GAMBIT BASTIONU

USS „Chicago"

– Głębokość? – zapytał cicho McCafferty.

– Piętnaście metrów pod kilem – odparł natychmiast nawigator. – Ciągle jesteśmy poza wodami terytorialnymi Rosjan, ale jeszcze dwadzieścia mil i zacznie się robić gorąco, kapitanie.

Już po raz ósmy w ciągu pół godziny oznajmiał, co mają przed sobą.

McCafferty skinął głową. Nie chciał rozmawiać, nie chciał czynić żadnego zbędnego hałasu. W centrali bojowej „Chicago" panowało napięcie. Unosiło się w powietrzu niczym tytoniowy dym, z którym nie potrafiły sobie poradzić wentylatory. Zebrani w pomieszczeniu ludzie potrząsali nerwowo głowami, unosili lekko brwi i rozglądali się wokół ukradkiem.

Największą nerwowość wykazywał sam nawigator. Mieli tysiące doskonałych powodów, by wynieść się z tych okolic. „Chicago" może znajdował się na radzieckich wodach terytorialnych, a może nie; problem był bardzo skomplikowany. Na północnym wschodzie leżał przylądek Kanin, a na północnym zachodzie – przylądek Swiatoj.

Rosjanie cały ten teren traktowali jako swoją „historyczną enklawę", podczas gdy Stany Zjednoczone respektowały tylko dwudziestoczteromilowy pas wód terytorialnych. Każdy na pokładzie wiedział, że w zaistniałej sytuacji Rosjanie raczej będą od razu strzelać niż dochodzić swych praw w Międzynarodowym Trybunale Morskim. Czy odkryją ich obecność?

Mieli nad sobą ponad pięćdziesiąt metrów wody – atomowe okręty podwodne, podobnie jak rekiny, są stworzeniami głębinowymi. Zwiad taktyczny dostarczył danych o trzech radzieckich okrętach patrolowych: dwóch fregatach klasy Grisha i o korwecie klasy Poti – wszystkie trzy wyspecjalizowane były w zwalczaniu jednostek podwodnych. Mimo że znajdowały się dobrych parę mil dalej, stanowiły poważne niebezpieczeństwo.

Pomyślną okolicznością okazał się szalejący na powierzchni morza sztorm. Wiejący z szybkością dwudziestu węzłów wiatr i szum ulewy powodowały hałas, który zakłócał pracę radzieckiego sonaru. Lecz dotyczyło to również i ich hydrolokatora, a stanowił on jedyne bezpieczne okno na świat i źródło informacji.

Istniało dużo więcej niewiadomych. Jakimi urządzeniami czujnikowymi dysponowali tu Rosjanie? Czy aby woda nie jest na tyle przejrzysta, że dostrzeże ich jakiś helikopter lub samolot do zwalczania okrętów podwodnych? Czy nie czai się gdzieś w pobliżu konwencjonalna jednostka podwodna klasy Tango, poruszająca się wolno za pomocą swych cichych, napędzanych bateriami, elektrycznych silników? W każdej chwili mogli usłyszeć metaliczny skowyt pracujących na najwyższych obrotach śrub torpedy lub po prostu eksplozję bomby głębinowej. McCafferty rozważał wszystkie niebezpieczeństwa, na jakie narażały jego okręt rozkazy wydziału operacyjnego dowództwa okrętów podwodnych na Atlantyku:

Określić dokładnie tereny operacyjne okrętów podwodnych czerwonej floty.

Język depeszy dawał pewną swobodę manewru.

– Jaka jest dokładność nawigacji inercyjnej? – spytał McCafferty najbardziej obojętnym, na jaki go było stać, tonem.

– Plus minus dwieście metrów – nawigator nie podniósł nawet głowy.

Kapitan chrząknął, zdając sobie sprawę, co myśli nawigator. Już parę godzin temu powinni byli nawiązać kontakt z satelitą NAYSTAR, ale niebezpieczeństwo wykrycia ich przez patrolowe jednostki radzieckie było zbyt wielkie. Plus minus dwieście metrów to ładny wynik, ale nie wtedy, gdy okręt znajduje się na płytkich wodach, niedaleko wrogiego wybrzeża. Jak dokładne są mapy? Czy „Chicago" nie trafi na jakiś niezaznaczony na mapie wrak? Ale nawet jeśli dane nawigacyjne nie zawierają błędu, to na przestrzeni kilku mil mogą spotkać tyle jednostek nieprzyjacielskich, iż owe dwieście metrów sprawi, że przy manewrowaniu w którymś momencie uderzą w dno, uszkodzą łódź i narobią hałasu. Kapitan wzruszył ramionami. „Chicago" był najlepszym na świecie okrętem do takich zadań. Ponadto McCafferty wykonywał już tego typu misje i wiedział, że nie należy przejmować się zbyt wieloma rzeczami naraz. Wstał, przeszedł parę kroków i zajrzał do przedziału hydrolokacji.

– Co porabia nasz przyjaciel?

– Cały czas to samo, kapitanie. Żadnych zmian w natężeniu szumów emitowanych przez cel. Posuwa się cały czas z prędkością piętnastu węzłów, dwa tysiące metrów od nas.

– Miła morska wycieczka – odparł szef sonaru.

Miła morska wycieczka. Sowieci równo co cztery godziny wysyłali kolejny rakietowy okręt podwodny z pociskami balistycznymi. Większość tych jednostek znajdowała się już na morzu. Była to niespotykana dotąd u Rosjan taktyka. Wszystkie kierowały się na wschód – nie na północ, czy północny wschód jak to zazwyczaj robiły, by dostać się na Morze Barentsa lub na Morze Karskie, bądź też, jak zdarzało się to ostatnio, wprost pod czapę lodową bieguna. Dowództwo lotnictwa strategicznego na Atlantyku otrzymało tę wiadomość z norweskiego samolotu P-3, patrolującego okolice Checkpoint Charlie. Był to punkt odległy od wybrzeża o pięćdziesiąt mil. Tam radzieckie łodzie zazwyczaj schodziły pod wodę. „Chicago" znajdował się najbliżej, więc polecono mu sprawę zbadać.

Niebawem wykryli i ruszyli tropem delty-III, nowoczesnego, radzieckiego boomera jak określano tego typu atomowe okręty podwodne. Posuwali się za nim w niewielkiej odległości… aż do chwili, kiedy obiekt skręcił na południowy wschód, kierując się ku płytkim wodom, ku przylądkowi Swiatoj Nos, którędy prowadziła trasa do Morza Białego.

Były to już z całą pewnością radzieckie wody terytorialne. Jak blisko brzegów zdecydują się podpłynąć? I co się w ogóle dzieje? McCafferty wrócił do centrali bojowej.

– Rozejrzymy się – powiedział. – Peryskop w górę.

Podoficer przekręcił pierścień hydrauliczny i ze studzienki zaczął wysuwać się peryskop.

– Dosyć!

McCafferty pochylił się nad urządzeniem, które podoficer zatrzymał tuż pod powierzchnią wody. Kapitan ujął rękami instrument. Stojąc w bardzo niewygodnej pozycji, zatoczył wziernikiem pełne koło. Na ścianie jednej z grodzi umieszczony był monitor telewizyjny podłączony do zamontowanej w peryskopie kamery. Jego ekran bacznie obserwowali Pierwszy i starszy podoficer.

– Żadnego cienia – oznajmił McCafferty. Nic zresztą nie wskazywało, że na powierzchni mógł się czaić przeciwnik.

– Zgadza się – przytaknął pierwszy oficer.

– Włączyć sonar.

Obsługa sonaru przystąpiła do pracy. Kołujący samolot wydaje dźwięk i istniała możliwość, że go usłyszą. Ale panowała cisza – co nie oznaczało wcale, że teren był czysty. Mógł, na przykład, gdzieś wysoko krążyć helikopter, albo dryfować z wyłączonymi silnikami kolejny grisha, poszukując czegoś w rodzaju „Chicago".

– Sonar niczego nie wykazuje, kapitanie – oznajmił Pierwszy.

– Sześćdziesiąt centymetrów w górę – polecił McCafferty.

Podoficer ponownie chwycił rączki, unosząc peryskop ponad pół metra, teraz już nad wodę, w dolinę fali.

– Kapitanie! – rozległ się głos starszego technika.

Na samym czubku peryskopu znajdowała się miniaturowa antena podłączona do szerokopasmowego odbiornika. W chwili, kiedy wynurzyła się na powierzchnię, na desce rozdzielczej urządzenia do wykrywania radarów nieprzyjaciela zamigotały trzy światełka.

– Trzy, pięć, może nawet sześć radarów penetrujących na paśmie India. Charakterystyka: radary penetrujące zainstalowane na okrętach i na lądzie, sir. Nie jest to, powtarzam, nie jest, aparatura zamontowana w samolocie. Pasmo Juliet milczy.

Technik zaczął odczytywać współrzędne celów.

McCafferty rozluźnił się. Radar nie był w stanie przy tak wysokiej fali wykryć wystającego z wody peryskopu. Znów zatoczył okularem pełne koło.

– Żadnych jednostek nawodnych. Żadnych samolotów. Fala około półtora metra. Wiatr północno-zachodni wiejący z prędkością, och, mniej więcej dwudziestu, dwudziestu pięciu węzłów – złożył uchwyty przyrządu i cofnął się.

– Schować peryskop.

Nie zdążył jeszcze zakończyć komendy, kiedy wyślizgana, stalowa rura zaczęła sunąć w dół. Kapitan kiwnął z uznaniem głową podoficerowi, który trzymał w dłoni stoper. Instrument był na powierzchni całych pięć i dziewięć dziesiątych sekundy. Po piętnastu latach służby na okrętach podwodnych McCafferty wciąż nie mógł wyjść ze zdumienia, ile człowiek potrafi zrobić przez jedną dziesiątą minuty. Kiedy skończył szkołę oficerów floty podwodnej, czas ekspozycji peryskopu wynosił siedem sekund.

Nawigator przeglądał mapę, a jego asystent nanosił na wykres pozycje przechwyconych sygnałów.

– Kapitanie – nawigator podniósł głowę. – Namiar jest zgodny z dwoma znanymi, zainstalowanymi na lądzie nadajnikami radarowymi, a trzy urządzenia Don-2 współgrają z pozycjami sierry 2, 3 i 4 – referował naniesione współrzędne trzech radzieckich jednostek nawodnych. – Mamy też jedno źródło nieznane, pozycja zero-cztery-siedem. Harkins, co to może być?

– Lądowy nadajnik pracujący w paśmie India; jedna z tych nowych „przybrzeżnych puszek" – odparł technik, odczytując częstotliwość i długość impulsu. – Sygnał jest słaby i trochę niewyraźny, sir. Duża aktywność radiolokacyjna, a każdy nadajnik pracuje na innej częstotliwości.

Chodziło mu o to, że poszczególne radary tak ze sobą skoordynowano, by się wzajemnie nie zakłócały. Kiedy dyżurny elektryk przewinął taśmę wideo, McCafferty mógł ponownie obejrzeć sobie wszystko, co widział przez peryskop. Z tą tylko różnicą, że kamera telewizyjna peryskopu była czarno-biała. Kasetę puszczono na najwolniejszych obrotach, by uniknąć wszystkich rozmazań, jakie występowały podczas pierwotnej obserwacji.

– Zadziwiające, jak niewiele można zobaczyć, co, Joe? – zapytał pierwszego oficera.

Na wysokości trzystu trzydziestu metrów kłębiły się chmury, a fale i deszcz natychmiast zalały soczewki peryskopu. Nikt jeszcze nie wymyślił skutecznego sposobu, by przecierać zorientowane na obserwację szkła – pomyślał McCafferty. – Może za osiemdziesiąt parę lat…

– Woda też jakby pociemniała – odparł z nadzieją w głosie Joe. Kontakt wzrokowy z wrogim samolotem mógł przyprawić o zawał serca załogę każdego okrętu podwodnego.

– Pogoda wybitnie nie sprzyja lotom patrolowym, prawda? Nie sądzę, aby ktoś mógł nas zauważyć – kapitan specjalnie powiedział to głośno, by usłyszała go zgromadzona w centrali załoga.

– Przed nami jakieś dwie mile głębszej wody – oznajmił nawigator.

– O ile?

– O dziesięć metrów, kapitanie.

McCafferty spojrzał na Pierwszego, który w tej chwili prowadził „Chicago".

– Wykorzystajmy to.

Szczęście zawsze mogło uśmiechnąć się do któregoś z pilotów…

– Tak jest. Szefie, szasować balasty. Zanurzenie jeszcze sześć metrów. Ostrożnie,

– Sześć metrów – oficer rzucił odpowiednie komendy marynarzom i wszyscy w centrali bojowej odprężyli się. McCafferty potrząsnął głową. Kiedy ostatni raz widziałem – pomyślał – by załoga oddychała z ulgą, zanurzając się zaledwie sześć metrów głębiej? Znów przeszedł do sonaru, nie pamiętając, że był tam zaledwie przed czterema minutami.

– Co z naszymi przyjaciółmi, szefie?

– Okręty patrolowe ciągle daleko, sir. Krążą tam i z powrotem. Śruby naszego boomera pracują równym tempem. Posuwa się ze stałą prędkością piętnastu węzłów. Nie stara się zachowywać cicho. Mam na myśli to, że łapiemy całą masę mechanicznych dźwięków. Sądząc po tych odgłosach, ciągle prowadzą tam jakieś remonty. Chce pan posłuchać, kapitanie?

Podał mu słuchawki.

Wyniki nasłuchu hydroakustycznego można było również obserwować na specjalnych oscyloskopach, podobnych do ekranów telewizyjnych, gdzie komputery pokładowe przetwarzały impulsy akustyczne na świetlne. Ale tradycyjnego nasłuchu nic nie było w stanie zastąpić.

McCafferty wziął słuchawki.

Najpierw wyłapał pompy stosu atomowego delty. Pracowały na średniej prędkości, przetłaczając wodę z reaktora do wytwornicy pary. Następnie skupił uwagę na dźwięku wydawanym przez dwie śruby o pięciu łopatkach każda. Kapitan zaczął liczyć obroty… brzdęk!

– Co to było?

Szef sonaru odwrócił głowę w stronę starszego operatora.

– Pokrywa włazu?

Operator pierwszej klasy potrząsnął zdecydowanie głową.

– Raczej jakby komuś spadł klucz. Ale blisko, bardzo blisko.

Kapitan musiał się uśmiechnąć. Każdy na pokładzie starał się zachowywać beztrosko, lecz w rzeczywistości był tak samo spięty jak McCafferty. Dan marzył tylko o tym, by znaleźć się jak najdalej od tego cholernego bajora. Nie mógł jednak ujawnić przed załogą swych prawdziwych uczuć; dowódca zawsze musiał mieć wszystkich i wszystko pod kontrolą. Cóż to za pieprzona gra! – pomyślał. – Co my tu robimy? Co się dzieje z tym zwariowanym światem? Nie chcę iść na żadną, pieprzoną wojnę!

Oparł się o framugę drzwi i zajrzał do centrali; jego kajuta znajdowała się zaledwie parę metrów dalej. Zapragnął naraz tam być. Położyć się na minutę lub dwie, odetchnąć, być może spryskać twarz zimną wodą… ale wtedy całkiem przypadkowo mógłby spojrzeć w lustro nad umywalką. Nie, naturalnie, że tam nie pójdzie. Wiedział, że dowodzenie okrętami podwodnymi było ostatnim na świecie zajęciem godnym bogów; wymagało jednak często zachowania się godnego bogów. Tak jest teraz. Prowadź swoją grę, Danny – mruknął do siebie. Wyjął z tylnej kieszeni chusteczkę i wytarł nos. Kiedy śledził spokojnie pracę hydrolokatora, twarz miał kamienną, prawie znudzoną. Zimny, niewzruszony kapitan…

Chwilę później wrócił do centrali bojowej. Doszedł do wniosku, że wystarczająco już dodał swoją osobą ducha obsłudze sonaru, a nie zdążył jej speszyć swoim nadmiernym zainteresowaniem. Kwestia wyczucia. Obrzucił pomieszczenie obojętnym wzrokiem. Kabina była zatłoczona jak irlandzki bar w dzień świętego Patryka. Zauważył, że mimo pracujących całą parą, napędzanych energią atomową klimatyzatorów wszyscy obficie się pocili. Zwłaszcza marynarze, którzy w skupieniu, na podstawie wskazań instrumentów elektronicznych sprowadzali okręt głębiej. Za ich plecami stał szef – jeden z najlepszych szefów na „Chicago".

Pośrodku centrali, obok dwóch peryskopów bojowych czuwał dyżurny mat gotów w każdym momencie do ich wysunięcia. Pierwszy oficer przechadzał się po niewielkim pomieszczeniu i za każdym razem co dwanaście sekund, kiedy mijał mapę, rzucał na nią okiem. Kapitan nie mógł nikomu nic zarzucić. Ludzie, choć spięci, sumiennie wykonywali swoje zadania.

– Wszystko układa się wspaniale – oznajmił tak, by każdy go usłyszał. – Warunki na powierzchni działają na naszą korzyść i nikt nas tu nie wykryje.

– Centrala, sonar.

– Centrala, słucham – McCafferty podniósł słuchawkę telefonu.

– Słychać trzaski kadłuba. Chyba wychodzą na powierzchnię. Tak, opróżnia zbiorniki, kapitanie.

– Zrozumiałem. Nie spuszczać z nich oka, szefie – McCafferty odłożył słuchawkę. Zrobił trzy kroki zatrzymał się przy mapie. – Czemu się właśnie tutaj wynurza?

Nawigator wziął od marynarza papierosa i zapalił. Zazwyczaj tego nie robił. Porucznik aż parsknął na ten widok. Bosman przelotnie uśmiechnął się i nawigator obrzucił ich ponurym spojrzeniem. Potem popatrzył na kapitana.

– Coś nie w porządku, sir – odezwał się cicho porucznik.

– Tylko jedno – odparł dowódca. – Czemu wynurzają się w tym miejscu?

– Centrala, sonar.

Kapitan ponownie chwycił słuchawkę.

– Kapitanie, boomer ciągle opróżnia zbiorniki.

– Jeszcze coś?

– Nie, ale musieli już zużyć bardzo dużo rezerwowego powietrza.

– W porządku. Dziękuję, szefie – McCafferty odwiesił słuchawkę i chwilę zastanawiał się, czy to cokolwiek znaczy.

– Czy robił pan już takie rzeczy? – zapytał nawigator.

– Tropiłem wiele rosyjskich jednostek, ale nie tutaj.

– Nasz cel rzeczywiście będzie musiał się wynurzyć, gdyż wzdłuż Wybrzeża Terskiego jest zaledwie dwadzieścia metrów głębokości – nawigator wodził palcem po mapie.

– A my musimy przerwać dalszą obserwację – zgodził się McCafferty. – Mamy teraz czterdzieści mil.

– Zgadza się – przytaknął nawigator. – Ale poczynając od piątej mili, zatoka zaczyna zwężać się jak komin i jest tylko jedno miejsce, w którym zanurzony okręt może się przecisnąć. Jezu, nie wiem.

McCafferty przeszedł w głąb pomieszczenia i zaczął oglądać mapę.

– Całą drogę z Koli przebył na głębokości peryskopowej z szybkością piętnastu węzłów. Głębokość przez ostatnie pięć godzin nie zmieniła się zasadniczo i miało tak być jeszcze przez jakąś godzinę lub dwie… a jednak wypływa na powierzchnię. Skoro więc jedyną zmianę warunków stanowi tutaj zwężenie toru wodnego, ale ciągle jeszcze pozostaje dwadzieścia mil… – kapitan patrzył na mapę i intensywnie myślał.

Znów zgłosiła się hydrolokacja.

– Tu kapitan. Co nowego, szefie?

– Kolejny kontakt, sir. Pozycja jeden-dziewięć-dwa. Cel: sierra-5. Okręt nawodny, dwuśrubowy, silnik spalinowy. Brzmi jak okręt klasy Natia. Pozycja zmienna; trochę w lewo, trochę w prawo; kurs wydaje się zbieżny z kursem naszego boomera. Prędkość około dwudziestu węzłów.

– A boomer?

– Szybkość i położenie bez zmian, kapitanie. Skończyli wypompowywanie zbiorników, są na powierzchni. Słyszymy łomot i przyśpieszone obroty ich śrub… chwileczkę… włączył się aktywny sonar, odbijamy rewerberacje, współrzędne mniej więcej jeden-dziewięć-zero. Pochodzą prawdopodobnie z natiii. Ich hydrolokator pracuje na bardzo wysokiej częstotliwości, poza zasięgiem słyszalności… dwadzieścia dwa tysiące herców.

McCafferty poczuł, jak żołądek wypełnia mu lodowata kula.

– Przejmuję prowadzenie okrętu.

– Tak jest, kapitanie. Przejmuje pan prowadzenie – odparł Pierwszy.

– Szefie, szasować balasty, dwadzieścia metrów w górę, może i wyżej, bylebyśmy się nie wynurzyli. Obserwacja! Wysunąć peryskop. – Urządzenie bezszelestnie pomknęło w górę i McCafferty, jak poprzednim razem, zlustrował okolicę, szukając cienia. – Jeszcze metr. W porządku, ciągle niczego nie widać. Co mówi wykrywacz radarów?

– Obecnie siedem aktywnych źródeł radiolokacji, kapitanie. Układ na siatce taki sam jak poprzednio plus nowe źródło, współrzędne jeden-dziewięć-jeden. Pasmo India. Wygląda na kolejny Don-2.

McCafferty wysunął peryskop na dwanaście stopni; maksymalna wysokość. Na powierzchni morza unosił się radziecki okręt rakietowy. Wystawał z wody dziwnie wysoko.

– Joe, powiedz mi, co widzisz? – odezwał się McCafferty; potrzebna mu jeszcze czyjaś opinia.

– Zgadza się, to delta-IIL Chyba wszystko wypompowali. Kapitanie, siedzi bardzo wysoko na powierzchni; wystaje z wody metr albo i wyżej niż normalnie. Zużyli większość powietrza… a tam chyba widać maszt radiowy natii, ale trudno powiedzieć.

McCafferty czuł mrowienie w zaciśniętych na peryskopie dłoniach; rura urządzenia przenosiła drgania powodowane uderzeniami fal. Woda siekła również kadłub delty, zalewając co chwila rozmieszczone wzdłuż burt rakietowego okrętu otwory przelewowe.

– Wykrywacz radarów wskazuje, że siła ich sygnałów wzrasta do tego stopnia, że mogą nas odkryć – ostrzegł technik.

– Wysunąć oba peryskopy – mruknął McCafferty, zdając sobie sprawę, że za długo już trzyma swój w górze. Nacisnął przerzutnik, by podwoić powiększenie. W okularze pojawiło się zbliżenie kiosku delty.

– Stanowisko dowodzenia na szczycie kiosku pełne ludzi. Wszyscy mają lornetki… ale nie patrzą w naszym kierunku. Peryskop w dół. Szefie, szasuj balasty, zwiększyć zanurzenie o trzy metry. Dobra robota, marynarze. Joe, przejrzyjmy taśmę.

Po kilku sekundach na ekranie pojawiły się obrazy. Od delty dzieliło ich dwa tysiące metrów. Za nią, w odległości jakichś ośmiuset majaczyła sferyczna kopuła radaru natii kołyszącej się mocno na bocznej fali. Obciążony szesnastoma pociskami SS-18 rosyjski okręt oglądany od tyłu przypominał nieco podjazd na rampę. Tak niezgrabną sylwetkę delta miała mieć aż do chwili odpalenia pocisków; Amerykanie nie żywili wątpliwości, że okazałyby się aż nadto skuteczne.

– Popatrz, wypchnęli ją tak wysoko, że widać połowę śrub – wskazał palcem pierwszy oficer.

– Nawigatorze, jak daleko do płycizny?

– Za tym torem wodnym; jakieś dziesięć mil stąd głębokość wynosi mniej więcej czterdzieści metrów.

Czemu więc delta wypłynęła na powierzchnię tak daleko?

McCafferty podniósł słuchawkę.

– Sonar, co słychać z natią? – zapytał.

– Kapitanie, jak oszalała wysyła sonarem impulsy ultradźwiękowe. Nie w naszą stronę, ale chwytamy wiele odbić i rewerberacji od dna.

Natia była wykrywaczem min, ale również służyła do eskortowania okrętów podwodnych, ostrzegając je przed niebezpieczeństwem. Skoro więc jej pracujący na niezwykle wysokiej częstotliwości sonar działał… Boże wielki!

– Ster cała w lewo! – krzyknął McCafferty.

– Ster cała w lewo! – sternik uderzyłby głową w sufit, gdyby nie pasy, którymi przypiął się do fotela. Natychmiast przekręcił koło do oporu. – Ster, cała w lewo!

– Pole minowe – szepnął nawigator. Wszystkie głowy w kabinie odwróciły się w jego stronę.

– Idę o zakład – pokiwał posępnie głową McCafferty.

– Jak daleko jesteśmy od miejsca, gdzie boomer spotkał się z natią?

Nawigator dokładnie sprawdził wykres.

– Mniej więcej czterysta metrów dalej.

– Maszyny stop.

– Maszyny stop – sternik wykręcił numerator dzwonkowy.

– Maszyny stoją, sir. Mijamy po lewej pozycję jeden-osiem-zero.

– Bardzo dobrze. Tutaj powinniśmy być bezpieczni. Delta musiała się spotkać z trałowcem dobrych parę mil od pola, prawda? Chyba nikt nie sądzi, że Iwan narażałby okręt rakietowy?

Było to pytanie retoryczne; nikt nie bawi się boomerami. Centrum dowodzenia odetchnęło. „Chicago" zwolnił gwałtownie i ustawił się w poprzek dotychczasowego kursu.

– Ster zero – McCafferty polecił płynąć z jedną trzecią szybkości, a następnie połączył się z przedziałem sonaru.

– Co z okrętem rakietowym?

– Nic, sir. Pozycja stale jeden-dziewięć-zero. Prędkość stała: piętnaście węzłów. Ciągle odbieramy impulsy z natii jej prędkość również około piętnastu węzłów w pobliżu pozycji jeden-osiem-sześć.

– Nawigatorze, proszę wyznaczyć kurs, którym się stąd wydostaniemy. Musimy daleko odejść od tych okrętów patrolowych i przekazać jak najszybciej wiadomość.

– Tak jest. Wydaje się, że w tej chwili najodpowiedniejszy będzie kurs trzy-pięć-osiem – nawigator od dwóch godzin nieustannie nanosił na wykres poprawki.

– Jeśli Iwan naprawdę postawił pole minowe, jego część sięga wód eksterytorialnych – zauważył pierwszy oficer. – Miło.

– Cóż, kiepsko się składa, bo oni uważają, że te wody należą do nich, więc nikt nie powinien wpaść na miny.

– A w razie czego, to awantura międzynarodowa? – spytał Joe.

– Czemu więc w ogóle prowadzą ten nasłuch hydroakustyczny? – spytał oficer łączności. – Skoro mają przed sobą czysty tor, mogą płynąć normalnie.

– A jeśli tu nie ma żadnego toru? – odparł pytaniem Pierwszy. – Może zainstalowali miny denne na kablach, powiedzmy, długości szesnastu metrów i teraz obawiają się, że jedna czy dwie z nich mogą mieć nieco dłuższą cumę. Wolą więc uważać, tak samo jak my. Wiesz, co to znaczy?

– Nie mogliby prowadzić boomera, gdyby płynął w zanurzeniu… – zrozumiał porucznik.

– Naturalnie. Nikt nie twierdzi, że Iwan jest tępy. Wypracowali sobie idealny system. Okręty rakietowe umieścili tam, gdzie nie możemy ich dosięgnąć – ciągnął McCafferty. – Stąd, gdzie jesteśmy, do Morza Białego nie dosięgnie nawet SUBROC, rakieta wystrzelona z okrętu podwodnego. Ostateczny wniosek jest taki, że jeśli będą chcieli te jednostki gdzieś wysłać, nie muszą się tłoczyć na jednym torze. Mogą płynąć sobie po powierzchni, a w dzień się chować.

– A to, panowie, znaczy, że zamiast przydzielać każdemu boomerowi oddzielny torpedowiec do obrony przed takimi jak my, wsadzili rakietowce do jednego, bezpiecznego koszyka, a torpedowce wysłali gdzieś indziej. Do diabła, wynośmy się stąd.


Północny Atlantyk

– Do okrętu. Z lewej burty macie samolot marynarki Stanów Zjednoczonych. Kim jesteście?

Kapitan Kierow oddał mikrofon majorowi Armii Czerwonej.

– Do samolotu, tu statek „Doktor Lykes". Witajcie – Kierow słabo władał angielskim i południowy akcent majora równie ładnie brzmiał mu w uszach jak narzecze kurdyjskie. Z trudem dostrzegali szary samolot patrolowy, który krążył w odległości pięciu mil. Jego załoga z pewnością lustrowała statek przez lornetki.

– Dokładniej, „Doktor Lykes" – odparł lakonicznie głos.

– Płyniemy z Nowego Orleanu do Oslo. Wieziemy cargo. O co chodzi?

– Jak na kurs do Norwegii, zboczyliście za bardzo na północ… Wyjaśnijcie to, proszę.

– Nie czytaliście tych sakramenckich gazet? To bardzo niebezpieczne okolice, a łajba kosztuje masę forsy. Armator polecił trzymać się blisko przyjaznych wybrzeży. Fajnie was spotkać. Poeskortujecie nas dalej?

– Zrozumiałem cię, „Doktor Lykes". W okolicy nie ma okrętów podwodnych.

– Gwarantujesz?

Wybuch śmiechu.

– Nie na sto procent, doktorku.

– Tak też myślałem, lotniku. No cóż, w takim razie popłyniemy sobie dalej na północ, a wy miejcie na nas oko.

– Nie możemy dać wam samolotu do eskorty.

– Zrozumiałem, ale jak zawołamy, to przylecicie, co?

– Naturalnie – odparł Pingwin Osiem.

– Okay, więc płyniemy dalej na północ, a potem skręcimy na wschód, na Wyspy Owcze. Dajcie znać, jeśli pojawią się jacyś niegrzeczni chłopcy.

– Żadnych niegrzecznych chłopców, doktorku. Od razu ich zatopimy – odparł pilot, przedrzeźniając południowy akcent rozmówcy.

– Dobrych łowów, koleś.


Pingwin Osiem

– Boże, to ludzie naprawdę tak mówią? – dziwił się na głos pilot oriona.

– Nie słyszałeś nigdy o Lykes Lines? – zachichotał drugi pilot. – Mówią, że jeśli gość nie gada z południowym akcentem, to go nie przyjmą do pracy. Nie wierzyłem w to. Do teraz… Nie ma jak tradycja. Ale z drogi zboczył nieźle.

– Cóż, dopóki nie sformują się konwoje, polatamy sobie. Ale najpierw skończmy z nim.

Kiedy pilot przyśpieszył i zbliżał się do okrętu, jego kolega otworzył księgę rozpoznawczą.

– Zgadza się, mamy czarny kadłub z napisem Lysek Lines pośrodku burt. Biała nadbudówka z czarnym rombem, w nim duże „L" – podniósł do oczu lornetkę. – Na nadbudówce maszt radiowy. Anten od urządzeń elektronicznych brak. Znak i flaga armatora w porządku. Czarne kominy. Rufowe wyciągarki, nie powiedziane, ile ich ma być. Obok windy do podnoszenia barek. Do licha, wiezie pełny ładunek. Pomalowany trochę niechlujnie. Ale wszystko się zgadza z księgą; to dobrze.

– Okay, pokiwaj mu na pożegnanie.

Pilot przekręcił stery w lewo i skierował oriona dokładnie nad barkowiec. Kiedy przelatywał nad statkiem, pomachał skrzydłami, a dwójka stojących na mostku mężczyzn skinęła przyjaźnie. Lotnicy nie dostrzegli dwóch innych osób wodzących za samolotem ręcznymi wyrzutniami SAM-ów, pocisków ziemia-powietrze.


Statek motorowy „Julius Fućik"

– Zmiana barw utrudnia rozpoznanie, towarzyszu generale – odezwał się cicho oficer obrony przeciwlotniczej. – Nie miał podwieszonych pocisków powietrze-ziemia.

– To się bardzo szybko zmieni. Kiedy tylko nasza flota wypłynie w morze, podczepią je natychmiast. Ponadto, jeśli zorientowali się, kim naprawdę jesteśmy, daleko nie uciekniemy. Wezwą inny samolot lub po prostu wrócą do bazy po rakiety.

Generał obserwował odlatującą maszynę. Przez cały czas trwania rozmowy między pilotami i statkiem miał serce w gardle. Ale teraz już mógł udać się na mostek do Kierowa. Amerykańskie mundury khaki mieli bowiem tylko oficerowie statku.

– Gratuluję waszemu oficerowi językowemu talentów lingwistycznych. Ufam, że naprawdę mówił po angielsku. Teraz, gdy minęło bezpośrednie zagrożenie, Andrzejew roześmiał się jowialnie.

– Tak mi mówiono. Marynarka zażądała kogoś ze znajomością tego języka. To oficer wywiadu, służył w Ameryce.

– Tak czy siak, udało się. Teraz możemy już zmierzać do celu bezpiecznie – ostatnie słowo Kierow wymówił z lekkim wahaniem.

– Chciałbym już być na lądzie, towarzyszu kapitanie.

Na tak dużym, pozbawionym wszelkiej ochrony obiekcie generał czuł się niepewnie. Bezpieczny będzie dopiero, gdy postawi stopę na ziemi. Ostatecznie jako żołnierz piechoty zwykł był nosić karabin, zawsze mógł znaleźć w ziemi jakąś dziurę, żeby się skryć, no i pozostawały mu dwie nogi do ucieczki. Na morzu rzecz się miała całkiem inaczej. Statek stanowił wdzięczny cel, a w dodatku był bezbronny. Zadziwiające – myślał generał – że istnieją na świecie miejsca, gdzie człowiek czuje się jeszcze gorzej niż w samolocie transportowym. Tam przynajmniej są spadochrony. Nie miał żadnych złudzeń co do swoich szans dopłynięcia wpław do najbliższego brzegu.


Sunnyvale, Kalifornia

– Nadlatuje następny – powiedział starszy sierżant.

Stawało się to wręcz nudne. Pułkownik nie pamiętał, by Rosjanie mieli kiedykolwiek na orbicie więcej niż sześć satelitów rozpoznawczych z urządzeniami fotograficznymi. Obecnie było ich dziesięć i tyle samo zaopatrzonych w elektroniczną aparaturę zwiadowczą. Część z nich wystrzelona została z kosmodromu w Bajkonurze pod Lenińskiem w Kazachstanie, a część z Plesecka w północnej Rosji.

– To urządzenie typu „F", pułkowniku. Na „A" jeszcze nie pora – odezwał się sierżant, spoglądając na zegarek. Była to odmiana starego radzieckiego SS-9 ICBM i spełniała tylko dwie funkcje – uruchamiała radiolokacyjne rozpoznawcze satelity morskie, zwane RORSAT, które śledziły okręty, oraz sterowała radzieckim systemem antysatelitarnym. Amerykanie obserwowali pojawienie się nowego ptaszka za pośrednictwem niedawno umieszczonego na orbicie nad centralnymi rejonami Związku Radzieckiego urządzenia rozpoznawczego KH-11. Pułkownik podniósł słuchawkę i połączył się z Cheyenne Mountain.


USS „Pharris"

Powinienem się wyspać – pomyślał Morris. – Powinienem wyspać się na zapas, bo potem nie będzie na to czasu.

Lecz był zbyt niespokojny, by zasnąć.

USS „Pharris", wypuszczając kłęby pary, czekał u ujścia rzeki Delaware. Trzydzieści mil na północ, przy nabrzeżach Filadelfii, w Chester i Camden stały gotowe już do rejsu okręty wchodzące w skład Rezerwowej Floty Obrony Narodowej; czekały na taką chwilę od lat. Ich ładownie wypełnione były czołgami, artylerią i skrzyniami z amunicją. Radar wskazywał smugi licznych samolotów transportowych pełnych ludzi, startujących z bazy lotniczej w Dover.

Potężne transportowce wojskowe przerzucały żołnierzy do Niemiec, gdzie czekał już na nich skompletowany uprzednio sprzęt. Nowe dostawy jednak mogły dotrzeć tam tylko morzem, na pokładach brzydkich, przysadzistych i powolnych statków handlowych, które stanowiły łatwy cel. Handlowce owe były wprawdzie większe niż dawniej i dużo szybsze, lecz zostało ich bardzo niewiele. Ostatnio amerykańska flota handlowa gwałtownie się skurczyła, mimo iż władze federalne ciągle fundowały kolejne jednostki. Obecnie okręt podwodny, niszcząc jeden tylko tego typu statek, doczekałby się takiej sławy jak podczas drugiej wojny światowej po zatopieniu czterech lub pięciu.

Kolejny problem stanowili marynarze handlowców. Flota wojenna traktowała ich z lekceważeniem, a załogi okrętów bojowych trzymały się od nich z daleka – chyba, że ktoś chciał zabawić się ich kosztem; średnia wieku była dwukrotnie wyższa niż na jednostkach bojowych i wynosiła około pięćdziesięciu lat. Jak te dziadki zniosą napięcie towarzyszące operacjom wojskowym? – zastanawiał się Morris. Zarabiali wprawdzie wyśmienicie – wielu z nich brało takie same pensje jak on – ale czy pieniądze zrekompensują czające się po drodze rakiety i torpedy? Morris odepchnął od siebie tę myśl. Ci staruszkowie właśnie i żółtodzioby pościągane z różnych szkół, stanowili jego trzódkę. On był ich pasterzem. A pod szarą powierzchnią Atlantyku czaiły się wilki.

Niezbyt liczna była ta jego trzódka. Niecały rok wcześniej przeglądał statystyki: ogólna liczba prywatnych statków handlowych pływających pod amerykańską banderą wynosiła sto siedemdziesiąt jednostek o średniej wyporności osiemnastu tysięcy ton każda. Zaledwie sto trzy z nich przystosowane były do regularnych rejsów dalekomorskich. Ponadto Rezerwowa Flota Obrony Narodowej dysponowała tylko stu siedemdziesięcioma dwiema jednostkami. Określić ten stan mianem haniebnego znaczyło tyle, co zbiorowy gwałt nazwać lekkim wykroczeniem.

Nie wolno im było stracić ani jednego statku! Morris podszedł do lampy radaroskopowej i przez chroniony gumą okular spojrzał na ekran – na startujące z Dover samoloty. Każdy punkcik na radarze oznaczał kolejnych trzystu lub pięciuset żołnierzy. Co się stanie, kiedy już opuszczą pokłady transportowców?

– Następny handlarz, kapitanie – oficer pokładowy wskazał palcem plamkę na horyzoncie. – To holenderski kontenerowiec. Chyba płynie po ładunek wojskowy.

Morris chrząknął.

– Każda pomoc się przyda.

Sunnyvale, Kalifornia

– To oczywiste, sir – odezwał się pułkownik. – Mamy do czynienia z radzieckim ptaszkiem antysatelitarnym; od jednego z naszych dzielą go siedemdziesiąt trzy mile morskie.

Pułkownik polecił urządzeniu skierować kamery na nowego kompana. Obraz nie był najlepszy, ale niewątpliwie przedstawiał radzieckiego niszczyciela satelitów: długi na trzydzieści metrów cylinder z jednej strony zamontowany miał silnik rakietowy, a z drugiej antenę radarową.

– Ma pan jakieś sugestie, pułkowniku?

– Sir, chciałbym samodzielnie decydować o ruchach naszych ptaszków, gdyby w promieniu pięćdziesięciu mil od nich pojawiło się cokolwiek z czerwoną gwiazdą. Zastosuję manewry delta-V, które zakłócają systemy przechwytujące.

– Synu, będzie cię to kosztować wielką ilość paliwa – ostrzegł dowódca północnoamerykańskiej obrony powietrznej.

– Generale, mamy binarne rozwiązanie problemu – odparł pułkownik językiem matematyka. – Wybór jeden: manewry delta-V i utrata paliwa. Wybór dwa: nie stosujemy tych manewrów i tracimy satelity. Kiedy tylko nieprzyjaciel zbliży się na odległość pięćdziesięciu mil, wykryje je i w pięć minut zniszczy. Zapewne szybciej. Takie jest moje zdanie, sir.

Pułkownik doktorat z matematyki zrobił na Uniwersytecie Illinois, ale zapędzać generałów w kozi róg nauczył się już gdzie indziej.

– W porządku. Musi zatwierdzić to Waszyngton. Poprę pańską sugestię.

USS „Nimitz"

– Admirale, otrzymaliśmy właśnie niepokojący raport z Morza Barentsa – Toland przeczytał depeszę dowództwa Floty Atlantyckiej.

– Ile jeszcze okrętów podwodnych mogą nam podesłać?

– Zapewne koło trzydziestu, admirale.

– Trzydzieści? – od tygodnia Bakerowi nic się nie podobało. A ta ostatnia wiadomość wyjątkowo.

Grupa bojowa „Nimitza", w towarzystwie „Saratogi" i francuskiego lotniskowca „Foch", eskortowała jednostkę amfibii morskich, która miała uzupełnić stacjonujące na Islandii siły. Trzydniowy rejs. Gdyby zaraz po ich przybyciu wybuchła wojna, mieli już tam pozostać i włączyć się do obrony niezwykle istotnej ze względów strategicznych linii ciągnącej się od Grenlandii przez Islandię do wysp brytyjskich. 21. Lotniskowce wy Oddział Specjalny stanowił potężną siłę. Ale czy wystarczającą? Zgodnie z doktryną, grupa, by skutecznie działać i przetrwać, powinna składać się z czterech lotniskowców; na razie jednak flota nie była jeszcze całkowicie przygotowana. Toland otrzymywał doniesienia o gorączkowych zabiegach dyplomatycznych, które miały zapobiec wiszącej już na włosku wojnie. Ale jak zareagują Rosjanie na obecność na Morzu Norweskim czterech lub więcej lotniskowców? Wydawało się, że w Waszyngtonie nikogo to nie obchodzi, lecz z drugiej strony Toland wątpił, czy miałoby to jakiekolwiek znaczenie. Przed dwunastoma zaledwie godzinami Islandia wyraziła zgodę na rozmieszczenie u siebie dodatkowych sił, a stacjonujące tam wojska NATO rozpaczliwie wymagały uzupełnień.


USS „Chicago"

McCafferty znajdował się trzydzieści mil na północ od wejścia do Zatoki Kolskiej. Po szesnastogodzinnej, pełnej napięcia ucieczce od przylądka Swiatoj załoga odetchnęła z ulgą i chociaż Morze Barentsa roiło się od zwalczających jednostki podwodne okrętów, natychmiast po nadaniu raportu wycofali się tutaj, zostawiając Morze Białe za sobą. Nie chcieli sprowokować jakiegoś poważnego incydentu. W miejscu, gdzie aktualnie przebywali, głębokość wody dochodziła do dwustu pięćdziesięciu metrów. W razie kłopotów mieli więc dużo miejsca do ewentualnych manewrów. W promieniu pięćdziesięciu mil powinny znajdować się jeszcze dwa inne, amerykańskie okręty podwodne, jeden angielski i dwa norweskie o napędzie klasycznym. Konarzyści na „Chicago" nie potrafili wprawdzie zlokalizować żadnej z tych jednostek, ale łapali ciągle impulsy ultradźwiękowe czterech radzieckich fregat klasy Grisba, poszukujących czegoś na południowym wschodzie. Okręty podwodne aliantów miały za zadanie obserwować i słuchać. Było to wymarzone dla nich zajęcie. Musiały tylko wolno pływać i za wszelką cenę unikać kontaktu z nawodnymi jednostkami, ale te sonarzyści mogli wykryć już z dużej i bezpiecznej odległości.

McCafferty nie starał się nawet taić przed załogą tego, czego dowiedzieli się o rosyjskich boomerach. Na okrętach podwodnych zresztą trudno jest cokolwiek utrzymać w tajemnicy. Wyglądało na to, że lada chwila miała wybuchnąć wojna. Wprawdzie politycy w Waszyngtonie czy stratedzy w Norfolk mogli jeszcze żywić pewne nadzieje, ale tutaj, na samej szpicy, oficerowie i załoga „Chicago" otwarcie dyskutowali już o sposobach niszczenia radzieckich okrętów.

W wyrzutniach drzemały gotowe torpedy MK-48 i rakiety typu Harpoon. Pionowe wyrzutnie zawierały dwanaście tomahawków, trzy uzbrojone w głowice nuklearne pociski woda-ziemia oraz dziewięć konwencjonalnych rakiet do zwalczania jednostek nawodnych. Każdą, najdrobniejszą usterkę natychmiast naprawiano. McCafferty był bardzo z załogi rad. Młodzi ludzie – średnia ich wieku wynosiła dwadzieścia jeden lat – musieli się ostatecznie zaadaptować. Stał w pomieszczeniu sonaru, trochę na prawo od centrum bojowego. Obok potężny system komputerowy przesiewał lawinę podwodnych dźwięków i analizując poszczególne pasma częstotliwości wychwytywał echa radzieckich jednostek. Sygnały były odtwarzane graficznie na jednolicie żółtym ekranie, zwanym monitorem kaskad, gdzie jaśniejsze linie wskazywały współrzędne źródeł dźwięku. Cztery linie oznaczały grishe, a odchodzące od nich punkciki były zapisem impulsów wysyłanych przez aktywne sonary okrętów.

McCafferty zastanawiał się, czego poszukują. To czysto akademicki problem. Nie namierzały wprawdzie jego jednostki, ale z działań wroga zawsze można było coś ciekawego wywnioskować. W centrali bojowej zespół oficerów analizował i nanosił na wykresy ruchy patrolowych okrętów radzieckich, badając dokładnie sposób ich formowania się w szyki i technikę poszukiwań. Później dane te porównane zostaną z informacjami wywiadu.

W dole ekranu pojawiła się kolejna seria punkcików. Sonarzysta nacisnął guzik, nastrajając aparat na większą selektywność częstotliwości. Potem wyregulował obraz i nałożył słuchawki. Monitory kaskad należały do generacji ekranów dużych prędkości. Obraz szybko się zmieniał i McCafferty spostrzegł, że punkciki zaczynają tworzyć linie na pozycji jeden-dziewięć-osiem; w okolicy Kolskiego Toru Wodnego.

– Masa zmieszanych dźwięków, kapitanie – oznajmił sonarzysta. – Rozpoznaję wychodzące w morze alfy i charlie, za nimi dalsze jednostki. Szybkość jednej z alf około trzydziestu węzłów. Za nimi następne źródła dźwięków.

Minutę później potwierdził to obraz graficzny. Linie częstotliwości i dźwięku określały klasy okrętów podwodnych, które z dużą szybkością oddalały się od portu. Poszczególne pozycje jednostek rozbiegały się, w miarę jak okręty wachlarzem wypływały na otwarte morze. Wszystkie poruszały się w zanurzeniu. A przecież radzieckie łodzie podwodne miały zwyczaj kryć się dopiero w dużej odległości od lądu.

– Ponad dwadzieścia sztuk – powiedział cicho szef radiolokacji. – Jakaś poważna operacja.

– Na to wygląda – McCafferty wrócił do centrum bojowego.

Część załogi wprowadzała właśnie do sterującego ogniem komputera otrzymane wyniki; reszta wytyczała poszczególne kursy na stole nakresowym. Wojna jeszcze nie wybuchła, ale lada moment mogła się zacząć. McCafferty rozkazał, by aż do chwili, gdy nie padnie HASŁO, trzymać się jak najdalej od radzieckich jednostek. Osobiście wolałby inne rozwiązanie – cios najlepiej zadać natychmiast – ale Waszyngton sprawę postawił jasno: żadnych akcji, dopóki trwają rozmowy dyplomatyczne. Kapitan musiał przyznać, że miało to sens. Może wyfraczeni jegomoście sprawują jeszcze nad tym wszystkim kontrolę. Nikła szansa, ale zawsze szansa. Na tyle realna, by nie zajmować pozycji bojowych.

Polecił oddalić się jeszcze bardziej od brzegów. Pół godziny później – kiedy ruch rosyjskich okrętów podwodnych nie ustawał – wysłał pławę SLOT. Została tak zaprogramowana, że „Chicago" miał pół godziny czasu na oddalenie się; wtedy dopiero zaczęła transmitować z wielokrotnym przyśpieszeniem, w satelitarnym zakresie wysokiej częstotliwości, audycję, która po odbiorze przetworzona zostanie do normalnej postaci. McCafferty z odległości dziesięciu mil słuchał później, jak Rosjanie drapieżnie ruszają w kierunku pławy, niewątpliwie przekonani, że namierzyli okręt podwodny. Gra stała się już aż nazbyt prawdziwa.

SLOT pracowała blisko godzinę, przesyłając nieustannie dane do komunikacyjnego satelity NATO. Przed zapadnięciem zmroku materiał przekazany został wszystkim jednostkom Paktu Atlantyckiego przebywającym na morzu.

Rosjanie nadchodzą.

Загрузка...