POJEDYNEK NA 31° DŁUGOŚCI ZACHODNIEJ

Moskwa, RSFRR

– Pojedziemy razem, Michaile Edwardowiczu? Porozmawiamy?

Choć Siergietow nie pokazał tego po sobie, serce w nim zamarło. Czy to możliwe, by szef KGB nie wyglądał groźnie? – pomyślał.

Kosow, podobnie jak Siergietow, pochodził z Leningradu. Był to niski, pękaty mężczyzna, który szefem KGB został po wejściu w skład tajemniczej agendy Komitetu Centralnego, zwanej Wydziałem Generalnym. Gdy chciał, potrafił się śmiać serdecznie, a w odpowiednim przebraniu mógł z powodzeniem odgrywać rolę Dziadka Mroza, akceptowaną przez państwo wersję Świętego Mikołaja. Ale teraz nie przypominał Dziadka Mroza.

– Naturalnie, Borysie Georgijewiczu – odparł Siergietow i wskazał na kierowcę. – Możecie mówić swobodnie. Witalij to człowiek zaufany.

– Wiem – odparł Kosow. – Pracował dla nas ostatnie dziesięć lat.

Siergietowowi wystarczył jeden rzut oka na plecy kierowcy, by pojąć, że Kosow nie kłamie.

– O czym będziemy rozmawiać?

Dyrektor KGB sięgnął do teczki, wyjął jakieś urządzenie wielkości kieszonkowej książki i nacisnął widniejący w nim guzik. Rozległo się nieprzyjemne buczenie.

– To nowe i bardzo sprytne urządzenie wyprodukowane w Holandii – wyjaśnił. – Wydaje dźwięk, który zagłusza wszelkie mikrofony. Moi ludzie wyjaśnili mi, że ma to jakiś związek ze składową harmoniczną – jego zachowanie uległo raptownej zmianie. – Michaile Edwardowiczu, zdajecie sobie sprawę ze znaczenia amerykańskiego ataku na nasze lotniska?

– To z pewnością nieoczekiwany rozwój wypadków, ale…

– Nie sądzę. Na morzu znajduje się kilka konwojów Paktu Atlantyckiego. Największy z nich opuścił Nowy Jork przed kilkoma dniami. Wiezie do Europy dwa miliony ton podstawowych materiałów wojennych plus pełną amerykańską dywizję. Eliminując dużą liczbę naszych bombowców, Pakt Atlantycki w znaczący sposób ograniczył nasze możliwości niszczenia konwojów. Utorował sobie przy okazji drogę do bezpośrednich ataków na ziemię radziecką.

– Ale Islandia…

– Wyłączona z gry – Kosow wyjaśnił, co stało się z radzieckimi myśliwcami w Keflaviku.

– Mówicie, że wojna idzie źle? Czemu więc Niemcy próbują rokowań pokojowych?

– Tak, to bardzo dobre pytanie.

– Jeśli żywicie jakieś podejrzenia, towarzyszu dyrektorze, nie powinniście zgłaszać się z nimi do mnie.

– Opowiem wam coś. Jeszcze w styczniu, kiedy miałem operację, obowiązki codzienne szefa KGB przeszły na mojego pierwszego zastępcę, Josefa Łarionowa. Poznaliście małego Józefa? – spytał Kosow.

– Nie, nigdy nie zajął miejsca w waszym fotelu na obradach Politbiura… a Rada Obrony? – Siergietow szybko odwrócił głowę. – Nie konsultowano z wami wszelkich ustaleń? Byliście wówczas rekonwalescentem.

– Przesada. Chorowałem po prostu dwa tygodnie, ale ta informacja była naturalnie zachowywana w tajemnicy. Dopiero po miesiącu podjąłem pracę w pełnym wymiarze. Członkowie Rady Obrony nie chcieli zakłócać mi powrotu do zdrowia i dlatego młody, ambitny Josef przejął oficjalne analizy danych wywiadu KGB. Jak zapewne wiecie, służby wywiadowcze stosują inne metody niż na przykład u was, gdzie wszystko ujęte jest w zgrabne statystyki i diagramy. Musimy zaglądać w myśli ludzi, którzy często sami nie wiedzą, co sądzić o takiej czy innej kwestii. Zastanawiam się często, czemu nie zatrudniamy wróżek cygańskich… ale odszedłem od tematu.

KGB prowadzi coś, co nazywamy Ocenami Wywiadu Strategicznego. Jest to aktualizowany codziennie dokument, który daje na bieżąco pełny obraz politycznej i militarnej potęgi naszych przeciwników. Ze względu na charakter tej pracy, jak też na poważne błędy, których dopuszczono się w przeszłości, powołaliśmy trzy zespoły, które dokonują oceny: Przypadku Najlepszego, Przypadku Najgorszego i Przypadku Średniego. Terminy tłumaczą się same przez się, prawda? Kiedy w Politbiurze prezentujemy wyniki naszych analiz, przedstawiamy zazwyczaj Przypadek Średni i z przyczyn oczywistych uzupełniamy ten raport adnotacjami pozostałych dwóch zespołów.

– Kiedy więc wezwano go, by przedstawił w Politbiurze swe szacunki…

– Zgadza się. Młody Josef, mały, ambitny skurwysynek, który pragnął mego stanowiska jak wilk owcy, okazał się na tyle przebiegły, iż zabrał ze sobą wszystkie trzy opracowania. Kiedy zorientował się, czego od niego chcą, przedstawił to, którego się domagali.

– Nie sprostowaliście tego po powrocie?

Kosow tylko ironicznie się uśmiechnął.

– Misza, Misza, czasami jesteś rozbrajająco naiwny. Powinienem zabić tę gadzinę, ale to było niemożliwe. Josef jest ciężko chory, choć jeszcze o tym nic nie wie. Jeszcze nie nadszedł jego czas – powiedział Kosow, jakby rozprawiał o wakacjach. – W tej chwili KGB jest rozbite na kilka frakcji. Jedną z nich kontroluje Josef. Ja przewodzę innej. Moja jest silniejsza, ale to nie wystarcza. Josef ma posłuch sekretarza generalnego i ministra obrony. Ja jestem tylko starym, schorowanym człowiekiem… tak mi powiedziano. Gdyby nie wojna, dawno bym już nie piastował mego stanowiska.

– Ależ on okłamał PoUtbiuro! – Siergietow prawie krzyknął.

– Nie tak do końca. Myślicie, że Josef jest głupcem? Przekazał oficjalne dane wywiadu KGB opracowane przez biuro mego wydziału i pod moim kierownictwem.

Po co mi to mówi? Boi się, że straci stanowisko i szuka poparcia innych członków Politbiura? Czy o to właśnie chodzi?

– Twierdzicie zatem, że popełniliśmy błąd?

– Właśnie to – odparł Kosow. – Niepowodzenie, słaba ocena przemysłu naftowego – to naturalnie nie wasza wina. Pewne niepokoje, jakie żywili w głębi serca członkowie partyjnej hierarchii, osobiste ambicje jednego z moich podwładnych, poczucie ważności kompletnie nie znającego Zachodu ministra obrony i proszę, mamy dzień dzisiejszy.

– Więc co waszym zdaniem powinniśmy zrobić? – spytał ostrpżnie Siergietow.

– Nic. Proszę tylko, byście mieli cały czas na względzie to, że następny tydzień przesądzi o losie tej wojny. Ech! – westchnął. – Popatrzcie, naprawili mój samochód. Możecie się tu zatrzymać, Witalij. Dziękuję za podwiezienie, Misza. Powodzenia.

Kosow schował urządzenie zagłuszające i wysiadł z samochodu.

Michaił Edwardowicz Siergietow obserwował, jak limuzyna KGB znika za rogiem ulicy. W życiu brał udział w niejednej rozgrywce politycznej o władzę. Jego awans w hierarchii partyjnej brał się nie tylko z kompetencji zawodowych. Miał ludzi, którzy go popierali. Wyeliminował wielu innych pretendentów do kariery, dzięki czemu jechał teraz tym ziłem i miał nadzieję na jeszcze większą władzę w swoim kraju. Nigdy jednak nie podjął gry tak niebezpiecznej. Nie znał jej reguł, nie wiedział, do czego naprawdę zmierza Kosow. Czy w ogóle we wszystkim, co powiedział, tkwiło choć ziarno prawdy? Być może pragnął jedynie zatrzeć własne błędy, obwiniając nimi Josefa Łarionowa?

Siergietow nie przypominał sobie twarzy pierwszego zastępcy dyrektora KGB.

– Prosto do biura, Witalij – polecił minister.

Był zbyt zamyślony, by zajmować się pozasłużbową działalnością szofera.


Northwood, Anglia

Toland z ogromnym zainteresowaniem oglądał zdjęcia satelitarne. Satelita KH-11 przelatywał nad Kirowskiem w cztery godziny po ataku rakietowym i na bieżąco przekazywał informacje do centrum dowodzenia NATO. Przesłał po trzy ujęcia filmowe każdej z baz backfire'ów. Oficer wywiadu wyciągnął notatnik i zaczął prowadzić obliczenia. Starał się być jak najbardziej ostrożny w formułowaniu osądów. Jako samoloty zniszczone klasyfikował tylko te maszyny, które były bądź rozerwane na strzępy, bądź kompletnie strawione ogniem.

– Wedle naszych ocen dysponowali około osiemdziesięcioma pięcioma maszynami. Moim zdaniem całkowicie zniszczyliśmy dwadzieścia jeden bombowców, a około trzydziestu poważnie uszkodziliśmy. Wielkich szkód doznały również same bazy. Jedyną niewiadomą stanowi liczba ofiar wśród personelu. Jeśli udało się nam wybić sporo załóg, backfire'y wyłączone są z akcji na okres co najmniej tygodnia. Sowieci posiadają naturalnie badgery, ale te mają mniejszy zasięg i dużo łatwiej je zestrzelić. Admirale zaczynamy nowy mecz.

Admirał Sir Charles Beattie uśmiechnął się. Szef jego wywiadu stwierdził prawie to samo.


Langley, baza lotnicza, Wirginia

Myśliwiec przechwytujący F-75 przemknął nad pasem na wysokości trzydziestu kilku metrów. Kiedy mijał wieżę kontrolną, major Nakamura zatoczyła maszyną szaleńczy łuk w powietrzu, po czym skręciła i spokojniej już wylądowała. Była Asem! Trzy zestrzelone badgery i dwa satelity! Pierwsza kobieta-As w historii lotnictwa Stanów Zjednoczonych. Pierwszy As przestrzeni kosmicznej. Zatrzymała maszynę przed hangarem i zsunęła się energicznie po drabince. Pobiegła do oczekujących nie opodal oficerów. Twarz zastępcy dowódcy lotnictwa taktycznego była czerwona ze złości.

– Majorze, jeszcze jeden taki numer, a dostanie pani kopa w dupę i wyląduje w obsłudze naziemnej.

– Tak jest, sir. Przepraszam, sir – wyszczerzyła zęby. Tego dnia nic nie było w stanie zepsuć jej humoru, – To się już nigdy nie powtórzy, sir. Ale tylko raz w życiu zostaje się Asem, sir!

– Wywiad twierdzi, że Iwan posiada jeszcze jednego satelitę RORSATt który w każdej chwili może opuścić wyrzutnię. Ale teraz Rosjanie zapewne dwa razy się zastanowią, nim go wystrzelą – powiedział generał spokojnym już głosem.

– Nie mają innych ptaszków? – spytała Buns.

– Mają dwa, ale do końca tygodnia powinniśmy je zdjąć. Wtedy pani następnym celem będzie rekonesansowy satelita, przesyłający zdjęcia na bieżąco. Do tego czasu rozpoznawcze radiolokacyjne satelity morskie mają bezwzględne pierwszeństwo – generał uśmiechnął się przelotnie. – I proszę nie zapomnieć wymalować sobie na maszynie piątej gwiazdki.


Norfolk, Wirginia

Tak czy owak wypłynęłyby w morze.

Zniszczenie radzieckiej sieci radiolokacyjnych rozpoznawczych satelitów morskich sprawiło, że przedsięwzięcie stało się bezpieczniejsze. Pierwsze przybyły niszczyciele i fregaty, ustawiły się w wachlarzu i pod parasolem tworzonym przez lotnictwo przystąpiły do namierzania okrętów podwodnych, które mogły czaić się w okolicy. Potem pojawiły się krążowniki i lotniskowce. Na samym końcu nadpłynęły statki z Littl Greek: "Tarawa", "Guam", "Nassau", "Inchon" oraz dwadzieścia innych. Ponad sześćdziesiąt jednostek uformowanych w trzy grupy popłynęło na północny wschód z szybkością dwudziestu węzłów. Czekała je sześciodniowa podróż.


USS "Prevail"

Stateczek nawet przy szybkości trzech węzłów nie płynął najlepiej. Liczył mniej więcej siedemdziesiąt metrów długości i każda fala była dlań tym, czym dla wyścigowego rumaka przeszkoda. Załoga po części składała się z marynarzy floty wojennej, a po części – cywilnej. Cywile prowadzili jednostkę, zaś wojskowi zajmowali się sprzętem elektronicznym. Wszyscy zgadzali się, że to cud, iż jeszcze żyją. "Prevail" był statkiem rybackim dostosowanym do połowów na otwartym morzu, lecz zamiast sieci na końcu długiego na dwa kilometry kabla zaopatrzonego w czujniki hydrolokacyjne ciągnął izolowaną antenę sonarową. Komputer pokładowy przetwarzał otrzymywane sygnały i via satelita przesyłał je do Norfolk z szybkością trzydziestu dwóch tysięcy bitów na sekundę. Jednostka zaopatrzona była w ciche silniki elektryczne oraz system Preria/Maska, który eliminował i tak niewielkie powodowane przez nią hałasy mechaniczne. Partie nad górnym pokładem wykonano z włókna szklanego, które myliło cechy charakterystyczne. Była to pierwsza jednostka typu Stealth i choć nie posiadała uzbrojenia poza karabinami do zwalczania rekinów, stanowiła najgroźniejszą broń przeciw okrętom podwodnym. "Prevail" wraz z trzema takimi samymi statkami krążył po Północnym Atlantyku, po ogromnym łuku między Nową Fundlandią a Irlandią, nasłuchując dźwięków wytwarzanych przez przepływające w głębinach okręty podwodne. Dwa statki miały już na mostkach wymalowane sylwetki wrogich jednostek. Każdemu bowiem towarzyszył orżon, a radzieckie okręty podwodne dwukrotnie już miały nieszczęście zbliżyć się raz do jednego statku z holowaną anteną sonarową i raz do drugiego. Generalnie jednak tuńczykowce nie służyły niszczeniu radzieckich jednostek, a tylko odstraszaniu ich od konwojów.

W centrum operacyjnym "Prevaila" zespół techników oceanografii obserwował monitory lamp oscyloskopowych, podczas gdy inni członkowie załogi tropili bez przerwy wszystko, co mogło znajdować się na tyle blisko, by stanowić zagrożenie.

Podoficer przebiegł palcem po postrzępionej linii na ekranie.

– To musi być ten konwój z Nowego Jorku – stwierdził.

– Zgadza się – odparł siedzący obok technik. – A tam czają się goście, którym strasznie zależy na spotkaniu z nim.


USS "Reuben James"

– Na pewno nie będziemy się tu uskarżać na samotność – zauważył O'Malley.

– Czy pan zawsze ma tak pozytywny stosunek do życia? – spytał Frank Ernst.

– Nasi rosyjscy przyjaciele muszą mieć wyśmienity wywiad. Chodzi mi o to, że wasze siły powietrzne zniszczyły im satelitę – kapitan Perrin postawił na stoliku filiżankę z kawą.

W kabinie Morrisa odbywała się właśnie narada pięciu oficerów. Na amerykańską fregatę Perrin dostał się helikopterem.

– Znają więc nasz skład – odparł Morris. – I chcą zniszczyć tyle jednostek, ile się da.

Norfolk poinformowało, że w stronę konwoju kieruje się co najmniej sześć rosyjskich okrętów podwodnych. Cztery nadpływały z północy. To była strefa ich działania.

– Musimy więc cały czas być bardzo czujni – stwierdził Morris. – Jerry, ty już od trzech dni bez przerwy latasz?

O'Malley roześmiał się.

– Jeśli powiem "tak", czy to coś zmieni?

– Myślę, że powinniśmy się trzymać blisko siebie – dodał Perrin. – Najdalej pięć mil. Najtrudniej pójdzie zgranie nam sprintów. Konwój chce płynąć możliwie najprostszą drogą, tak?

– Zgadza się – kiwnął głową Morris. – Ale trudno tu winić dowódcę. Gdyby te statki płynęły zygzakiem, mogłoby powstać takie samo zamieszanie jak wtedy, gdyby zostały zaatakowane.

– Bardzo ucieszyła mnie wiadomość, że chwilowo nie zagrażają nam backfire'y – odezwał się O'Malley. – Musimy zatem uważać na niebezpieczeństwo tylko z jednej strony.

Ruch okrętu zmienił się, kiedy zmniejszono prędkość. Fregata wychodziła właśnie z dwudziestoośmiowęzłowego sprintu i przez kilka minut posuwać się miała z szybkością pięciu węzłów, co powinno zapewnić funkcjonowanie biernego sonaru.


USS "Chicago"

– Kontakt na hydrolokatorze. Współrzędne: trzy-cztery-sześć.

Jeszcze siedemset mil do granicy pływającego lodu – pomyślał McCafferty. – Z szybkością pięciu węzłów! Znajdowali się na głębokich wodach. Przy hałasie, jaki powodowała "Providence", ucieczka od rosyjskich brzegów z szybkością piętnastu węzłów była ryzykowna, ale się opłacała. Dopiero po czterech godzinach dopłynęli do stuosiemdziesięciometrowej głębiny. Były to chwile pełne niepewności i napięcia. Nikt nie wiedział, jak Rosjanie zareagują na atak rakietowy. Przede wszystkim Sowieci wysłali patrol lotniczy. Wszędobylskie beary zaczęły zrzucać pławy sonarowe, ale tych na szczęście amerykańskim okrętom udało się uniknąć. Większość systemów sonarowych "Providence" funkcjonowała, toteż jednostka, jakkolwiek nie mogła się bronić, była w stanie wykryć nadchodzące niebezpieczeństwo.

Podczas trwającej cztery godziny ucieczki uszkodzony okręt podwodny wydawał dźwięki przypominające hałas czyniony przez wagon załadowany żelaznymi rurami. McCafferty wolał nawet nie myśleć, jak sterowało się jednostką, której opływki zachowywały się niczym targana wiatrem bielizna na sznurze. Ale to już mieli za sobą. Obecnie znajdowali się w głębokiej na dwieście trzydzieści metrów wodzie. Za pomocą anten holowanych sonaru mogli wykryć każde zbliżające się niebezpieczeństwo. Po obu stronach swego rannego brata, w odległości trzech mil każdy, płynęły okręty "Chicago" i "Boston". Siedemset mil z prędkością pięciu węzłów – myślał McCafferty. – Prawie sześć dni…

– W porządku. Co my tu mamy, szefie?

– Nadchodzi wolno, więc zapewne w linii prostej, sir. Współrzędne zmieniają się bardzo nieznacznie. Na pierwszy rzut oka powiedziałbym, że to okręt o napędzie konwencjonalnym, poruszający się na bateriach. Jest blisko – szef sonaru nie wykazywał żadnych emocji.

Kapitan odchylił się i zajrzał do centrum bojowego.

– W prawo na zero-dwa-pięć.

Sternik przekręcił ster w prawo o pięć stopni, zmieniając tym lekko kurs okrętu na północno-wschodni. Przy szybkości pięciu węzłów "Chicago" stanowił tylko "dziurę w oceanie" i nie emitował prawie żadnych hałasów. Kontakt jednak zachowywał się równie cicho. McCafferty zauważył, że mimo iż upłynęło już dobrych kilka minut, linie na ekranie w niewielkim tylko stopniu zmieniły pozycje.

– No dobrze, drobna zmiana współrzędnych kontaktu. Teraz trzy-cztery-jeden.

– Joe? – zwrócił się McCafferty do swego pierwszego oficera.

– Szacuję odległość na plus minus osiem tysięcy metrów. Kurs zbliżony do naszego. Przypuszczalna prędkość cztery węzły.

Za blisko – pomyślał kapitan. – Ale jeszcze nie odkrył naszej obecności.

– Ognia!

Torpeda Mark-48 wyskoczyła z wyrzutni z najmniejszą prędkością, skręciła od razu w lewo pod kątem czterdziestu stopni i, wlokąc za sobą przewody kierujące, które łączyły ją z okrętem, ruszyła w stronę kontaktu. Podczas gdy sonarzyści kierowali pocisk na cel, "Chicago" wycofywał się powoli z miejsca, z którego oddał salwę. Nagle szef hydrolokacji uniósł gwałtownie głowę.

– Usłyszeli! Włączają silniki. Słyszę śruby, to foxtrot. Zwiększa szybkość do piętnastu. Zalewa wyrzutnie.

Amerykańska torpeda przyspieszyła, uruchamiając naprowadzający na cel sonar. Foxtrot wiedział już, że został wykryty i jego kapitan automatycznie zwiększył prędkość swego okrętu. Wprowadził jednostkę w gwałtowny skręt przez prawą burtę, po czym odpalił samosterującą torpedę w stronę, gdzie powinien znajdować się napastnik. Potem gwałtownie nabrał głębokości. Liczył na to, że zbliżający się pocisk straci kontakt. Ostry skręt w lewo i strefa turbulencyjna zmyliły na chwilę marka-48. Ale gdy torpeda przebyła już strefę i weszła w spokojną toń, ponownie odnalazła cel. Pomalowana na zielono śmiercionośna broń znurkowała za foxtrotem i dopadła go na głębokości stu trzydziestu metrów.

– Współrzędne obiektu gwałtownie się zmieniają – poinformował szef sonaru. – Minie nas z daleka… trafienie! Trafiliśmy w cel!

W stalowym kadłubie grzmot eksplozji odbił się niskim, gromowym echem. McCafferty nałożył na uszy słuchawki w chwili, gdyfoxtrot czynił rozpaczliwe wysiłki wydobycia się spod wody. Następnie kapitan usłyszał przeszywający zgrzyt metalu. To pod naporem wody pękały wewnętrzne grodzie rosyjskiego okrętu. Nie wiedział jednak o ostatniej rzeczy, jaką uczynił kapitan umierającej jednostki. Uruchomił on boję ratunkową umieszczoną w wyrzutni w tylnej części kiosku. Wyprysnęła na powierzchnię i zaczęła nadawać ciągłe sygnały.

Na pokładzie foxtrota nikt już nie żył, ale boja dostarczyła kwaterze głównej informację o miejscu zagłady okrętu. Kilka jednostek podwodnych i nawodnych natychmiast ruszyło w tamtą stronę.


USS "Reuben James"

O'Malley uruchomił wszystkie systemy i poderwał maszynę na wysokość stu siedemdziesięciu metrów. Stąd mógł już dostrzec po południowo-zachodniej stronie północną flankę konwoju. W powietrzu unosiło się kilka innych helikopterów – ktoś wreszcie wpadł na ten wyśmienity pomysł. Wiele wchodzących w skład konwoju statków handlowych wiozło wojskowe helikoptery, z których większość nadawała się do natychmiastowego użytku. Teraz maszyny te patrolowały okolicę w poszukiwaniu peryskopów. Załogi wszystkich okrętów podwodnych przyznawały, że najbardziej obawiają się właśnie śmigłowców. Zwalczanie tych jednostek za pomocą helikopterów określano mianem taktyki "czarnego nieba". Płynącym z konwojem żołnierzom polecono bacznie obserwować morze i informować o każdej podejrzanej rzeczy. Powodowało to wiele fałszywych alarmów, ale przynajmniej wojsko miałoczym zabić czas, a wcześniej czy później ktoś zauważy prawdziwy peryskop. Seahawk przemieścił się dwadzieścia mil na wschód, po czym zawrócił. Poszukiwał okrętu podwodnego, którego echo prawdopodobnie wykryła antena holowana sonaru podczas ostatniego dryfu fregaty.

– W porządku, Willy, zrzucaj LOFAR. Już, natychmiast!

Podoficer nacisnął w prawej konsoli guzik, zwalniając pławę sonarową. Helikopter zrzucił jeszcze cztery dalsze w dwumilowych odstępach, tworząc barierę dziesięciomilowej długości. Potem pilot wprowadził maszynę w szeroki skręt i zaczął obserwować morze, a podoficer z uwagą studiował ekran sonaru.

– Komandorze, czy to prawda, co słyszałem o kapitanie? Chodzi mi o tę noc przed wypłynięciem w rejs.

– Upiłem się kompletnie, a on nie pozwolił, bym zrobił to samotnie. Nigdy w życiu się nie spiłeś?

– Nie, sir. W ogóle nie używam alkoholu.

– Proszę, do czego to doszło w marynarce! Przejmij na chwilę stery – O'Malley zdjął ręce z drążków i zaczął poprawiać hełmofon. Był to nowy sprzęt i nie zdążył się jeszcze dopasować do głowy pilota. – Masz coś, Willy?

– Nie jestem pewien, sir. Jeszcze chwila.

– Doskonale – pilot zlustrował instrumenty, po czym znów skierował wzrok na wodę. – Czy opowiadałem ci o tym dziesięciometrowym jachcie w wyścigu Bermuda-Newport? Przyszedł sztorm, który go uszkodził. Załogę jachtu stanowiły same dziewczęta i kiedy zaczął nabierać wody, straciły…

– Szefie, mam słaby sygnał na czwórce.

– Dały nam wszystko za to, że je uratowaliśmy – O'Malley zwrócił helikopter na północny zachód. – A pan, panie Ralston też nic z tych rzeczy?

– Wielkie picie, sir, można nazwać przeniewiercą miłości; bo ją rodzi i uśmierca – odparł drugi pilot. – Jeszcze dwie mile, sir.

– Zna nawet Szekspira. Może nie jest tak do końca stracony. Co, powiesz, Willy?

– Ciągle słaby na czwórce. Nic ponadto. Jedna mila – poinformował Ralston, obserwując wykres taktyczny.

O'Malley obrzucił wzrokiem powierzchnię wody, poszukując pionowej kreski peryskopu lub zostawianej przez niego smugi piany.

– Teraz na czwórce sygnał średniej mocy, sir. Pojawia się na piątce.

– Romeo, tu Młot. Chyba coś tu mamy. Między czwartą a piątą zrzucę jeszcze jedną pławę LOFAR. Oznaczcie ją jako numer sześć. Zrzucaj – teraz!

Od maszyny oderwała się kolejna pława sonarowa.

– Młot, tu Romeo – odezwał się kontroler. – Wygląda na to, że kontakt znajduje się na północ od linii pław. Powtarzam: na północy.

– Tak, zgadzam się. Niebawem powinniśmy już coś wiedzieć.

– Kapitanie – zawołał Willy. – Na szóstce średni.

– Romeo, tu Młot, spuszczamy sonar zanurzany.

Na pokładzie "Reubena Jamesa" dokładnie zaznaczono pozycję śmigłowca i rzędu pław.

O'Malley pchnięciem drążków sterowych zatrzymał maszynę w miejscu, a następnie ostrożnie obniżył ją do wysokości siedemnastu metrów. Willy zanurzył kopułę na głębokość siedemdziesięciu.

– Kontakt na sonarze, sir. Zapewne okręt podwodny. Współrzędne: trzy-pięć-sześć.

– Kopuła w górę – polecił O'Malley.

Seahawk wzbił się w niebo i przeleciał milę na północ. Tam, unosząc się nad powierzchnią fal, O'Malley ponownie spuścił sonar zanurzany.

– Kontakt! Współrzędne: jeden-siedem-pięć. Dźwięk podwójnych śrub, szybkość około dziesięciu węzłów.

– Wzięliśmy go w kleszcze – odezwał się pilot. Proszę zaprogramować.

Ralston wprowadził dane do komputera taktycznego.

– Współrzędne zmienne. Wygląda na to, że skręca w lewo… tak – potwierdził Willy. – Zakręca w lewo.

– Usłyszał nas? – spytał Ralston.

– Może usłyszał konwój i wykonuje zwrot, by nawiązać z nim kontakt? Willy, kopuła w górę – rozkazał O'Malley.

– Romeo, tu Młot. Mamy manewrujący cel, prawdopodobnie okręt podwodny. Prosimy o zezwolenie na użycie broni.

– Przyjąłem, Młot. Macie pozwolenie. Powtarzam: możecie użyć broni.

Pilot przemieścił maszynę o tysiąc metrów na południowy wschód. Śmigłowiec zawisł pod wiatr i ponownie spuszczono sonar.

– Znów go mam, sir – odezwał się podekscytowanym głosem Willy. – Współrzędne: trzy-pięć-pięć. Zmienne, trochę w lewo, trochę w prawo, sir.

– Właśnie nas mija – oznajmił Ralston znad wykresu taktycznego.

– Romeo, tu Młot. Stwierdzamy obecność jednostki podwodnej i przystępujemy do ataku – O'Malley utrzymywał maszynę w bezruchu, a podoficer oznajmił kolejną zmianę pozycji celu. – Sekwencja ataku.

– Główna wyrzutnia – Ralston przebiegł palcami po tasterach. – Program poszukiwania: pierwszy.

– Wstępne poszukiwania na głębokości osiemdziesięciu. Kurs wybierze torpeda. Wężem – Ralston programował komputer.

– Gotowe.

– W porządku, Willy, przygotuj system wyszukiwania Yankee – polecił O'Malley, mając na myśli przeczesywanie wody sonarem aktywnym.

– Gotowe, sir. Współrzędne kontaktu: dwa-zero-zero. Gwałtownie oscyluje między lewą a prawą.

– Przyładuj jej! – O'Malley przełączył sygnał sonaru na swoje słuchawki.

Willy z pasją wcisnął guzik i przetwornik hydrolokatora wysłał serię impulsów. Fala energii dźwiękowej odbiła się od kadłuba podwodnego okrętu i wróciła do przetwornika. Kontakt raptownie zwiększył obroty silników.

– Kontakt. Współrzędne: jeden-osiem-osiem. Odległość: osiemset metrów.

Ralston wprowadził te ostatnie dane do systemów sterowania ogniem.

– Gotowe!

Pilot przesunął dłoń z drążków na znajdujący się po prawej stronie guzik i wcisnął go do oporu. Torpeda Mark-46 zwolniona z klamer opadła do wody.

– Torpeda poszła!

– Willy, utrzymuj impulsy – O'Malley włączył radio.

– Romeo, wystrzeliliśmy torpedę w kierunku dwuśrubowej jednostki podwodnej. Jest około ośmiuset metrów od nas na pozycji jeden-osiem-osiem. Torpeda już w wodzie. Pozostawaj na nasłuchu.

Mark-46 zaprogramowany został na "wężowy" tor pościgu. Wykonał szereg falistych skrętów, które wprowadziły go na południowy kurs. Zaalarmowany sonarem śmigłowca kapitan rosyjskiego okrętu uciekał pełną parą, nabierając jednocześnie raptownie głębokości. Za wszelką cenę musiał ujść torpedzie.

– Młot, tu Romeo. Na wypadek, gdyby torpeda chybiła, leci już do was Topór.

– Przyjąłem – mruknął O'Malley.

– Mam go! – zawołał podekscytowany Willy.

Torpeda, kiedy zbliżyła się do celu, przeszła na automatyczne wysyłanie impulsów. Kapitan okrętu podwodnego wykonał gwałtowny skręt w prawo, ale "rybka" była już zbyt blisko, by ten manewr mógł ją zmylić.

– Trafiony! Trafiony! – ryknął Willy.

Tuż przed nimi woda uniosła się nieco, ale nie pojawiła się kipiel piany. Torpeda eksplodowała zbyt głęboko.

– Doskonale – odezwał się O'Malley.

Nigdy w życiu nie wystrzelił jeszcze osobiście prawdziwego pocisku w prawdziwy okręt podwodny. Dźwięki wydawane przez konający okręt odbierał jako najsmutniejszy ton, jaki w życiu słyszał. Na powierzchni pojawiło się parę bąbli ropy.

– Romeo, zniszczyliśmy jednostkę podwodną. Powiedz bosmanowi, by szykował pędzel. Pokrążymy jeszcze w okolicy w poszukiwaniu ewentualnych rozbitków

Jedna z fregat poprzedniego dnia wyłowiła całą załogę zestrzelonego beara. Rosjanie znajdowali się już na lądzie i byli przesłuchiwani. Ale tym razem nie było rozbitków. O'Malley krążył przez dziesięć minut, po czym zawrócił do domu.


Islandia

– Ogar, nabraliście już sił? – spytał Brytan.

– Można tak powiedzieć – Edwards od pewnego czasu z niecierpliwością oczekiwał tego pytania, lecz kiedy już padło, zabrzmiało bardzo złowieszczo.

– Musicie dokładnie przepatrzyć południowe wybrzeże Hvammsfjórduru i powiadomić nas o wszelkich ruchach Rosjan. Szczególnie interesuje nas miasteczko Stykkisholmur. To niewielki port w odległości jakichś sześćdziesięciu paru kilometrów na zachód od was. Tak jak poprzednio, macie unikać wszelkich kontaktów, obserwować i składać meldunki. Rozumiecie?

– Rozumiemy. Jak długo to jeszcze potrwa?

– Trudno powiedzieć. Nie wiem. Ale macie ruszać natychmiast.

– W porządku, wyruszymy za dziesięć minut.

Edwards rozmontował antenę i schował radio do plecaka,

– No panowie, czas opuścić to górskie ustronie. Sierżancie Nichols?

– Tak, sir? – Nichols zbliżył się w towarzystwie Smitha.

– Może pan wie, jakie mają plany względem nas?

– Nie wiem, sir. Dostaliśmy tylko rozkaz wzmocnienia waszej grupy. A poza tym mamy czekać na dalsze polecenia.

Edwards już wcześniej zapoznał się z mapami, które dostarczył Nichols. Mieli dokładne szkice całego zachodniego wybrzeża Islandii z wyjątkiem samego miejsca zrzutu. Naturalnie, cel ich obecnego rekonesansu na wybrzeże był jasny. Porucznik wyjął mapę taktyczną i wykreślił na niej czekającą ich trasę.

– Okay. Łączymy się w pary. Sierżancie Smith, niech pan wybierze sobie któregoś z naszych nowych przyjaciół. Nichols, pan z Rodgersem osłaniacie tyły. Bierzcie radio. Ja wezmę pozostałą dwójkę. Poszczególne grupy posuwają się w zasięgu wzroku. Trzymajmy się w miarę możności terenów położonych jak najwyżej. Pierwsza droga bita, którą musimy przekroczyć, znajduje się szesnaście kilometrów na wschód stąd. Jeśli coś zauważycie, natychmiast kryć się i informować mnie. Mamy unikać wszelkich kontaktów. Żadnego strugania bohaterów, w porządku? Wyruszamy za dziesięć minut.

Edwards zaczął pakować dobytek.

– Michael, dokąd idziemy? – spytała Vigdis.

– Stykkisholmur. Jak się czujesz?

– Mogę iść – usiadła obok niego. – A kiedy już będziemy w Stykkisholmurze?

– Tego mi nie powiedzieli – uśmiechnął się Edwards.

– Czemu nigdy ci o niczym nie mówią?

– Nazywa się to względami bezpieczeństwa. Im mniej wiemy, tym lepiej dla nas.

– Głupota – odparła, a Edwards nie wiedział, jak jej wytłumaczyć, że ma i nie ma zarazem racji.

– Myślę, że gdy już tam dotrzemy, zaczniemy myśleć o normalnym życiu.

Wyraz jej twarzy zmienił się.

– A co to jest normalne życie, Michael?

Kolejne celne pytanie – pomyślał porucznik. – Ale zbyt wiele mam na głowie, by przeżuwać ten problem na okrągło.

– Zobaczymy.


Stendal, Niemiecka Republika Demokratyczna

Bitwa o Hameln i bitwa o Hanower przekształciły się już praktycznie w jedną wspólną akcję. Dwie godziny wcześniej broniące od południowej strony tego wielkiego przemysłowego miasta siły Paktu Atlantyckiego wycofały się na zachód, by skrócić swe linie i się przegrupować. Węsząc kolejny niemiecki podstęp, radzieckie jednostki ostrożnie ruszyły do przodu. Aleksiejew i dowódca Zachodniego Teatru Wojny ślęczeli nad mapami, analizując konsekwencje wycofania się wojsk NATO.

– To im da co najmniej jedną, a zapewne dwie rezerwowe brygady – zauważył Aleksiejew. – Do szybkiego przerzucenia żołnierzy z sektora do sektora mogą użyć autostrady 217.

– Jak często dotąd Niemcy dobrowolnie oddawali nam teren? – zapytał przełożony. – Zrobili tak, bo tak chcieli. Ich linie były zbyt rozciągnięte, a jednostki zdekompletowane.

– Tak samo jak nasze. Formacje kategorii B, które wprowadzamy do walki, ponoszą straty o jedną trzecią większe niż jednostki kategorii A. Za posuwanie się do przodu zaczynamy płacić ogromną cenę.

– Już zapłaciliśmy ogromną cenę! Jeśli teraz się nam nie uda, poniesione ofiary pójdą na marne. Pasza do ataku musimy wprowadzić wszystkie siły. Sektorjestjuż prawie nasz.

– Wybaczcie, towarzyszu generale, ale odnoszę inne wrażenie. -Obrońców przepaja duch walki. Mimo ofiar morale Niemców jest wciąż bardzo wysokie. Dobrze wiedzą, jak ogromne straty nam zadali. – Aleksiejew przed trzema zaledwie godzinami wrócił z wysuniętego posterunku dowodzenia w Fólziehausen.

– Obserwowanie akcji z bliska jest bardzo pożyteczne, Pasza, ale może zaciemnić obraz całości.

Aleksiejew nachmurzył się. "Obraz całości" ciągle był iluzją. Jego dowódca niejednokrotnie o tym mówił.

– Chcę, byś przeprowadził szturm na całej linii frontu. Formacje Paktu Atlantyckiego są już bardzo przetrzebione. Ich dostawy szwankują, są niewystarczające, a poza tym niszczymy je po drodze. Energiczny atak przerwie obronę na odcinku pięćdziesięciokilometrowym.

– Nie mamy dostatecznej ilości jednostek kategorii A, by przeprowadzić uderzenie na taką skalę – sprzeciwił się Aleksiejew.

– Trzymaj je w rezerwie, by poszły za ciosem, gdy dokonamy przełomu. Nasze najlepsze dywizje rezerwowe puścimy do ataku od Hanoweru na północy po Bodenweder na południu.

– Ależ nie mamy na to sił ani paliwa – ostrzegł Aleksiejew. – Jeśli chcemy już atakować, sugerowałbym szturm dwiema dywizjami tutaj, na południe od Hameln. Jednostki są na miejscu. To, co wy proponujecie, jest stanowczo zbyt ambitne.

– Nie pora teraz na półśrodki, Pasza! – wykrzyknął dowódca zachodniego teatru.

Nigdy dotąd nie podnosił na Aleksiejewa głosu. Młodszy mężczyzna był ciekaw, jakie naciski wywierano na dowódcę.

– Pojedynczy atak pozwala na kontratak – ciągnął spokojnie już przełożony Aleksiejewa. – To, co proponuję, niebywale utrudni przeciwnikowi życie. Nie może być przecież silny wszędzie. Znajdziemy jego słabe punkty, przerwiemy front i przeprawimy przez Ren resztę oddziałów kategorii A.


USS "Reuben James"

– Zrzucaj teraz, natychmiast! – krzyknął, O'Malley. Ósma pława sonarowa oderwała się od seahawka. Pilot zawrócił śmigłowiec w miejscu i ponownie skierował się na wschód.

O'Malley, choć był już w powietrzu od trzech długich, wyczerpujących godzin, nie pokazywał po sobie zmęczenia. Samolot w miejscu, zrzut pław, nasłuch; samolot w miejscu, zrzut pław, nasłuch… Wiedział, że gdzieś w okolicy kręci się okręt podwodny, ale za każdym razem, kiedy wydawało się, że już go mają, cel wyślizgiwał się. Co tu jeszcze wymyślić? Topór miał ten sam problem, z tym tylko, że jego obiekt zawrócił o sto osiemdziesiąt stopni i o mały włos nie trafił w "Battleaxe". Choć rosyjska torpeda eksplodowała w gwałtownej turbulencji wodnej kilwatera fregaty, stało się to zbyt blisko. Co najmniej dwa razy za blisko. Śmigłowiec O'Malleya ponownie zawisł nad powierzchnią morza.

– Kopuła w dół!

Odczekali minutę. Nic. I od początku.

– Romeo, tu Młot. Masz coś?

– Młot, hałas umilkł przed sekundą. Ostatnia pozycja: trzy-cztery-jeden.

– Spryciarz. Czeka do chwili, kiedy kończysz sprint, i wyłącza silniki.

– Chyba masz rację, Młot – odparł Morris.

– W porządku. Na wypadek, gdyby skierował się na zachód, postawiłem tam barierę. Myślę jednak, że ruszy na południe. Tam teraz postawię kolejną linię pław.

O'Malley wyłączył transmiter.

– Masz coś Willy? – zapytał.

– Nic, sir.

– Przygotuj się do wciągnięcia kopuły.

Niebawem helikopter znów leciał. W ciągu kolejnych dwudziestu minut zrzucił sześć pław, ale te nic nie wykazały.

– Willy, od nowa. Przygotuj sonar. Tym razem na… ee… dwieście siedemdziesiąt metrów.

– Gotowe, sir.

– Opuszczaj kopułę – pilot wiercił się w fotelu. Choć na zewnątrz wcale nie było gorąco, wpadające do śmigłowca promienie słoneczne sprawiały, że w kabinie panował upał jak w cieplarni. O'Malley obiecywał sobie, że gdy tylko wróci na fregatę, natychmiast pójdzie pod prysznic.

– Poszukiwania na głębokości dwustu siedemdziesięciu, sir – odezwał się podoficer. Jemu też dokuczał upał, mimo że miał ze sobą dwa kartoniki zimnego napoju. – Coś jest, sir… chyba kontakt na współrzędnych jeden-osiem-pięć.

– Kopuła w górę! Romeo, mamy kontakt po południowej stronie. Lecimy tam.

– Młot, nie potwierdzamy niczyjej obecności w twojej okolicy. Bravo i Topór też pracują nad kontaktem. Wystrzelili dwie torpedy, ale bez rezultatu.

Nikt nie twierdził, że to jest proste – pomyślał pilot. Przesunął maszynę o trzy tysiące metrów i ponownie zanurzył sonar.

– Kontakt, teraz już naprawdę. Typ dwusilnikowy. Współrzędne: jeden-osiem-trzy.

O'Malley sprawdził stan paliwa. Czterdzieści minut. Musi się pospieszyć. Polecił wyciągnąć kopułę i przemieścił śmigłowiec o kolejne trzy tysiące metrów na południe. Pasy bezpieczeństwa boleśnie wpijały mu się w ramiona. Wydawało się, że opuszczanie sonaru trwa całą wieczność.

– Znowu, sir. Na północ od nas. Współrzędne: zero-jeden-trzy. Pozycja zmienna… teraz zero-jeden-pięć.

– Wprowadź w komputer.

Paliwa miał na pół godziny. Czas pracował na korzyść przeciwnika. Ralston uruchomił główną wyrzutnię i wybrał program poszukiwania.

– Willy, aktywnym!

Sonar wysłał pięć impulsów.

– Zero-jeden-dziewięć. Odległość: trzysta!

Ralston wprowadził w komputer polecenie poszukiwań głębinowych i wzór kursu torpedy. O'Malley wystrzelił pocisk.

Kiedy torpeda opadła na głębokość dwustu siedemdziesięciu metrów, zaczęła penetrację. Okręt podwodny, jak spięty ostrogą, ruszył pełną parą i skręcił w lewo, oddalając się od helikoptera. O'Malley skarcił się w duchu, że zrzucił pocisk pod niewłaściwym kątem, ale dokładne programowanie zajęłoby zbyt wiele czasu. Trzymał helikopter nieruchomo nad wodą i wsłuchiwał się w skowyt silników torpedy wabionej głębokim dudnieniem dwóch potężnych śrub charlie'ego. Podwodny okręt atomowy manewrował jak oszalały. Próbował nawet zwrotu w stronę nacierającej torpedy.

– Są na tych samych współrzędnych – poinformował Willy. – Myślę, że dostanie ją… trafienie!

Ale charlie nie zginął. Usłyszeli hałas przetłaczanego powietrza, lecz ten szybko ucichł. Przy akompaniamencie wściekłej kakofonii mechanicznych dźwięków okręt oddalał się na północ. Potem jednostka podwodna zwolniła i wszystko umilkło. O'Malley nie miał już paliwa, by prowadzić dalszy pościg. Ruszył na zachód, w stronę "Reubena Jamesa".

– Młot, tu Romeo, co się stało?

– Trafiliśmy, ale przetrwał. Bądź w gotowości, Borneo, wracamy na oparach paliwa. Mamy go jeszcze na pięć minut.

– Przyjąłem. Czekamy. Skierujemy na charlie'ego inny helikopter. Ty dołączysz do Topora.

– Jak to się stało, że nie został zniszczony? – zapytał Ralston.

– Prawie wszystkie rosyjskie okręty podwodne mają podwójne kadłuby i tak urocza pięćdziesięciokilogramowa głowica jak mark-46 jest często zbyt słaba, by zniszczyć jednostkę. Jeśli zaatakujesz od rufy, zniszczysz, ale w tym przypadku nie mogliśmy tego zrobić. Jeśli trafisz w rufę, rozbijasz uszczelniacze wałów i woda zalewa maszynownię. Taki strzał rozwali każdy okręt podwodny. Nie uczyli cię w szkole, że zawsze należy celować w tył?

– Niespecjalnie.

– Mądrale – warknął O'Malley.

Miło było po czterech godzinach znów ujrzeć "Reubena Jamesa". A jeszcze lepiej byłoby znaleźć się już w kwaterze oficerskiej – pomyślał z żalem pilot. Zatrzymał seahawka nad lewym skrajem rufy fregaty i poruszał się równolegle z okrętem. Siedzący z tyłu Willy otworzył przesuwane drzwi i zrzucił linkę pomocniczą. Załoga fregaty przymocowała do niej końcówkę węża do tankowania, a podoficer wciągnął ją, po czym wetknął w otwór zbiornika. Procedura ta nosiła nazwę tankowania helikoptera w locie. Podczas gdy O'Malley walczył z wirami powietrznymi powodowanymi ruchem okrętu, do zbiorników maszyny płynęła benzyna. Dzięki temu systemowi śmigłowiec mógł pozostać w powietrzu kolejne cztery godziny. Ralston w tym czasie doglądał wskaźników paliwa, a O'Malley pilotował.

– Baki pełne, Willy.

Podoficer opuścił szlauch i wciągnął linkę z powrotem. Z ulgą zatrzasnął drzwi śmigłowca, a następnie przypiął się pasami. Wyżsi oficerowie stworzeni są do wyższych rzeczy niż te, które ja robię – pomyślał.

– Bravo, tu Młot. Dokąd mamy lecieć?

– Młot, tu Bravo, leć prosto kursem jeden-trzy-zero. Osiem mil stąd czeka Topór.

– Lecę – O'Malley okrążył fregatę i ruszył na południowy wschód.

– Młot, tu Romeo. Sea sprite z "Simensa" wykończył twojego charlie'ego. Dowódca eskorty przesłał nam przez radio słowa: "dobra robota".

– Przekaż dowódcy moje uszanowanie. Bravo, tu Młot. Co teraz?

– Gdzieś tam powinien się czaić dwuśrubowy okręt podwodny, ale nie jesteśmy tego do końca pewni – włączył się do rozmowy Perrin. – Wystrzeliliśmy już trzy torpedy, lecz żadna nie znalazła celu. Tamci wypuścili w nas jedną. Wybuchła przedwcześnie w naszym kilwaterze.

– Jak daleko od okrętu?

– Pięćdziesiąt metrów.

– No, no – mruknął pilot. – W porządku, mam już z Toporem kontakt wzrokowy. Bravo, ty prowadzisz mecz. Dokąd mamy lecieć?

Morris w pościgu za zniszczonym charlie'em zanadto się oddalił od terenu polowania. Teraz na polecenie dowódcy fregata ruszyła pełną mocą silników i zbliżała się do "Battleaxe" z szybkością dwudziestu pięciu węzłów. Z powodu tak licznych rosyjskich okrętów podwodnych konwój zboczył nieco na południe.

Seahawk O'Malleya unosił się w powietrzu w odległości siedmiu mil od "Battleaxe", Topór tymczasem wrócił na fregatę po paliwo i nowy zapas pław sonarowych. Znów trwał proces zanurzania sonaru.

– Nic – poinformował Willy.

– Bravo, tu Młot, czy możesz mi dokładnie powiedzieć, co robi cel?

– Dwukrotnie prawie przyskrzyniliśmy go nad interkliną. Generalnie utrzymuje kurs południowy.

– Jeśli sądzić na podstawie dźwięków, jest to chyba okręt rakietowy.

– Zgadza się – włączył się Perrin. – Ostatnio mieliśmy go tysiąc metrów od twojej aktualnej pozycji. Teraz głucha cisza.

O'Malley przestudiował dane z nakresu, które nadeszły z "Battleaxe". Jak zwykle przy tropieniu jednostki podwodnej były to wyłącznie zgadywanki, mgliste domysły, niepewne sądy i trochę szalonych przypuszczeń.

– Bravo, pływałeś na okrętach podwodnych. Co o tym myślisz?

– Młot, jedyna rzecz, która ma sens i przychodzi mi do głowy, to ta, że on jest nieprawdopodobnie szybki.

O'Malley przyjrzał się dokładniej wykresowi.

– Masz rację, Bravo.

Pilot przez dłuższą chwilę rozważał informację. Papa? – zastanowił się. – Podwójne śruby, samosterujące rakiety dalekiego zasięgu, szybki jak złodziej.

– Młot, tu Bravo, jeśli założymy, że jest tak szybki, powinieneś ruszyć na wschód, zanim Romeo wyjdzie ze sprintu. Może wtedy zdoła podać wam jakieś namiary.

– Przyjąłem, Bravo. Wskaż wektor.

Kierowany przez "Battleaxe" seahawk oddalił się dwadzieścia mil na wschód i zaczął opuszczać sonar. Załadunek torped Stingraj i nowych pław sonarowych oraz tankowanie paliwa zajęło Toporowi kwadrans.

– Szefie, jak sądzisz, kogo gonimy? – spytał Ralston.

– Co powiesz o papie?

– Ależ Rosjanie mają tylko jeden egzemplarz tego typu – sprzeciwił się drugi pilot.

– To nie znaczy, że zamierzają oddać go do muzeum.

– Cisza, sir – poinformował Willy.

"Reuben James" zwolnił i skręcając na południe, uruchomił sonar. Gdyby "Battleaxe" nie straciła swego hydrolokatora holowanego – pomyślał smętnie Morris – moglibyśmy przeprowadzić namiar triangulacyjny. Wtedy, dysponując dwoma helikopterami…

– Kontakt, przypuszczalnie okręt podwodny. Współrzędne: zero-osiem-jeden. Pozycja chyba się powoli zmienia… O! Teraz płynie z północy na południe.

Dane pojawiły się jednocześnie na ekranach "Battleaxe" i dowódcy okrętów eskortowych. Do polowania włączył się kolejny helikopter.

– Kopuła w dół!

To już trzydziesty siódmy raz dzisiaj – pomyślał ponuro O'Malley.

– Dupa mnie boli.

– Mnie również – roześmiał się Ralston pozbawionym wesołości śmiechem. Znów niczego nie namierzyli.

– Jak to się dzieje, że jakaś rzecz może być tak nudna i tak ekscytująca zarazem? – spytał podchorąży, nieświadomie powtarzając słowa wypowiedziane kilka dni wcześniej przez pilota tomcata.

– Kopuła w górę! Wiesz, też się nad tym parę razy zastanawiałem – O'Malley włączył radio. – Bravo, tu Młot. Mam pewien pomysł.

– Słuchamy cię, Młot.

– Topór stawia pławy w linii południowej. Zróbcie tak, by ktoś ustawił je również w linii zachodniej. Ja zacznę wysyłać impulsy. Być może wtedy ten cwaniaczek wykona jakiś ruch. Czy gonił cię helikopter, kiedy prowadziłeś okręt?

– Nie, Młot, nie gonił. Ale mocno zszedłem z kursu, by go uniknąć. Poczekaj chwilę, zorganizuję to.

– Ten skurwiel ma nerwy ze stali. Choć dobrze wie, że siedzimy mu na karku, wcale nie zamierza pryskać. Naprawdę sądzi, że nas w końcu dopadnie.

– Myśli tak od czterech godzin, szefie – zauważył Willy.

– Wiesz, na czym polega ta cała gra? Trzeba wiedzieć, kiedy odpuścić.

O'Malley wzbił maszynę w niebo i po raz pierwszy tego dnia włączył radar przeszukujący. Urządzenie to nie wykryłoby sterczącego z wody peryskopu, ale wysyłane przez nie impulsy mogły wystraszyć przebywającą blisko powierzchni jednostkę podwodną, a tym samym zmusić ją do wejścia pod interklinę. Słońce chowało się już za horyzont i tylko światła pozycyjne wskazywały O'Malleyowi miejsce, w którym znajdowały się dwa pozostałe, biorące udział w polowaniu helikoptery. Śmigłowce ustawiły już pod kątem prostym dwie ośmiomilowe linie pław sonarowych.

– Młot, linie pikiet założone – oznajmił kapitan Perrin.

– Zaczynaj.

– Willy, aktywnym!

Dwieście metrów poniżej helikoptera przetwornik sonaru zaczął chłostać przestrzeń wodną impulsami wysokiej częstotliwości. Urządzenie pracowało minutę. Potem podoficer wyciągnął je z wody i maszyna przeniosła się dalej na południowy wschód. Wszystko trwało pół godziny. O'Malleyowi mocno już ścierpły nogi, co znacznie utrudniało mu ruchy.

– Zaczekam chwilę – powiedział, zdjął stopy z pedałów i zaczął poruszać palcami, by przywrócić w nogach krążenie.

– Młot, tu Bravo, mamy kontakt. Pława sześć na linii echa – był to ciąg pław biegnących ze wschodu na zachód. Pława szósta zajmowała trzecie miejsce od strony zachodniej, gdzie zaczynała się November – linia północ-południe.

– Tym razem sygnał jest słaby.

O'Malley skierował helikopter na zachód. Tam pozostałe dwa śmigłowce krążyły nad postawionymi przez siebie hydrolokatorami.

– Ostrożnie, ostrożnie – mruknął w interkom. – Zanadto go nie wystraszmy.

Starannie wybrał tor lotu. Ani razu nie naleciał bezpośrednio nad kontakt, ale też i nie oddalał się zbytnio od celu. Minęło kolejne pół minuty. Każda sekunda wlokła się jak ślimak. W końcu namierzyli przeciwnika. Posuwał się na wschód z szybkością około dziesięciu węzłów i płynął głęboko pod interkliną.

– Mamy go już na trzech pławach – poinformował Perrin. – Topór leci na pozycję.

O'Malley obserwował błyskające czerwone światełka oddalone o jakieś trzy mile. Śmigłowiec z "Battleaxe" zrzucił dwie kierunkowe pławy sonarowe DIFAR i czekał. Na ekranie O'Malleya pokazał się obraz. Cel przepłynął właśnie dokładnie między DIFAR-ami.

– Torpeda poszła! – wykrzyknął Topór.

Pomalowany na czarno stingray spadł do wody pół mili przed zbliżającym się okrętem podwodnym. O’Malley przesunął lekko maszynę w tamtą stronę, zawisł nieruchomo w powietrzu i zrzucił własną pławę. Zaczął nasłuchiwać.

Stingray, podobnie jak amerykańskie marki-48, nie posiadał konwencjonalnego napędu, co powodowało, że był trudny do zlokalizowania zarówno przez sonar O'Malleya, jak i przez hydrolokator okrętu podwodnego. Nagle usłyszeli dźwięki kawitacyjne. Okręt podwodny włączył silniki na pełne obroty i skręcił. Potem dobiegły trzaski kadłuba. Jednostka, by ujść ścigającej ją torpedzie, gwałtownie zmieniała głębokość. Na końcu rozległa się detonacja głowicy bojowej.

– Trafiony! – zameldował Topór.

– Kopuła w dół!

Willy po raz ostatni spuścił przetwornik. Okręt podwodny wychodził na powierzchnię.

– Znowu? – zdumiał się Ralston. – To już drugi dzisiaj.

– Odległość: czterysta. Współrzędne: jeden-sześć-trzy. Idzie w górę.

– Poszukiwania po okręgach. Pierwsza głębokość: trzydzieści.

– Wprowadzone – odparł Ralston.

O'Malley znów wystrzelił torpedę.

– Kopuła w górę. Bravo, pierwsze trafienie nie zniszczyło celu, zrzuciliśmy kolejny pocisk.

– Może po prostu chce wyjść na powierzchnię, by uratować załogę – odezwał się Ralston.

– Może też chcieć wystrzelić rakiety. Powinien uciekać. Ja bym tak właśnie zrobił.

Drugi cios dokończył dzieła. O'Malley poleciał prosto na "Reubena Jamesa". Pozwolił Ralstonowi posadzić maszynę na lądowisku. Kiedy tylko umocowano i zabezpieczono łańcuchami koła śmigłowca, wysiadł z kabiny. Morris spotkał go w przejściu między hangarami.

– Wyśmienita robota, Jerry.

– Dzięki, szefie – O'Malley, który zostawił hełmofon w helikopterze, miał przepocone, skołtunione włosy, a oczy piekły go od ściekającego godzinami potu.

– Chciałbym omówić parę spraw.

– Mógłbym najpierw wziąć prysznic i zmienić ubranie, szefie?

O'Malley minął mesę i udał się do swojej kabiny. Po niecałej minucie stał już pod prysznicem.

– Ile litrów wypacasz w taki dzień jak dzisiaj? – spytał Morris.

– Dużo – przyznał pilot, odkręcając kurek. Z góry chlusnął strumień zimnej wody. – Wiesz, od dziesięciu lat twierdzę, że te czterdziestki szóstki powinny mieć większe głowice. Może teraz te dupki od broni posłuchają moich rad.

– No dobrze. Co to było?

– Gdyby chodziło o zakład, postawiłbym na papę. Chłopcy z hydrolokacji wykonali kawał solidnej roboty. Sterowali nas idealnie – dodał gorącej wody i po minucie wynurzył się z kabiny. Znowu wyglądał i czuł się jak człowiek.

– Dowódca zarekomendował cię do krzyża oficerskiego Distinguished Flying Cross. To już twój trzeci, tak?

O'Malley zastanawiał się chwilę. Tamte dwa otrzymał za ratowanie ludzi; ten ma dostać za zabijanie.

– Kiedy znów będziesz mógł wystartować?

– Przyszły tydzień ci odpowiada?

– Ubieraj się. Porozmawiamy w mesie.

Pilot zaczesał włosy i nałożył świeże ubranie. Przypomniał sobie, że żona radziła mu używać zasypki dziecięcej, która chroniła skórę przed podrażnieniem przez pot i szorstkie ubranie. Był jednak na tyle głupi, by z brawurą lotnika wyśmiać jej dobre rady. Teraz mimo kąpieli w wielu miejscach ciała czuł swędzenie i piekący ból. Gdy wszedł do mesy, Morris czekał już na niego z dzbankiem lodowato zimnego soku owocowego.

– Masz na koncie jeden okręt o napędzie klasycznym i dwa rakietowe. Jaką demonstrują taktykę? Jest w niej coś charakterystycznego?

– Są strasznie agresywne. Ten papa mógł się spokojnie wymknąć. Charlie chytrze kluczył, ale też był napalony – O'Malley wypił pierwszą szklankę napoju. – Masz rację, idą na całego.

– Dużo agresywniej niż myślałem. Podejmują próby, na jakie normalnie nigdy by się nie zdecydowali. Czy to coś nam mówi?

– Mówi, że mamy przed sobą dwa kolejne, pracowite dni. Przepraszam kapitanie, ale jestem zbyt zmęczony, by myśleć.

– Odpocznij.

Загрузка...