Bruksela, Belgia
Wykonano trzy kopie taśmy. Jedną otrzymał wywiad dowództwa sił sprzymierzonych w Europie, który dokonał ponownego jej tłumaczenia. Drugą zajął się wywiad francuski. Zrobił analizę elektroniczną materiału. Trzecią przesłano belgijskiemu psychiatrze, władającemu biegle rosyjskim. W tym samym czasie niemal połowa pracowników wywiadu w kwaterze głównej NATO zajmowała się drobiazgowym wyliczeniem ilości paliwa, jaką armia radziecka zużyła od początku wojny. CIA i inne narodowe agencje wywiadowcze rozpoczęły gorączkowe studia nad problemem aktualnej produkcji i utylizacji produktów naftowych w Związku Radzieckim. Toland odnosił się sceptycznie do tych zabiegów, przewidując trafnie ich wyniki: za mało danych. Rozstrzał opinii był rzeczywiście imponujący: od stwierdzenia, że rosyjskie zapasy starczą jeszcze na wielomiesięczne działania bojowe, po konkluzję, że armia sowiecka całkowicie już wyczerpała swe paliwo.
Dowódca wojsk sprzymierzonych dokładnie badał każdy nadchodzący raport. Przesłuchania jeńców dały wywiadowi masę informacji – głównie fałszywych i sprzecznych. Do amerykańskiej niewoli dostało się niewielu radzieckich oficerów zaopatrzenia. Ich stanowiska mieściły się przeważnie daleko od linii frontu. Pierwsze do akcji wkroczyło lotnictwo. Wiedziano, że Rosjanie rozdrobnili swe magazyny paliw. Po zniszczeniu ogromnego magazynu w Wittenbergu zamiast jednego, Ogromnego Składu – co było zgodne z duchem radzieckiego społeczeństwa – Rosjanie stworzyli szereg mniejszych. Doszli do wniosku, że to się opłaca mimo większych wydatków na obronę przeciwlotniczą i ochronę zwiększonej liczby magazynów. Samoloty Paktu Atlantyckiego więc skoncentrowały się głównie na lotniskach, magazynach broni, węzłach komunikacyjnych i kolumnach zmierzających na linię frontu czołgów. Były to bardziej lukratywne cele niż niewielkie składy paliw, które w dodatku bardzo trudno było zlokalizować. Drogę do wszelkich składów wskazywać mogły długie sznury cystern kursujących tam i z powrotem. Niewielkie punkty, z małą liczbą pojazdów stanowiły dla instalowanych w samolotach radarów obiekt trudny do namierzenia. Dlatego też sporadycznie tylko lotnictwo atakowało punkty składowania paliwa. Po trwającej kwadrans rozmowie, jaką z szefem lotnictwa odbył dowódca sił sprzymierzonych, sytuacja uległa radykalnej zmianie.
Stendal, Niemiecka Republika Demokratyczna
– Nie podołam obu tym rzeczom naraz – mruknął do siebie Aleksiejew. Ostatnie dwanaście godzin szukał wyjścia z tej sytuacji. Rozwiązania nie znalazł.
Zaskoczyła go nieoczekiwana zmiana miejsc. Z dynamicznego podwładnego stał się nagle głównodowodzącym. Teraz to on był odpowiedzialny za sukces lub porażkę. Każdy błąd był jego błędem, a niepowodzenie jego niepowodzeniem. Poprzednia sytuacja bardziej mu odpowiadała. Podobnie jak poprzednik, Aleksiejew musiał zatwierdzić nawet te rozkazy, o których wiedział, że są nie do wypełnienia. Miał zatrzymać obecne pozycje, a jednocześnie kontynuować natarcie. "Uderzenie na północny zachód od Wezery" – brzmiał rozkaz. – "Odetniecie się od atakujących prawą flankę wojsk nieprzyjaciela i utorujecie drogę do Zagłębia Ruhry". Środki, jakimi dysponował, wystarczały tylko na jedną z tych rzeczy. Ktokolwiek wydał to polecenie, nie orientował się, czy też nie dbał o to, że jest ono po prostu niewykonalne.
Ale NATO orientowało się doskonale. Lotnictwo Paktu niszczyło bez litości wszelki nieprzyjacielski transport drogowy między Ruhle a Alfeld. Dwie dywizje czołgowe kategorii B osłaniające północną flankę oddziałów Bieriegowoja zostały rozgromione. Jednostki w sile batalionu strzegły zbiegów arterii komunikacyjnych, a Pakt Atlantycki słał nieustannie do Alfeld posiłki. W lasach na północ od Riihle czaiły się dwie lub trzy pełne dywizje czołgów, lecz jak dotąd nie zaatakowały jeszcze sił Bieriegowoja. Owa bierność przeciwnika kusiła generała, by sforsować rzekę i jednocześnie przeprowadzić kontratak na północy.
Aleksiejew pamiętał ważną lekcję z Akademii Frunzego: ofensywa pod Charkowem w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym drugim. Niemcy pozwolili nadciągającej Armii Czerwonej wedrzeć się głęboko w swoje linie po to tylko, by odciąć i zniszczyć radzieckie siły. Naczelne Dowództwo (czytaj: Stalin) zlekceważyło obiektywne dane o sytuacji, gwałcąc tym samym Drugie Prawo Walki Zbrojnej, gdyż kierowało się subiektywnym odczuciem, że skoro wojsko posuwa się do przodu, to wszystko jest w porządku. Była to z gruntu fałszywa taktyka. Tyle mówiła lekcja. Generał zastanawiał się, czy obecna bitwa też wejdzie do podręczników, a przyszli kapitanowie i majorzy uczyć się będą tego, że generał-pułkownik Paweł Leonidowicz Aleksiejew okazał się skończoną dupą wołową.
Ale jeśli się cofnę… i przyznam do porażki, zostanę rozstrzelany. Wtedy trafię do książek jako zdrajca Ojczyzny. Wszystko pasuje. Po wysłaniu w ogień tylu tysięcy młodych chłopców, sam stanąłem w obliczu śmierci; tyle, że nadchodzącej z całkiem innej strony.
– Majorze Siergietow, chcę, byście udali się do Moskwy i osobiście poinformowali ich, co zamierzam. Zabiorę Bieriegowojowi jedną dywizję i pchnę ją na wschód, by ponownie otworzyć sobie drogę do Alfeld. Atak na Alfeld nastąpi z dwóch stron i kiedy odzyskamy miasteczko, ruszymy na drugą stronę Wezery bez strachu, że nasze czołgi zostaną odcięte.
– Bardzo zręczny kompromis – z nadzieją w głosie przyznał major.
To właśnie chciałem usłyszeć – ucieszył się generał.
Bitburg, Republika Federalna Niemiec
Pozostało dwanaście stealthów. Dwukrotnie wycofane zostały na krótko z akcji. Dowództwo próbowało wypracować nowe taktyki, które zmniejszyłyby ryzyko utraty cennych maszyn. W pewnej mierze to się udało – powiedział sobie pułkownik Ellington. – Niektóre radzieckie systemy świetnie sobie radziły z maszynami typu Stealth.
Niemniej połowa strat ciągle była niewyjaśniona. Może ciężko załadowane bronią maszyny, lecąc na minimalnym pułapie, uległy zwykłym wypadkom? A może wynikało to z matematycznego prawdopodobieństwa? Pilot sądzi, że gdy wykonuje zadanie ma jeden procent szans, że zostanie zestrzelony. Po pięćdziesięciu misjach okazuje się, że szansę te wynoszą czterdzieści procent.
Załogi pułkownika były w grobowych nastrojach. Piloci wchodzący w skład elitarnej eskadry stealthów stanowili prawie rodzinę, a jedna trzecia jej członków straciła już życie. Profesjonalizm, który pozwalał kryć prawdziwe uczucia i dawać im upust wyłącznie w samotności, również miał swoje granice. Granicę tę przekroczyli już dawno.
Choć skuteczność misji spadła, wymagania wojny pozostawały te same. Ellington zdawał sobie sprawę, że w hierarchii wartości wojskowych uczucia liczyły się o wiele mniej niż sprawna ręka i pewne oko.
Oderwał maszynę od ziemi i pomknął samotnie na wschód. Tej nocy nie miał żadnej broni z wyjątkiem niezbędnych do samoobrony sidewinderów i pocisków antyradarowych. Jego F-19A zamiast bomb wiózł zapasowe zbiorniki z paliwem. Pułkownik wzbił maszynę na wysokość tysiąca metrów, sprawdził instrumenty, dokonał lekkiej korekty wyważenia samolotu, po czym zszedł na pułap stu siedemdziesięciu metrów. Nad Wezerą miał przelecieć na tej właśnie wysokości.
– Duke, widzę na dole jakiś ruch – poinformował Eisly.
– Wydaje mi się, że to kolumna czołgów i transporterów z piechotą. Jadą na północny wschód autostradą 64.
– Zamelduj o tym.
Tutaj wszystko, co się ruszało, stanowiło cel. Minutę później przelecieli nad Leiną. Alfeld minęli po północnej stronie. Dostrzegli rozbłyski odległych salw artyleryjskich i Ellington zboczył w lewo. Mknące swymi balistycznymi torami pociski o średnicy piętnastu centymetrów nie dbały o to, czy stealth jest widoczny, czy też nie.
To zadanie powinno być łatwiejsze – pocieszał się w duchu Ellington. Lecieli na wschód, trzy kilometry od bocznej drogi, którą Eisly cały czas obserwował za pomocą kamery telewizyjnej zainstalowanej w przodzie maszyny. Odbiornik ostrzegający o zagrożeniu nastrojony był na częstotliwość przeczesujących niebo radarów z wyrzutni rakiet ziemia-powietrze.
– Czołgi – poinformował cicho. – Bardzo dużo czołgów.
– W ruchu?
– Chyba nie. Jakby stały przy drodze i kryły się między drzewami. Poczekaj… ostrzeżenie przed wyrzutnią rakietową! SAM na godzinie trzeciej.
Ellington odepchnął od siebie drążki sterowe, a następnie przesunął je w lewo. W ciągu paru sekund musiał wykonać kilka czynności. Skierował maszynę w dół, odwrócił głowę, spojrzał na nadlatujący pocisk, po czym znów wbił wzrok przed siebie, bacząc, by wart pięćdziesiąt milionów dolarów samolot nie wyrżnął w ziemię. Ujrzał kierującą się w jego stronę żółtobiałą plamę ognia. Wyrównał lot i gwałtownie przechylił maszynę przez prawe skrzydło. Siedzący z tyłu Eisly nieustannie śledził rakietę.
– Dobra nasza, Duke! Przeleciała bokiem.
Lecący nad wierzchołkami drzew pocisk znurkował i eksplodował w lesie.
– Instrumenty mówią, że był to SA-6. Na pierwszej godzinie radar śledzący. Bardzo blisko.
– Okay – mruknął Ellington.
Uaktywnił rakietę antyradarową Sidearm i odpalił ją w odległy o ponad sześć kilometrów transmiter. Rosjanie nie zdążyli wykryć obecności pocisku. Ellington ujrzał w dole błysk eksplozji. Masz za swoje, Darth Vader!
– Chyba miałeś rację, Duke. W ten właśnie sposób namierzają nasze maszyny.
– Pewnie.
Stealth był niewidoczny dla radarów zainstalowanych w samolotach. Urządzenie naziemne skierowane w niebo miało dużo większą szansę namierzenia maszyny. Mogli wprawdzie temu zapobiec, lecąc na bardzo niskim pułapie, lecz wtedy ich pole obserwacji kurczyło się prawie do zera. Znów skierował samolot w stronę czołgów.
– Jak myślisz, Don? Ile ich jest?
– Dużo. Ponad setka.
– Zamelduj.
Ellington zawrócił na północ, a major Eisly złożył przez radio raport. Za kilka minut miejsce koncentracji czołgów nawiedzić miały niemieckie phantomy. Tak wiele nieruchomych maszyn zgrupowanych w jednym miejscu znaczyć może punkt tankowania paliwa – pomyślał pułkownik. Cysterny albo już tam są, albo dopiero nadjeżdżają. Pojazdy z benzyną stanowiły główny cel tej misji Ellingtona. Tak nagła zmiana taktyki w wyborze celów zaskoczyła pilotów. Po tygodniach nieustannego polowania na transporty z zaopatrzeniem i maszerujące kolumny wroga… a to co znów takiego?
– Przed nami ciężarówki!
Duke wpatrywał się we wskaźnik refleksyjny na owiewce. Długi rząd… cystern posuwał się szybko w zwartej kolumnie. Wszystkie miały wygaszone światła. Charakterystyczny kształt samochodów nie budził wątpliwości. Duke wprowadził samolot w ostry skręt i przemieścił się o trzy kilometry. Pracujący na podczerwień ekran Eisly'ego pokryła poświata rzucana przez cieplejsze od nocnego powietrza silniki i rury wydechowe pojazdów. Wyglądało to jak pochód duchów sunący wysadzaną drzewami drogą.
– Naliczyłem około pięćdziesięciu sztuk, Duke. Kierują się w stronę czołgów.
Pięć tysięcy galonów paliwa w każdym samochodzie – kalkulował w myślach pilot. – Dwieście pięćdziesiąt tysięcy galonów oleju napędowego… ilość wystarczająca dla dwóch sowieckich dywizji.
Eisly przekazał tę informację przez radio.
– Cień Trzy – odezwał się w odpowiedzi kontroler z samolotu radiolokacyjnego. – Osiem ptaszków już w drodze. Przybędą za około cztery minuty. Pozostańcie w pobliżu i liczcie.
Ellington obniżył lot i przez kilka minut krążył nad czubkami drzew. Zastanawiał się, ilu rosyjskich żołnierzy uzbrojonych w ręczne wyrzutnie SA-7 czai się w pogrążonym w mroku lesie.
Wiele czasu upłynęło od Wietnamu, wiele czasu minęło od chwili, kiedy pułkownik po raz pierwszy uświadomił sobie, iż mimo umiejętności, jakie posiada, zwykły, głupi przypadek może przeciąć nić jego życia. W ciągu długich lat pokoju zdążył o tym zapomnieć; Ellingtonowi nie mieściło się w głowie, że mógłby w taki właśnie sposób zginąć. Tutaj jednak wystarczyłby jeden żołnierz uzbrojony w SA-7 i… Przestań o tym myśleć, Duke – skarcił się w duchu.
Brytyjskie tornada nadleciały od wschodu. Prowadzący samolot zrzucił wiązkę bomb na czoło kolumny. Pozostałe maszyny mknęły nad drogą pod niewielkim kątem i zasypywały bombkami kolumnę cystern. Ciężarówki eksplodowały, wysyłając wysoko w niebo bicze blasku. Ellington dostrzegł na tle pomarańczowych płomieni sylwetki dwóch myśliwców bombardujących, które kierowały się już na zachód, do domu. W dole paliwo rozlewało się ognistymi strugami na obie strony szosy. Nie uszkodzone pojazdy hamowały gwałtownie i skręcały, próbując rozpaczliwie uniknąć zagłady. Z niektórych wyskakiwali kierowcy. Cysterny zjeżdżały na pobocza, by uciec z morza płomieni. Kilku pojazdom to się udało. Większość jednak była zbyt ciężka, by utrzymać równowagę na miękkiej ziemi i natychmiast się wywracała.
– Powiedz, że zniszczyli połowę. Wcale nieźle.
Minutę później stealth dostał nowe rozkazy i poleciał: na północ.
W Brukseli nadsyłane przez samolot radiolokacyjny informacje nanoszone były na nakres. Sprzężony z magnetowidem komputer wytropił przebieg trasy cystern aż do miejsca, skąd wyruszyły. Podążyło w tamtą stronę osiem myśliwców. Stealth przybył tam pierwszy.
– Radary SAM-ów, Duke – ostrzegł Eisly. – Wydaje mi się, że dwie baterie: SA-6 i SA-11. Widać, że Rosjanie przykładają do tego miejsca dużą wagę.
– I setka pieprzonych żołnierzy z wyrzutniami ręcznymi – dodał Ellington. – Kiedy pojawią się nasi?
– Za cztery minuty.
Dwie baterie SAM-ów – pomyślał pilot. – To bardzo przykra niespodzianka dla samolotów, które niebawem nadlecą.
– Wyrównajmy trochę szansę.
Eisly namierzył radar jednej z wyrzutni SA-11. Ellington nadał maszynie prędkość siedmiuset kilometrów na godzinę i ruszył tuż nad drogę, poniżej wierzchołków drzew. W odległości trzech kilometrów od celu wzbił maszynę w niebo i odpalił sidearma.
W tym samym momencie plunęły ogniem dwie radzieckie wyrzutnie. Duke zmusił samolot do maksymalnego przyspieszenia i skręcając gwałtownie na wschód, wyrzucił jak zwykle chmurę aluminiowych pasków oraz kilka flar. Jeden z pocisków wszedł w aluminium, po czym, nie czyniąc nikomu krzywdy, eksplodował. Drugi jednak otrzymał odbity od kadłuba stealtha sygnał i nie zboczył z trasy. Ellington, w nadziei, że zmyli ścigającą rakietę, poszedł ostro w górę i z ogromnym przyspieszeniem wykonał skręt. Ale SA-11 była szybka. Eksplodowała trzydzieści metrów za amerykańską maszyną. W sekundę później piloci katapultowali się. Ich spadochrony zadziałały zaledwie sto trzydzieści metrów nad ziemią.
Ellington wylądował na skraju niewielkiej polany. Błyskawicznie uwolnił się od spadochronu i włączył radio ratunkowe. Potem sięgnął po rewolwer. Kątem oka dostrzegł opadający na drzewa spadochron Eisly'ego. Pobiegł w tamtą stronę.
– Pierdzielony las – wysapał Eisly, majtając nogami nad ziemią.
Ellington wspiął się po pniu i odciął majora. Twarz Eisly'ego krwawiła. Na północy rozległy się eksplozje.
– Znaleźli magazyny – powiedział Ellington.
– A kto nas tu znajdzie? Coś stało mi się w plecy.
– Ale iść możesz, Don?
– Pewnie, że mogę.
Stendal, Niemiecka Republika Demokratyczna
Rozmieszczenie zapasów paliwa w małych składach prawie do zera zredukowało ataki Paktu Atlantyckiego na radzieckie magazyny. Rezultaty tego posunięcia widoczne były przez blisko miesiąc. Wprawdzie sprzymierzeni z furią atakowali kolumny czołgów i magazyny z bronią, ale tego akurat towaru Rosjanie mieli pod dostatkiem. Z paliwem sprawa przedstawiała się całkiem inaczej.
– Towarzyszu generale, NATO zmieniło taktykę nalotów.
Aleksiejew odwrócił się od mapy i popatrzył na oficera z wywiadu lotnictwa. Pięć minut później nadszedł szef zaopatrzenia.
– Czy sytuacja rzeczywiście jest tak niedobra?
– Ogólnie straciliśmy około dziesięciu procent naszych paliw, a w sektorze Alfeld ponad trzydzieści.
Zadzwonił telefon. Na linii był generał, którego dywizje miały za pięć godzin uderzyć na to miasteczko.
– Brak nam paliwa. Dwadzieścia kilometrów stąd lotnictwo nieprzyjaciela zaatakowało i zniszczyło kolumnę moich cystern.
– Starczy wam tego, co macie? – spytał Aleksiejew. – Musi, ale trudno będzie mi odpowiednio manewrować jednostkami.
– Pójdziecie do szturmu z tym, co wam zostało.
– Ale…
– Jeśli nie ruszycie z pomocą, żołnierze czterech naszych dywizji umrą. Atak rozpoczniemy zgodnie z planem.
Aleksiejew odłożył słuchawkę. Bieriegowoj również skarżył się na niedostatek paliwa. Pojemność baków w czołgu pozwalała maszynie przebyć trzysta kilometrów w linii prostej. Ale raz, że droga nigdy nie wiodła w linii prostej, a dwa, że czołgiści mimo surowych nakazów nie wyłączali silników podczas postoju maszyn. W razie nieoczekiwanego ataku z powietrza czas potrzebny na uruchomienie czołgu mógł decydować o życiu lub śmierci. Bieriegowoj musiał przeznaczyć całe rezerwowe paliwo dla ruszających na wschód wozów, które wraz z idącymi na zachód dywizjami kategorii C miały uderzyć na Alfeld. Dwie dywizje znajdujące się na lewym brzegu Wezery zostały praktycznie unieruchomione. Los ofensywy Aleksiejewa zależał wyłącznie od organizacji transportu.
Generał polecił szefowi zaopatrzenia przygotować dużą ilość paliwa. Jeśli atak na Alfeld się powiedzie, siły radzieckie potrzebować go będą bardzo dużo.
Moskwa, RSFRR
Gwałtowny przeskok był zabawny – odrzutowiec w niecałe dwie godziny pokonał dystans dzielący Stendal od Moskwy, świat wojny od świata pokoju, strefę zagrożenia od strefy bezpieczeństwa. Na wojskowym lotnisku czekał już Witalij, szofer jego ojca, i niebawem major trafił do daczy ministra położonej w brzozowych laskach otaczających stolicę. Ojciec czekał w głównym pokoju. Towarzyszył mu jakiś nieznajomy mężczyzna.
– A więc to jest słynny Iwan Michajłowicz Siergietow, major Armii Radzieckiej.
– Wybaczcie towarzyszu, ale myśmy się chyba jeszcze nie poznali.
– Wania, to Borys Kosow.
Twarz młodego oficera zdradziła tylko część emocji, jakie wywołał w nim fakt, że został przedstawiony dyrektorowi KGB. Major rozsiadł się w klubowym fotelu i zaczął przyglądać się człowiekowi, z rozkazu którego podłożono na Kremlu bomby, a potem jeszcze sprowadzono tam dzieci. Była druga nad ranem. Wierni Kosowowi żołnierze KGB patrolowali okolicę daczy, by zachować spotkanie w tajemnicy. Wierni żołnierze. Zapewne wierni – poprawił się w myślach Siergietow.
– Iwanie Michajłowiczu – odezwał się kordialnie Kosow. – Co sądzicie o sytuacji na froncie?
Młody oficer siłą woli powstrzymał się przed spojrzeniem na ojca.
– Los operacji ciągle jest niepewny… ale pamiętajcie, że jestem tylko młodszym oficerem, któremu brak doświadczenia i trudno formułować miarodajne sądy. Moim zdaniem wypadki mogą potoczyć się różnie. Przeciwnikowi brakuje wprawdzie ludzi, ale dostał potężny zastrzyk w postaci sprzętu.
– Który wystarczy na dwa tygodnie?
– Zapewne na krócej – odparł Siergietow. – Przebywając na pierwszej linii frontu, nauczyliśmy się, że sprzęt zużywa się dużo szybciej niż zakładają to jakiekolwiek plany. Paliwo, amunicja, wszystko to dosłownie niknie w oczach. Nasi przyjaciele z marynarki muszą staranniej zająć się ich konwojami.
– Tu akurat mamy bardzo ograniczone pole manewru – odparł Kosow. – Nie spodziewałem się takiego obrotu sprawy… no cóż, szczerze mówiąc, nasza flota poniosła, klęskę. Islandia niebawem znów będzie w rękach Paktu Atlantyckiego.
– Ależ Bucharin nic o tym nie wspomniał! – sprzeciwił się starszy Siergietow.
– Nie powiedział też, iż lotnictwo dalekiego zasięgu Floty Północnej praktycznie nie istnieje. Głupiec, myśli, że ja nie mam dostępu do żadnych informacji! Amerykanie dysponują już na Islandii pełną dywizją i potężnym wsparciem marynarki. Jeśli nasza flota podwodna nie zniszczy tych okrętów – a pamiętajcie, że dopóki tam są, nie mogą niszczyć konwojów – za tydzień stracimy wyspę. To uniemożliwi dalszą realizację naszej strategii polegającej na tym, by izolować Europę. Jeśli Pakt Atlantycki zacznie bez ograniczeń uzupełniać swoje zapasy, co wtedy?
Iwan Siergietow niespokojnie poruszył się w fotelu. Domyślał się, do czego zmierza rozmowa.
– Wtedy zapewne przegramy.
– Zapewne? – parsknął Kosow. – Wtedy jesteśmy skazani. Przegramy wojnę z NATO, tragiczna sytuacja w naszej energetyce jeszcze się pogorszy, a wojsko stanowić będzie zaledwie ułamek tych sił, którymi dysponowaliśmy. I co wtedy uczyni Politbiuro?
– Lecz jeśli ofensywa na Alfeld się powiedzie…
Obaj członkowie Politbiura zignorowali tę uwagę.
– Na czym polega sekret negocjacji z Niemcami w Islandii? – spytał minister Siergietow.
– Aha, zauważyliście, że minister spraw zagranicznych nieco koloryzował? – uśmiechnął się złośliwie Kosow. Był człowiekiem stworzonym do konspiracji. – Niemcy nie ustąpili o krok. Najprawdopodobniej chodziło o to, by w razie czego Pakt Atlantycki nie rozpadł się do końca. Albo jest to jakaś bliżej nieokreślona gra polityczna. Nie jesteśmy pewni – szef KGB nalał sobie do szklanki wody mineralnej. – Za osiem godzin zbiera się Politbiuro. Chyba tam nie pójdę. Mam chore serce i czuję, że bierze mnie angina.
– Zatem wasz raport dostarczy Łarionow?
– Tak – wyszczerzył zęby Kosow. – Biedny Josef. Wpadł w sidła własnych ocen wywiadowczych. Poinformuje, że sprawy toczą się inaczej, niż zakładał plan, ale się toczą. Powie, że obecny atak NATO stanowi tylko desperacką próbę zapobieżenia ofensywie, która ma wyjść z Alfeld, a negocjacje z Niemcami ciągle rokują nadzieje. Powinienem was ostrzec, majorze, iż Łarionow ma w waszym sztabie swego człowieka. Choć nie czytałem raportu, jaki złożył, wiem, kto to jest. To on zapewne dostarczył informacji, na podstawie których aresztowano poprzedniego dowódcę teatru i mianowano na jego miejsce waszego generała.
– A co się stało z poprzednim dowódcą? – spytał oficer.
– To nie wasza sprawa – odparł zimno Kosow.
W ciągu ostatnich trzydziestu sześciu godzin aresztowano w sumie siedmiu wysokich oficerów. Umieszczono ich w Lefortowie i Kosow przy najlepszych nawet chęciach nie miał wpływu na dalsze losy więźniów.
– Ojcze, muszę dokładnie znać sytuację z paliwem.
– Rezerwy narodowe są na wykończeniu. Paliwo, które otrzymaliście lub jest jeszcze w drodze, starczy na tydzień. Pozostaje zapas na kolejny tydzień oraz rezerwa przeznaczona na operację w Zatoce Perskiej. Tej benzyny starczy również na tydzień.
– Przekażcie zatem swemu dowódcy, że ma dwa tygodnie czasu na wygranie wojny. Jeśli zawiedzie, zapłaci głową. Łarionow całą winę za spowodowane przez siebie błędy wywiadu zwali na armię. Wasze życie, młody człowieku, wtedy również będzie zagrożone.
– Kto jest tym szpiegiem KGB w naszym sztabie?
– Oficer operacyjny teatru wojny. Dokooptowany tam wprawdzie został przed laty, ale jego bezpośredni przełożony należy do frakcji Łarionowa. Nie mam dostępu do raportów, jakie składa.
– Generał Aleksiejew… złamał otrzymane instrukcje i wycofał jednostki znad Wezery. Posłał je na wschód, gdzie mają wziąć udział w operacji odbicia Alfeld.
– Zatem już teraz znalazł się w niebezpieczeństwie. Nie potrafię mu pomóc.
Bo nie chcę wiązać sobie rąk – dodał w myślach dyrektor KGB.
– Wania, powinieneś już wracać. Mam z towarzyszem Kosowem kilka spraw do omówienia.
Siergietow objął syna i odprowadził do drzwi. Spoglądał na niknące między brzozami tylne, czerwone światła samochodu.
– Nie podoba mi się pomysł plątania w to mego syna.
– A komu innemu moglibyście zaufać, Michaile Edwardowiczu. Rodinie grozi zagłada, przywódcy partyjni oszaleli, nawet ja nie sprawuję już pełnej kontroli nad KGB. Czyż nie rozumiecie, że p r z e g r a l i ś m y? Musimy ratować, co się da.
– Ale przecież wciąż trwamy na terytorium wroga…
– Wczorajszy dzień się nie liczy. Nie liczy się dzisiaj. Naprawdę liczy się to, co będzie za tydzień. Kiedy już nawet minister obrony zrozumie, że przegraliśmy, jak postąpi? Zastanawialiście się nad tym? Kiedy desperat pojmie, że przegrał, a w dodatku dysponuje bronią jądrową, co wtedy?
Rzeczywiście, co wtedy? – pomyślał Siergietow.
Zadał sobie dwa pytania: Co zrobię ja? Co zrobimy my?
Popatrzył na Kosowa i zaczął rozważać to drugie.
Alfeld, Republika Federalna Niemiec
Mackalla dziwiło, że Rosjanie nie reagują natychmiast. Przeprowadzili wprawdzie nocą kilka ataków lotniczych i ostrzelali z artylerii pozycje przeciwnika, ale spodziewany atak sił lądowych nie nastąpił. Był to wielki błąd. Dzięki tej zwłoce zdążyły nadejść nowe dostawy amunicji i po raz pierwszy od tygodnia czołgi zostały w pełni uzbrojone. Najważniejsze jednak było to, iż przetrzebione szeregi 11. Pułku Kawalerii Pancernej uzupełniła niemiecka Brygada Pancerna Grenadierów. Mackall ufał już Niemcom w tym samym stopniu co potężnemu pancerzowi swego czołgu. Ich pozycje obronne rozciągały się daleko na zachód i na wschód. Operujące na północy jednostki, które przybyły z odsieczą dla Alfeld, zapewniały silne wsparcie ogniowe artylerii dalekiego zasięgu. Jednostki inżynieryjne naprawiły już rosyjskie mosty na Leinie i czołgi Mackalla ruszały właśnie nimi z pomocą oddziałom piechoty zmotoryzowanej, które okopały się w ruinach Alfeld.
To bardzo dziwne uczucie przekraczać rosyjskie mosty; to bardzo dziwne uczucie w ogóle kierować się na wschód – myślał porucznik. Kierowca jego czołgu był podenerwowany, kiedy z prędkością ośmiu kilometrów na godzinę prowadził maszynę po wąskiej konstrukcji, która sprawiała wrażenie bardzo kruchej. Gdy znaleźli się już po drugiej stronie, ominęli samo miasto i wzdłuż rzeki ruszyli na północ. Padał drobny deszcz, wszystko spowijała lekka mgła, nad głowami kłębiły się niskie, gęste chmury, a widoczność nie przekraczała tysiąca metrów. Typowa pogoda dla europejskiego lata. Oczekujący na nich żołnierze skierowali nowo przybyłe czołgi na czekające już pozycje. W przygotowaniu tych stanowisk bardzo pomogli sami Rosjanie. Uprzątnęli bowiem skrzętnie gruz, układając go w zgrabne wysokie prawie na dwa metry pryzmy, jakby specjalnie stworzone dla osłony amerykańskich maszyn bojowych.
Porucznik Mackall osobiście skontrolował stanowiska swoich czterech czołgów, a następnie odbył naradę z dowódcą kompanii piechoty, którą jego pluton miał wspierać. Na przedmieściach Alfeld okopały się dwa bataliony piechurów, którym towarzyszył szwadron czołgów.
Ciszę rozdarł wizg pocisków. To amerykańskie armaty posłały kolejną porcję min artyleryjskich na okryte mgłą pole bitwy, które rozciągało się przed oczami Mackalla. Porucznik szybko wskoczył do czołgu. Zaczynała się walka.
Stendal, Niemiecka Republika Demokratyczna
– Przygotowania do ataku zajęły zbyt wiele czasu – warknął Aleksiejew do oficera operacyjnego.
– Trzy dywizje już ruszyły.
– Jakie otrzymaliśmy posiłki?
Człowiek z wydziału operacyjnego przestrzegał wprawdzie Aleksiejewa przed atakiem na dwóch frontach, ale generał mocno trzymał się planu. Dowodzona przez Bieriegowoja dywizja kategorii A była już na miejscu gotowa uderzyć z zachodu, zaś trzy dywizje kategorii C miały ruszyć ze wschodu. Regularne formacje czołgowe nie posiadały artylerii – posuwały się zbyt szybko, by wlec za sobą armaty – ale trzysta czołgów i sześćset lekkich transporterów opancerzonych z piechotą, zdaniem generała, samo w sobie stanowiło potężną siłę… pytanie tylko, czym dysponował przeciwnik i ile rosyjskich pojazdów zniszczonych zostanie przez lotnictwo Paktu, zanim jeszcze nawiąże kontakt z nieprzyjacielem?
Pojawił się Siergietow. Miał na sobie wymięty w podróży mundur jednostki kategorii A.
– I jak zastaliście Moskwę? – spytał Aleksiejew.
– Ciemną, towarzyszu generale. Co z atakiem?
– Właśnie zaczynamy.
– Tak? – major był najwyraźniej zdziwiony tak długą zwłoką.
Obrzucił przeciągłym spojrzeniem oficera operacyjnego teatru wojny, który, marszcząc brwi, pochylał się właśnie nad stołem z mapami. Oficerowie taktyczni przygotowywali się do nanoszenia na nakres poszczególnych faz zbliżającej się bitwy.
– Towarzyszu generale, mam dla was wiadomość z naczelnego dowództwa.
Siergietow wręczył wyglądający bardzo urzędowo blankiet. Aleksiejew rzucił na niego okiem… i przestał czytać. Próbował nad sobą zapanować. Złożył starannie papier.
– Chodźmy do mego biura.
Generał bez słowa zamknął za sobą dokładnie drzwi.
– Jesteście tego pewni?
– Powiedział mi to osobiście dyrektor Kosow.
Aleksiejew usiadł na skraju biurka. Wyjął zapałki i podpalił otrzymany dokument. Obserwował, jak płomienie liżą papier. Kiedy dochodziły mu już do palców, wrzucił dopalające się resztki do popielniczki.
– Pieprzona menda. Stukacz. – Mam w sztabie zdrajcę, dodał w myślach. – Coś jeszcze?
Siergietow dokładnie zrelacjonował mu wszystko, czego dowiedział się w Moskwie. Kiedy skończył, Aleksiejew długo milczał. Porównywał ilość paliwa, jakiej potrzebował, z rezerwami, które miał do dyspozycji.
– Jeśli dzisiejszy atak się nie powiedzie… możemy…
Odwrócił twarz. Po prostu nie chciał, nie mógł dokończyć rozpoczętego zdania. Nie po to kształciłem się całe życie, by teraz przegrać – pomyślał. Przypomniał sobie, co mówił przed wojną. – Radziłem, by uderzyć natychmiast. Powiedziałem im, że niezbędne jest zaskoczenie strategiczne, któregonie osiągniemy, jeśli będziemy zwlekać zbyt długo. Oświadczyłem, że należy zamknąć Północny Atlantyk, by odciąć NATO od dostaw z Ameryki. I co? Nie posłuchali moich rad. Mój przyjaciel siedzi w więzieniu KGB, a moje życie wisi na włosku tylko dlatego, że mogę nie wywiązać się z zadania, o którym od początku mówiłem, że jest niewykonalne… Dlatego, że to ja miałem rację!
Daj spokój, Pasza. Po co Politbiuro miałoby wysłuchiwać opinii żołnierza, skoro może go po prostu rozstrzelać? Do biura wetknął głowę oficer operacyjny teatru wojny.
– Wojsko ruszyło.
– Dziękuję wam, Jewgieni Iljiczu – odparł uprzejmie Aleksiejew. – Chodźmy, majorze. Zobaczymy, jak szybko przełamiemy linie NATO.
Alfeld, Republika Federalna Niemiec
– Będzie bójka – odezwał się znad działa Woody.
– Na to wygląda – zgodził się Mackall.
Spodziewali się natarcia dwóch lub trzech rezerwowych sowieckich dywizji. Rosjanie ostrzeliwali ich z obu stron rzeki, lecz słaba widoczność utrudniała pracę zarównoradzieckiej artylerii jak i lotnictwu NATO, które w tych warunkach mogło zapewnić tylko minimalne wsparcie. Jak zwykle najgorsze było trwające dwie minuty wstępne bombardowanie rakietowe, kiedy to spadł na nich grad nie sterowanych pocisków. Ginęli ludzie i pojazdy, ale jednostki Paktu Atlantyckiego były dobrze okopane i straty okazały się stosunkowo niewielkie.
Woody włączył celowniki termogramowe. Pozwalało mu to obserwować teren na odległość do tysiąca metrów – dwukrotnie dalej niż w tych warunkach sięgał wzrok. Po lewej stronie wieżyczki wiercił się nerwowo ładowniczy. Stopy oparł na pedale, którym otwierał komorę z pociskami. Kierowca spoczywał pod głównym działem i leżąc w pudle rozmiarów trumny bębnił palcami po drążku kierowniczym.
– Uwaga, chłopcy. Nadchodzą – odezwał się Mackall.
– Widzę na wschodzie ruch.
– Ja też – potwierdził Woody.
Wróciło kilku żołnierzy z rekonesansu. Nie tylu, ilu powinno – pomyślał Mackall. – Jednak ponosimy duże straty…
– Cel: czołg. Godzina dwunasta – odezwał się Woody.
Nacisnął spust. Czołgiem szarpnęło. Z części zamkowej lufy wyskoczyła łuska. Ładowniczy wdepnął pedał. Otworzyły się drzwiczki od komory i mężczyzna wyjął kolejny pocisk podkalibrowy. Wsunął go do lufy.
– Gotowe.
Woody wybrał kolejny cel. Zajmował się wyłącznie sobą i tym, co robił, a Mackall obserwował przez otwory pozostałe czołgi swego plutonu. Dowódca piechoty wołał o wsparcie artyleryjskie.
Nieoczekiwanie ujrzeli przed sobą rosyjskich żołnierzy. Między szeregami piechoty pomykały ośmiokołowe transportery opancerzone. Bradleye natychmiast skierowały w tamtą stronę ogień ze swych 25-milimetrowych dział. Jednocześnie zaczęły padać wystrzeliwane przez artylerię pociski uzbrojone w zapalniki zbliżeniowe, które powodując detonację siedem metrów nad ziemią, sprawiały, że nacierający żołnierze zasypywani byli gradem odłamków.
Amerykanie nie mogli nie trafiać. Rosyjskie czołgi nacierały bardzo wąskim frontem, posuwały się w pięćdziesięciometrowych odstępach, a nie, jak miały to w zwyczaju, w stumetrowych. Woody natychmiast spostrzegł, że są to przestarzałe T-55 ze 100-rnilimetrowymi działami. Zniszczył trzy, zanim te zdążyły w ogóle wypatrzyć pozycje NATO. Jeden z radzieckich czołgów wcelował w pryzmę kamieni tuż przed czołgiem Mackalla i zasypał abramsa okruchami skał. Tę maszynę Woody zniszczył pociskiem HEAT. Pojawiły się świece dymne – ale to wcale Rosjanom nie pomogło. Elektroniczne amerykańskie celowniki nic sobie nie robiły z bijących w niebo kłębów dymu. Rosjanie, ustaliwszy już dokładnie pozycje przeciwnika, podali swej artylerii przez radio namiary. Amerykańskie armaty nie pozostały dłużne. Rozpoczął się pojedynek na działa.
– Czołg z anteną! Podkalibrowym!
Kanonier nastroił celownik na T-55 i odpalił pocisk. Chybił, ale natychmiast wprowadził w lufę następny. Drugi strzał wyrzucił wieżyczkę rosyjskiej maszyny wysoko w niebo. Celownik termiczny pokazywał jasne punkciki nadlatających rakiet przeciwczołgowych i plamy światła w miejscach, gdzie eksplodowały trafione pojazdy. Nagle Rosjanie przestali atakować. Większość ich maszyn płonęła. Ocalałe gwałtownie zawracały.
– Wstrzymać ogień! Wstrzymać ogień! – polecił swemu plutonowi Mackall. – Meldować się.
– Trzy-dwa, mam uszkodzoną gąsienicę – odezwał się jeden z amerykańskich czołgów.
Pozostałe, świetnie ukryte za stosami kamieni, pozostały nietknięte.
– Wystrzeliliśmy dziewięć pocisków, szefie – odezwał się Woody.
Mackall i ładowniczy otworzyli włazy, by usunąć z wnętrza wieżyczki gryzący smród propelentu. Kanonier zdjął skórzany hełm. Jasne włosy miał spocone i potargane.
– Wiem, czego w tej maszynie brakuje – oznajmił.
– Tak, Woody?
– Nie mamy na spodzie żadnego włazu. Dobrze byłoby się wysikać bez wyłażenia z tego cholernego czołgu.
– Musisz o tym przypominać? – jęknął kierowca.
Mackall roześmiał się i dopiero po chwili zrozumiał powód swej radości. Po raz pierwszy, nie cofając się na krok, powstrzymali Iwana. Była to bardzo budująca refleksja, zwłaszcza, że i tak nie mieliby się dokąd cofnąć. A reakcja załogi? Po prostu śmieje się z niewybrednych dowcipów.
USS "Reuben James"
O'Malley ponownie wystartował. Przeciętnie przebywał w powietrzu dziesięć godzin na dobę. Choć w ciągu ostatnich czterech dni storpedowane zostały trzy amerykańskie okręty, a dwa inne trafione rakietami wystrzelonymi z okrętów podwodnych, Rosjanie płacili za te sukcesy bardzo drogo. Na wody w pobliżu Islandii Iwan skierował około dwudziestu jednostek podwodnych. Osiem z nich zniszczono w chwili, gdy próbowały sforsować linię pikiet strzegących flotylli. Kilka następnych zatopiły statki z holowanymi antenami sonarowymi, którym pomagały własne helikoptery i śmigłowce z HMS "Illustrious". Zuchwały kapitan tanga przedostał się w środek grupy lotniskowców i trafił torpedą w "Americę". Bardzo szybko jednak Rosjanina wytropił i wysadził niszczyciel "Caron". "America" mogła teraz rozwijać szybkość dwudziestu pięciu węzłów, co z trudem wystarczało do prowadzenia operacji lotniczych. Ale jednostka pozostała na stanowisku.
"Siły Mike'a" – "Reuben James", "Battleaxe" i "Illustrious" – eskortowały po południowej stronie flotylli zespół okrętów desantowych z kolejnym kontyngentem wojska. W lesie cały czas kryły się wilki; w każdej chwili nieprzyjaciel mógł napaść jednostki desantowe. Z wysokości trzystu metrów O'Malley obserwował płynącego na północy "Nassau" i trzy inne okręty. Nad Keflavikiem unosiły się dymy. Rosjanie nie mieli chwili wytchnienia.
– Nie przyjdzie im łatwo kogoś na nas napuścić – pomyślał na głos Ralston.
– Jak pan myśli, Rosjanie mają radio? – spytał pilot.
– Z całą pewnością.
– Więc jeśli ujrzą nas z tych wzgórz, mogą przesłać tą drogą wiadomość do okrętu podwodnego.
– O tym nie pomyślałem – przyznał chorąży.
– No cóż, jestem przekonany, że Iwan tak właśnie uczyni.
O'Malley ponownie popatrzył na północ. Na tych okrętach mrowiło się trzy tysiące marines. Żołnierz piechoty morskiej w Wietnamie nie raz uratował pilotowi życie. "Reuben James" i O'Malley osłaniali łodzie desantowe od strony lądu, a okręty i helikoptery brytyjskie strzegły ich od otwartego morza. Ponieważ wody były tu stosunkowo płytkie, wszystkie jednostki musiały zwinąć anteny holowane.
– Willy, zrzucaj teraz, natychmiast!
Do wody wpadła pierwsza aktywna pława sonarowa. W ciągu kilku minut znalazło się tam pięć dalszych. Stosowane na otwartym oceanie pasywne hydrolokatory tutaj nie były potrzebne. Skoro Rosjanie i tak znali dokładnie pozycje przeciwnika, nie było sensu się czaić. Lepiej wypłoszyć groźne jednostki, niż bawić się w skomplikowane gry.
Trzy godziny – pomyślał O'Malley.
– Młot, tu Romeo – odezwał się Morris. – Bravo i India mają chyba jakiś kontakt. Odległość: dwadzieścia dziewięć mil. Współrzędne: dwa-cztery-siedem.
– Romeo, przyjąłem – odparł O'Malley i dodał zgryźliwie do Ralstona: – Skubaniec, dostał się na odległość, z której może zaatakować rakietą. Chłopcy z piechoty morskiej będą się cieszyć.
– Kontakt! Prawdopodobnie kontakt na pławię cztery – odezwał się Willy znad ekranu hydrolokatora. – Sygnał jest słaby.
O'Malley zawrócił i ponownie skierował maszynę nad linię pław.
Keflavik, Islandia
– Jak myślicie, gdzie mogą być? – spytał Andrzejew oficera łącznikowego marynarki. Aktualne pozycje formacji NATO nanoszono na nakres na podstawie meldunków składanych przez posterunki obserwacyjne rozmieszczone na wierzchołkach wzgórz.
Zapytany potrząsnął głową.
– Pewnie już niedaleko.
Generał pamiętał własne przeżycia ze statku. Pamiętał, jak czuł się tam bezbronny i ile niebezpieczeństw czyhało na jego życie. Jakąś częścią podświadomości współczuł amerykańskiej piechocie morskiej, ale taka galanteria stanowiła luksus, na który generała nie było stać. Jego spadochroniarze toczyli morderczy bój i nie potrzebowali kolejnych kontyngentów nieprzyjacielskiego wojska i sprzętu.
Dywizja Andriejewa miała nie dopuścić Amerykanów w rejony Reykjaviku i Keflaviku. Cały czas obowiązywał rozkaz z pierwszych dni wojny: bronić bazy lotniczej w Keflaviku. To akurat generał był w stanie wykonać, choć za cenę zagłady swych elitarnych oddziałów. Nurtował go problem lotniska w Reykjaviku. Wiedział, że byłoby również niebywale użyteczne dla przeciwnika, ale jedna lekka dywizja nie była w stanie obronić obu lotnisk.
Obserwatorzy donieśli o zbliżających się do brzegu okrętach desantowych, na których płynął pułk wojska i sprzęt. Jednostkom towarzyszyły helikoptery, które mogły przetransportować te siły w dowolne miejsce na wyspie. Andriejew zdawał sobie sprawę z tego, że jeśli rozciągnie linie obrony, grozić to będzie katastrofą. Jeśli natomiast ruszy rezerwy, to znajdą się one w odkrytym terenie, gdzie zmasakruje je ogień z dział okrętowych i lotnictwo. Wiedział, że przybywająca jednostka nie będzie wzmacniała wojsk, które już walczą z jego spadochroniarzami, ale błyskawicznie wykorzysta chwilę załamania się obrońców. Jednostki desantowe zaczekają spokojnie do zmroku i wtedy żołnierze bezpiecznie sforsują wodę, a następnie dołączą do swoich kolegów na lądzie. Jak więc on powinien teraz postąpić? Nie miał już radarów, została mu tylko jedna wyrzutnia SAM-ów, a działa okrętowe systematycznie niszczyły rosyjską artylerię.
– Ile naszych okrętów podwodnych tam operuje?
– Nie wiem, towarzyszu generale.
USS "Reuben James"
Morris obserwował wskazania hydrolokatora. Kontakt na pławię sonaru znikł po kilku minutach. To pewnie ławica śledzi – pomyślał. Okoliczne wody obfitowały w ryby i większe skupisko mogło zaalarmować sonar aktywny. Kiedy "Reuben James" płynął z pełną szybkością, dotrzymując tempa łodziom desantowym, hydrolokator był całkowicie bezużyteczny. Główny dowódca formacji najbardziej obawiał się okrętów podwodnych atakujących od strony morza – każdy kontakt oznaczał przypuszczalnie jednostkę uzbrojoną w samosterujące rakiety dalekiego zasięgu.
O'Malley ponownie spuścił sonar zanurzany, próbując odzyskać utracony kontakt z celem. Pilot był jedyną osobą, która mogła sobie z tym poradzić.
– Romeo, tu Bravo. W okolicy kręci się chyba rakietowy okręt podwodny. Cały czas go szukamy. – Doug Perrin wolał zawsze zakładać najgorsze.
– Bravo, przyjąłem.
Z obrazu na ekranie wynikało, że wspierana trzema helikopterami "Battleaxe" przyjęła pozycję między przypuszczalnym kontaktem a łodziami desantowymi.
Uważaj na siebie, Doug – szepnął Morris.
– Kontakt! – oznajmił Willy.- Kontakt na sonarze aktywnym. Pozycja: trzy-zero-trzy. Odległość: dwa trzysta. O'Maley nie musiał nawet patrzeć na wykres taktyczny. Między niego a okręty desantowe wdarł się okręt podwodny.
– Kopuła w górę!
Pilot utrzymywał helikopter w bezruchu, a podoficer wyciągał przetwornik. Sprawę niebywale komplikował fakt, że przeciwnik wiedział już, że na niego polują.
– Romeo, tu Młot. Chyba mamy cel.
– Zrozumiałem. Powiadom "Nassau", że w pobliżu czai się okręt podwodny.
Morris spojrzał na ekran. Polecił nadać fregacie pełną szybkość i zbliżyć się do tamtego miejsca. Nie była to finezyjna zagrywka, ale musieli przygwoździć napastnika, zanim ten podejdzie do łodzi desantowych na odległość strzału.
– Kopuła w dół! – zarządził O'Malley. – Spuszczaj na sto trzydzieści i uderzaj!
Kiedy sonar znalazł się na wymaganej głębokości, Willy uaktywnił urządzenie. Ekran wypełnił się masą ech. Sonar był tak blisko dna, że rejestrował dwadzieścia skalnych iglic. Odpływ morza też sprawy nie ułatwiał. Szum kłębiącej się między skałami wody nawet na lampach sonaru biernego wywoływał szereg fałszywych cieni.
– Sir, ogromna ilość niczego.
– Czuję, że tu jest. Ostatnim razem, kiedy wysyłaliśmy impulsy, znajdował się na peryskopowej, ale do teraz zapewne zszedł dużo niżej.
– Tak szybko? – zdziwił się Ralston.
– Tak szybko.
– Szefie, jedno z ech przesunęło się nieznacznie.
O'Malley włączył radio i Morris zezwolił mu użyć broni. Ralston zaprogramował torpedę na poszukiwania po okręgach, pilot wystrzelił pocisk. Natychmiast włączył słuchawki. Usłyszał wycie silników torpedy, a następnie impulsy wysokiej częstotliwości wysyłane przez zainstalowany w pocisku sonar kierunkujący. Torpeda przez pięć minut zataczała kręgi, by w końcu przejść na ciągłe wysyłanie impulsów…
Eksplozja.
– Bardzo dziwny dźwięk, sir – odezwał się Willy.
– Młot, tu Romeo. Raportuj.
– Romeo, tu Młot. Myślę, że zatopiliśmy skałę… – O'Malley urwał na chwilę. – Romeo, choć nie potrafię tego udowodnić, twierdzę, że coś się tutaj kręci.
– Skąd ta pewność?
– Bo to idealne miejsce na kryjówkę.
– Zgadzam się – Morris nauczył się ufać przeczuciom O'Malleya. Wywołał przebywającego na pokładzie "Nassau" dowódcę łodzi desantowych.
– November, tu Romeo. Mamy przypuszczalny kontakt. Proponuję, byście na czas naszych poszukiwań odbili trochę na północ.
– Nie ma takiej możliwości, Romeo – odparł natychmiast dowódca. – India też tropi przypuszczalny, powtarzam: przypuszczalny kontakt, który zachowuje się jak rakietowy okręt podwodny. Ruszamy z pełną prędkością do celu. Życzę ci udanego polowania, Romeo.
– Przyjąłem – Morris odłożył mikrofon i popatrzył na oficera taktycznego. – Zbliżmy się do miejsca kontaktu.
– Czy to bezpieczne, by po takim kontakcie z łodzią podwodną ruszać z pełną szybkością? – spytał Calloway.
– Czy helikopter nie może utrzymać jej w odpowiedniej odległości?
– Uczy się pan, panie Calloway. Pewnie, że to niebezpieczne. Ale kiedy byłem w Annapolis, uczono mnie, że sprawy mogą potoczyć się i tak.
W maszynowni otworzono całkowicie przepustnice i oba odrzutowe silniki okrętu ryknęły pełną mocą. Ostry jak nóż dziób fregaty zaczął ciąć wodę z szybkością ponad trzydziestu węzłów. Obroty jej pojedynczej śruby sprawiły, że okręt przechylił się na lewą burtę pod kątem czterech stopni. Jednostka mknęła na spotkanie podwodnego okrętu.
– To już zaczyna być nudne.
O'Malley, który prowadził samolot siedemnaście metrów nad wodą, widział wyraźnie na horyzoncie maszt fregaty i charakterystyczne salingi.
– Willy, co u ciebie?
– Ogromna ilość sygnałów odbitych od dna, sir. Dno wygląda jak miasto, tyle tu sterczących skał. Masa wirów i wiele innych rzeczy.
– Przejdź na bierny.
Pilot wcisnął odpowiedni guzik, by włączyć nasłuch. Willy miał rację. Zbyt wiele szumów wody. Popatrzył na nakres taktyczny. Łodzie desantowe były odległe zaledwie o dziesięć mil. Nie potrafił zlokalizować ich na swoim sonarze, ale miał trzydzieści procent pewności, że okręt podwodny mógł. Jeśli znajduje się na głębokości antenowej, z pewnością wie, gdzie są łodzie desantowe… ale nie na tyle dokładnie, by oddać celny strzał – dodał w myślach pilot.
– Romeo, tu Młot. Prześlij ostrzeżenie jednostkom desantowym.
– Są głusi na nasze przestrogi. Uciekają od przypuszczalnego kontaktu w stronę morza.
– Cudownie! – warknął w mikrofon O'Malley. – Willy, przygotuj kopułę.
Minutę później lecieli na zachód.
– Kapitan tego okrętu podwodnego to chłop z jajami – odezwał się pilot. – I nie lada fachowiec.
O'Malley włączył radio.
– Romeo, tu Młot. Puść na swój wykres taktyczny kurs Novembera i przetransmituj mi go na ekran.
Zajęło to minutę. O'Malley błogosławił w duchu technika, który zamontował ten system w komputerze taktycznym seahawka. Pilot wywołał na ekranie linię ich jedynego kontaktu oraz otrzymany z fregaty namiar "Nassau". Zakładając, że okręt podwodny porusza się z prędkością dwudziestu, dwudziestu pięciu węzłów…
Pilot wyciągnął dłoń i stuknął palcem w szklany ekran.
– Skurwysyn, siedzi w tym miejscu!
– Skąd pan to wie? – spytał Ralston.
O'Malley skierował maszynę w tamtą stronę.
– Ponieważ gdybym był kapitanem, też bym się tam ulokował. Willy, teraz zanurzysz kopułę dokładnie na głębokość trzydziestu trzech metrów. Powiem panu jeszcze jedno, panie Ralston; ten typek myśli, że nas przechytrzył.
Nikt nie przechytrzy Młota – dodał w myślach O'Malley, zatrzymał seahawka i zawisł nad wodą.
– Willy, kopuła w dół. Poszukuj tylko biernym.
– Trzydzieści trzy metry, kapitanie.
Sekundy przeciągały się w minuty. Pilot utrzymywał maszynę nieruchomo nad wodą.
– Przypuszczalny kontakt na pozycji jeden-sześć-dwa.
– Włączyć aktywny? – spytał Ralston.
– Jeszcze nie.
– Współrzędne powoli się zmieniają. Teraz jeden-pięć-dziewięć.
– Romeo, tu Młot. Prawdopodobnie znów mamy kontakt.
Komputer pokładowy śmigłowca przekazał dane na "Reubena Jamesa". Morris natychmiast zmienił kurs i zaczął płynąć w stronę wskazaną przez pilota. O'Malley polecił wyciągnąć kopułę sonaru, oznaczył pławą pozycję i utrzymując z nią stały kontakt, przemieścił śmigłowiec trochę w bok. Fregatę dzieliły od helikoptera cztery mile.
– Kopuła w dół.
Znów minuta oczekiwania.
– Kontakt na pozycji jeden-dziewięć-siedem. Boja sześć wskazuje kontakt na jeden-cztery-dwa.
– Mamy skubańca. Kopuła w górę!
Ralston operował bronią, podczas gdy O'Malley ruszył na południe, zmierzając dokładnie nad miejsce pobytu obcej jednostki podwodnej. Chorąży nastroił ostatnią torpedę na poszukiwania na głębokości siedemdziesięciu metrów i zaprogramował kurs wężowy.
– Kopuła w dół.
– Kontakt. Współrzędne: dwa-dziewięć-osiem.
– Aktywnym!
Willy uruchomił hydrolokator.
– Kontakt na pozycji dwa-dziewięć-osiem. Odległość: sześćset.
– Gotowe! – poinformował Ralston i O'Malley nacisnął czerwony guzik. Lśniąca, zielona torpeda spadła do wody.
Nic się nie wydarzyło.
– Kapitanie, torpeda nie działa. Zepsuta torpeda, sir.
Nie było nawet czasu kląć.
– Romeo, tu Młot. Zrzuciliśmy torpedę, ale nie działa.
Morris zacisnął dłoń na mikrofonie. Zaklął i przesłał odpowiednią komendę do sterowni.
– Młot, tu Romeo. Czy możesz kontynuować pościg za celem?
– Oczywiście. Ucieka kursem dwa-dwa-zero… moment, skręca na północ… chyba zwalnia.
"Reuben James" znajdował się sześć tysięcy metrów od celu. Okręt i tropiona jednostka podwodna weszły na zbieżny kurs. I w zasięg rażenia.
– Maszyny stop – rozkazał Morris. Siła hamowania spowodowała, że okręt przez chwilę wibrował. W ciągu minuty fregata zwolniła do pięciu węzłów, ale Morris polecił zredukować szybkość do trzech, prawie do prędkości ekonomicznej. – Preria/Maska?
– System włączony, sir – poinformował oficer kontroli okrętu.
Calloway, który cały czas trzymał się z boku i starał nikomu nie wchodzić w drogę, w końcu nie wytrzymał.
– Kapitanie Morris, nie możemy całkiem się zatrzymać?
– Możemy – skinął głową dowódca. – Ale możemy to zrobić szybciej niż Rosjanin. Jego sonar działa po liniach prostych, a my przy tej szybkości poruszamy się bardzo cicho. Warunki hydrolokacyjne są złe i działają zarówno na naszą jak i na ich niekorzyść. Ale ma pan rację, ryzyko istnieje – przyznał kapitan.
Wezwał przez radio kolejny helikopter. Maszyna z "Illustrious" miała pojawić się za kwadrans. Morris śledził radarem helikopter O'Malleya. Rosyjski okręt podwodny zwolnił i zszedł na większą głębokość.
– Wampir, wampir! – zawołał technik radiolokacji. – Dwie rakiety w powietrzu…
– Bravo informuje, że ich helikopter natknął się na rakiety SSGN, sir – poinformował oficer dowodzący zwalczaniem okrętów podwodnych.
– Sprawy się komplikują – chłodno zauważył Morris.
– Przygotować broń.
– Bravo zniszczył jedną rakietę, sir. Druga zmierza w stronę Indii.
Morris skupił uwagę na głównym ekranie. Maleńki symbol przesuwał się w kierunku HMS "Illustrious". Przesuwał się bardzo szybko.
– To wampir SS-N-19… Bravo twierdzi, że wystrzelił go oscar. Potwierdza trafienie, sir. – Przy niewielkim znaczku oznaczającym okręt podwodny pojawiły się symbole czterech helikopterów.
– Romeo, tu Młot. Skurczybyk, jest dokładnie pod nami.
– Sonar, hydrolokator aktywny na pozycję jeden-jeden-trzy!
Morris podniósł mikrofon.
– November, skręcajcie natychmiast na północ! – polecił kapitanowi "Nassau".
– India trafiony, sir. Wampir trafił Indię… chwileczkę… helikopter z Indii informuje, że ma kontakt z kolejną torpedą.
"Illustrious" będzie musiał sam o siebie zadbać – pomyślał Morris.
– Kontakt na sonarze, sir. Współrzędne: jeden-jeden-osiem. Odległość: tysiąc pięćset – dane przekazane zostały błyskawicznie do centrum sterowania ogniem. Na konsoli rozbłysły światełka gotowości.
– Ognia! – rozkazał Morris i po chwili dodał: – Mostek, tu centrum bojowe. Cała naprzód. Prosto kursem zero-jeden-zero.
– Cholera jasna – zaklął pod nosem Calloway.
Z umieszczonej po prawej burcie fregaty potrójnej wyrzutni torped wystrzelił pocisk. Na dole, w maszynowni, mechanicy nadali silnikom pełne obroty. Kiedy śruba zaczęła z całą mocą mielić wodę, fregata odchyliła się do tyłu. Potężne, odrzutowe turbiny pchnęły okręt do przodu, zupełnie jakby to był samochód.
– Romeo, tu Młot. Cel wystrzelił w twoim kierunku rybkę.
– Nixie? – spytał Morris.
– Jedna w wodzie. Druga czeka – odparł podoficer.
Fregata poruszała się już zbyt szybko, by zrobić użytek ze swego sonaru.
– W porządku – Morris sięgnął do kieszeni po papierosy. Popatrzył na kolorową paczkę, zmiął ją i wrzucił do śmietniczki.
– Romeo, tu Młot. Kontakt dysponuje silnikiem Type-2. To chyba victor. Płynie z pełną prędkością, skręca na północ. Twoja torpeda wysyła impulsy w stronę celu. Straciliśmy kontakt z rybką, którą wysłał w twoim kierunku.
– Przyjąłem, Młot…
– Ty zimny, wyrachowany sukinsynu! – mruknął pod adresem rosyjskiego kapitana O'Malley.
Spoglądał w stronę unoszących się nad HMS "Illustrious" kłębów dymu. Idioto – beształ się w myślach. – Nie powinieneś był zrzucać tej pierwszej torpedy!
– Kapitanie, torpeda przeszła na impulsy ciągłe. Chyba zbliża się do celu. Impulsy coraz szybsze. Trzaski kadłuba. Okręt znów zmienia głębokość, chyba idzie w górę.
O'Malley ujrzał, że fale zaczynają się nieoczekiwanie burzyć i po chwili nad powierzchnię wody wyprysnął sferyczny dziób victora. Okręt podwodny, próbując uniknąć torpedy, stracił kontrolę nad zanurzeniem. W sekundę później trafiła go głowica bojowa. O'Malley spoglądał osłupiały. Victor ponownie zanurzył się, a w odległości trzydziestu metrów od miejsca, gdzie przed chwilą widniał jego dziób, wyprysnęła fontanna piany.
– Romeo, tu Młot. Trafienie! Widziałem skurwysyna! Powtarzam: trafienie!
Morris i oficer hydrolokacji bacznie obserwowali ekran sonaru. Wystrzelonej przez Rosjan torpedy nigdzie nie było widać. Zniknęła.
Kapitan Perrin nie mógł wprost w to uwierzyć. W Oscara trafiły trzy torpedy i ciągle nie dochodziły dźwięki rozdzieranego kadłuba. Ale odgłosy silników zamarły, a na aktywnym sonarze ciągle widniał obraz rosyjskiej jednostki. Kiedy na powierzchni wody pokazały się ogromne bąble powietrza, "Battleaxe" ruszyła w tamtą stronę z szybkością piętnastu węzłów. Kapitan pobiegł na mostek i skierował na rosyjski okręt lornetkę. Jednostka była odległa zaledwie o milę. Na szczycie kiosku pojawiła się ludzka sylwetka. Rozpaczliwie wymachiwała rękami. Kapitan nie wierzył własnym oczom. W górnej części kadłuba oscara ziały trzy dziury. W wyniku przebicia zbiorników z balastem okręt unosił się nad wodą pod kątem trzydziestu stopni. Na kiosk i przez przedni luk wydostawało się coraz więcej ludzi.
– Bravo, tu Romeo. Od strony brzegu zatopiliśmy victora. Co u was?
Perrin podniósł mikrofon.
– Romeo, na powierzchni mamy uszkodzonego oscara. Załoga właśnie go opuszcza. Wystrzelił dwie rakiety. Jedną zniszczył nasz sea wolf, a druga trafiła w dziób Indię. Przystępujemy do akcji ratowniczej. Przekaż Novemberowi, że może płynąć.
– Powodzenia, Bravo – przełączył kanały. – November, tu Romeo. Czy słyszałeś ostatnią transmisję z Bravo?
– Słyszałem, Romeo. Płyniemy w stronę lądu.
Generał Andriejew osobiście wysłuchał meldunku z punktu obserwacyjnego i oddał mikrofon oficerowi operacyjnemu. Amerykańskie okręty desantowe znajdowały się pięć kilometrów od latarni morskiej w Akranes i zmierzały zapewne do starego portu wielorybniczego w Hvalfjórdurze.
– Będziemy się bronić do końca – oświadczył pułkownik KGB. – Pokażemy, że radziecki żołnierz potrafi walczyć.
– Podziwiam waszego ducha, towarzyszu pułkowniku – generał przeszedł w kąt pokoju i sięgnął po karabin. – Macie, weźcie to i marsz na pierwszą linię.
– Ale…
– Poruczniku Gasporenko, będziecie służyć towarzyszowi pułkownikowi za kierowcę. Pojedzie na pierwszą linię, by pokazać Amerykanom, jak walczy radziecki żołnierz.
Andriejew uśmiechał się szyderczo. Czekista nie miał pola manewru. Kiedy wyszli, generał wezwał oficera łączności. Pozostały im już tylko dwa nadajniki radiowe dalekiego zasięgu. Andriejew nie chciał jeszcze kapitulować, choć jego żołnierze płacili za opór krwawy haracz. Dowódca jednak zdawał sobie sprawę, że niebawem dalsza walka będzie daremna. Nie miał zamiaru dopuścić, by jego żołnierze ginęli bez sensu.
Alfeld, Republika Federalna Niemiec
W ataku nastąpiła przerwa.
Drugi radziecki szturm prawie się udał – pomyślał Mackall. Rosjanie ruszyli czołgami z pełną prędkością i zbliżyli się do amerykańskich pozycji na odległość pięćdziesięciu metrów. Stare, zużyte działa ich maszyn zniszczyły połowę czołgów przeciwnika. W chwili, kiedy obrona była już prawie złamana, ofensywa radziecka utknęła. Trzeci szturm, przeprowadzony o zmierzchu, nie miał już impetu i prowadzony był bez przekonania. Żołnierze byli zbyt zmęczeni.
Teraz z tyłu dobiegał Mackalla zgiełk innej bitwy. Po zachodniej stronie miasta Niemcy odpierali huraganowy atak.
Stendal, Niemiecka Republika Demokratyczna
– Generał Bieriegowoj donosi o silnym kontrataku na Alfeld od północy.
Aleksiejew przyjął tę wiadomość z kamienną twarzą. Jego rachuby zawiodły. Widzisz, Pasza, dlaczego nazywa się to hazardem – pomyślał. Ale co teraz?
W pokoju panowała śmiertelna cisza. Młodsi oficerowie nanoszący na mapę ruchy wojsk swoich i obcych nigdy nie byli przy pracy zbyt rozmowni. Teraz jednak nawet nie podnosili głów, by spojrzeć na inne sektory na mapie. Skończyła się między nimi rywalizacja, które oddziały prędzej osiągną wyznaczone cele.
Pasza, grzęźniesz w mroku – pomyślał. Zbliżył się do oficera operacyjnego.
– Jewgieni Iljiczu, jaka jest wasza opinia?
Oficer wzruszył ramionami.
– Musimy ciągnąć atak. Nasi ludzie są wprawdzie zmordowani, ale ich też.
– Posyłamy niedoświadczonych żołnierzy przeciw weteranom. To należy zmienić. Ściągnę tu oficerów i podoficerów z rezerwowych jednostek A i zasilę nimi przybywające właśnie formacje kategorii C. Rezerwiści muszą mieć między sobą doświadczonych żołnierzy. W przeciwnym razie skażemy ich na rzeź. Chwilowo zawieszam operacje ofensywne…
– Towarzyszu generale, jeśli to uczynimy…
– Mamy wystarczające siły, by zadać decydujący cios. Cios ten zadamy w czasie i miejscu, które ja wybiorę. Musimy przeprowadzić bardzo przemyślany atak. Polecę Bieriegowojowi, by wycofał się najszybciej, jak zdoła… nie, nie mogę ufać radiu. Jewgieni Iljiczu, polecicie dziś wieczorem do kwatery głównej Bieriegowoja. Potrzebuję zdolnego oficera operacyjnego. To będzie wasze zadanie.
Daję ci szansę rehabilitacji, ty zdradliwa świnio – pomyślał. – Wykorzystaj ją. A co ważniejsze, uwolnił się od donosiciela KGB.
Oficer operacyjny wyszedł, by zorganizować sobie transport. Aleksiejew zaprowadził Siergietowa do biura.
– Wrócicie do Moskwy.