zostali zakwaterowani jeńcy. Być może uda się w ten sposób zdobyć jakieś informacje użyteczne dla wywiadu floty. Na razie należało wprowadzić dobry nastrój.

– Jakie jest wyżywienie na radzieckim okręcie podwodnym?

– Inne niż u was – odparł radziecki nawigator po konsultacji z dowódcą. – Dobre, ale inne. Jemy odmienne potrawy. Więcej ryb, mniej mięsa. Ponadto pijemy herbatę, nie kawę.

Ed Morris spostrzegł, że jego więźniowie wodzą po stole wyraźnie wygłodniałym wzrokiem. A przecież nawet na „Pharrisie" chłopcy mają za mało świeżych warzyw – pomyślał. W drzwiach mesy pojawił się marynarz. Był to radiotelegrafista i Morris przywołał go skinieniem ręki.

Marynarz wręczył kapitanowi arkusz depeszy: PRACA SPECJALNA WYKONANA. Morris zauważył, że radiotelegrafista zdążył wydrukować to na normalnym formularzu depeszy tak, że nie wzbudziło to żadnych podejrzeń.

Wszystkie pomieszczenia Rosjan były już na podsłuchu. Morris odesłał marynarza i schował blankiet do kieszeni. Bosman w jakiś cudowny sposób odkrył na pokładzie istnienie dwóch butelek mocnej wódki – zapewne u ochmistrza. Kapitan jednak nie próbował dociekać szczegółów. Miał nadzieję, że trunek rozwiąże Rosjanom języki.

Загрузка...