REMEDIA

Alfeld, Republika Federalna Niemiec

Jak przewidział generał, most nie przetrwał nawet godziny. W tym czasie jednak Aleksiejew zdążył przesłać na drugi brzeg batalion zmechanizowanej piechoty. Potem wojska sprzymierzonych przypuściły na przyczółek dwa wściekłe ataki, ale rozlokowane na wschodnim brzegu rosyjskie czołgi zaczęły odpierać je bezpośrednim ogniem.

Teraz NATO zaczerpnęło drugi oddech i zmobilizowało artylerię. Na przyczółek i zgromadzone po radzieckiej stronie czołgi spadła lawina ognia. Sprawę niebywale pogarszał fakt, że zdążające rzeką do Alfeld łodzie desantowe utknęły pod Sack w straszliwym korku. Ciężkie działa niemieckie zasypywały drogę i okolicę gradem min artyleryjskich, które najechane mogły rozerwać gąsienicę czołgu lub pourywać koła w ciężarówce. Drogi więc patrolowali nieustannie saperzy, którzy za pomocą ciężkich karabinów maszynowych detonowali te miny, ale po pierwsze, zabierało to cenny czas, a po drugie, nie wszystkie pociski znajdowali i o ich obecności świadczyły dopiero eksplozje pod ciężko załadowanymi ciężarówkami. A przecież strona radziecka straciła już wystarczającą ilość czołgów i transporterów. Sytuację pogarszały nieustanne zatory na drogach, jakie tworzyły się przy każdym zniszczonym czołgu czy wozie bojowym.

Aleksiejew urządził sobie kwaterę w sklepie z artykułami fotograficznymi, którego okna wychodziły na rzekę. Szyb w witrynach oczywiście dawno już nie było, a przy każdym kroku pod butami chrzęściło szkło. Generał- skierował wzrok na przeciwległy brzeg, z bólem serca obserwował rozpaczliwe ataki swych żołnierzy próbujących przedrzeć się przez rozlokowane na wzgórzach linie piechoty i czołgów nieprzyjaciela. Z tyłów podciągano już wszystkie ruchome działa, które znajdowały się w posiadaniu 8. Gwardyjskiej Armii. Zapewnić miały wsparcie ogniowe dywizji rosyjskich czołgów oraz zrównoważyć nawałę artyleryjską Paktu Atlantyckiego.

– Uwaga, nalot! – krzyknął porucznik.

Aleksiejew uniósł głowę i ujrzał na niebie czarny punkcik, który błyskawicznie urósł do rozmiarów niemieckiego myśliwca F-104. Żółte smugi ognia z działa przeciwlotniczego trafiły maszynę, strącając ją z nieba, zanim zdążyła zrzucić bomby. Natychmiast jednak pojawił się kolejny myśliwiec, który ogniem z działek pokładowych zniszczył ruchome stanowisko przeciwlotnicze. Aleksiejew klął z pasją, obserwując, jak jednosilnikowy samolot zrzuca dwie bomby po przeciwnej stronie rzeki. Bomby opadały wolno na swych niewielkich spadochronach i, kiedy były jeszcze dwadzieścia metrów nad ziemią, wypełniły powietrze mgłą.

Aleksiejew padał właśnie plackiem na podłogę sklepu, kiedy zapalnik na mieszankę powietrzną detonował pociski. Fala wybuchu była straszliwa. Pękła wielka gablota wystawowa, zasypując generała ulewą potrzaskanego szkła.

– Co to było? – wrzasnął ogłuszony eksplozją Siergietow. Spojrzał na przełożonego. – Zostaliście trafieni, towarzyszu generale!

Aleksiejew przytknął dłonie do twarzy. Kiedy je odjął, palce miał czerwone. Paliły go oczy, więc wylał na twarz menażkę wody, by zmyć z oczu krew.

Major Siergietow bandażował czoło generała jedną ręką. Aleksiejew natychmiast to zauważył.

– A wam co się stało?

– Upadłem na to cholerne szkło! Proszę się nie ruszać, towarzyszu generale. Krwawicie jak zarzynana krowa.

Pojawił się generał-porucznik, w którym Aleksiejew rozpoznał Wiktora Bieriegowoja, zastępcę dowódcy 8. Gwardyjskiej Armii.

– Towarzyszu generale, macie rozkaz wracać do kwatery głównej. Jestem tu, by was zastąpić.

– Ach, idźcie do diabła! – ryknął Aleksiejew.

– To rozkaz głównodowodzącego Zachodnim Teatrem wojny, towarzyszu. Jestem generałem broni pancernych i poradzę sobie. Jeśli wolno, to powiem tylko, że spisaliście się tu wyśmienicie. W tej chwili jednak potrzebni jesteście gdzie indziej.

– Najpierw skończę, co zacząłem tutaj.

– Towarzyszu generale, aby sforsować rzekę, potrzebujemy posiłków. Kto lepiej je zorganizuje, wy czy ja? – zapytał rozsądnie Bieriegowoj.

Aleksiejew sapnął ze złości. Ten człowiek miał rację – ale Paweł Leonidowicz po raz pierwszy w życiu prowadziłludzi do walki – naprawdę prowadził! I spisał się dobrze. Tak, Aleksiejew o tym wiedział – spisał się dobrze.

– Nie ma zresztą czasu na spory. Wy macie swoje zadania, a ja swoje – dodał zdecydowanym tonem Bieriegowoj.

– Sytuację znacie?

– Znam, znam. Całkowicie. Transporter już czeka. Odwiezie was do kwatery głównej.

Aleksiejew, przyciskając do czoła koniec bandaża – Siergietow nie potrafił jedną ręką dobrze nałożyć opatrunku – ruszył na zaplecze sklepu. Tam, gdzie znajdowały się drzwi, ziała teraz wielka dziura po wyrwanej futrynie. Na zewnątrz czekał BMD z pracującym silnikiem. W środku był już lekarz, który natychmiast nachylił się nad Siergietowem. Pojazd oddalał się, cichły odgłosy bitwy. Był to najbardziej ponury dźwięk, jaki Aleksiejew w życiu słyszał.


Langley, baza lotnicza, Wirginia

Nic nie mogło sprawić lotnikowi większej radości niż odznaczenie oficerskim krzyżem lotniczym Distinguished Flying Cross. Zastanawiała się, czy zostanie pierwszą w siłach powietrznych Stanów Zjednoczonych kobietą, którą udekorują tym orderem. A jeśli nie, to mogą się wypchać – rozmyślała major Nakamura.

Niczym skarb przechowywała kasetę wideo z nagraną na niej przez kamery sprzężone z działkami myśliwca walką z trzema badgerami. Pewien lotnik z marynarki, którego spotkała w Anglii tuż przed odlotem do Stanów, oświadczył, że jak na niedojdę z sił powietrznych jest cholernie dobrym pilotem. Odparła mu na to, że gdyby tępaki z lotnictwa morskiego jej posłuchali, nie mieliby tych wszystkich jaj z bazą lotniczą. Zdecydowany punkt dla major Amelii Nakamury z sił powietrznych Stanów Zjednoczonych – pomyślała z satysfakcją.

Dostarczyli do Europy już wszystkie F-15, które były do dostarczenia i teraz czekało ją nowe zadanie. Z samolotów wchodzących w skład 48. Dywizjonu Myśliwców Przechwytujących Eagle w Langley zostały zaledwie cztery. Wśród pilotów tych maszyn znaleźli się tylko dwaj, którzy posiadali kwalifikacje do operowania rakietami antysatelitarnymi AS AT. Gdy Nakamura się o tym dowiedziała, natychmiast zgłosiła telefonicznie dowództwu lotnictwa kosmicznego, że jest pilotem myśliwców Eagle oraz że przeszła szkolenie w zakresie obsługi AS AT. Stwierdziła też, że nie ma sensu zawracać głowy pilotom bojowym, skoro ona doskonale może ich zastąpić.

Sprawdziła ponownie, czy groźna rakieta jest właściwie przytwierdzona do kadłuba samolotu. Broń wyciągnięto ze strzeżonego pilnie magazynu i zespół ekspertów jeszcze raz gruntownie ją zbadał. Buns potrząsnęła głową. Tak naprawdę, to przeprowadzono tylko jedną prawdziwą próbę z tym systemem; potem przyszło moratorium i cały program poszedł do lamusa. Próba dała wprawdzie wynik pozytywny, niemniej to tylko jedna próba. Ale major była dobrej myśli. Marynarka naprawdę potrzebowała pomocy niedojdów z sił powietrznych. Poza tym, tamten pilot A -6 był naprawdę miłym chłopcem.

Major zakończyła oględziny, którymi chciała zabić czas – jej cel nie pojawił się jeszcze nad Oceanem Indyjskim – po czym wspięła się do kabiny eagle'ay przebiegła wzrokiem wskaźniki, sprawdziła dłonią każdą dźwignię, poprawiła fotel, a na końcu wprowadziła do systemów nawigacji inercyjnej cyfry wymalowane na ścianie jej hangaru, by myśliwiec wiedział, dokąd ma wrócić. Uporawszy się z tym, włączyła silniki. Jej hełm skutecznie tłumił huk dwóch silników Pratt and Whitney. Wskazówki zegarów na tablicy rozdzielczej skoczyły i zajęły właściwe pozycje. Szef obsługi naziemnej dokonał ostatniej lustracji maszyny, po czym dał znak, że można kołować na start. Za czerwoną linią ostrzegawczą stało sześć osób i zasłaniało dłońmi uszy. Miło mieć audytorium – pomyślała major, ignorując zupełnie obecność oczekujących.

– Eagle Jeden-Zero-Cztery gotów do startu – poinformowała wieżę.

– Jeden-Zero-Cztery, przyjąłem. Masz wolny pas – odparł kontroler z wieży. – Wiatr: dwa-pięć-trzy. Szybkość: dwanaście węzłów.

– Przyjęłam. Jeden-Zero-Cztery kołuje na start.

Buns opuściła osłonę kabiny. Szef obsługi naziemnej stał na baczność i oddawał honory. Major niedbale mu odmachnęła, otworzyła nieco przepustnicę i eagle, niczym kaleki bocian, ruszył w stronę pasa. Minutę później Nakamura była już w powietrzu. Czuła upojenie, kiedy wzbijała śmigłą maszynę prosto w niebo.

Kosmos 1801 kończył właśnie lot w kierunku południowym i nad Cieśniną Magellana zawrócił na północ, kierując się nad Atlantyk. Tor jego orbity przebiegał w odległości około dwustu mil od wybrzeży amerykańskich. W naziemnej stacji nadzoru technicy przygotowywali się do włączenia potężnego radaru kontroli rejonów morskich. Byli przekonani, że grupa bojowa amerykańskiego lotniskowca wypłynęła już z portu, ale nie potrafili zlokalizować jej pozycji. Trzy pułki backfire'ów czekały tylko na informację, która pozwoliłaby powtórzyć trik, jaki zastosowały drugiego dnia wojny.

Nakamura ustawiła myśliwiec pod ogonem tiftikowca powietrznego, a operator z wprawą umieścił w tylnej części jej samolotu końcówkę przewodu paliwowego. W ciągu kilku zaledwie minut do baków myśliwca wtłoczonych zostało pięć ton paliwa. Kiedy major odłączyła maszynę od tankowca, w powietrze popłynęła chmurka rozpylonej benzyny lotniczej.

– Guliwer, tu Jeden-Zero-Cztery – wywołała przez radio.

– Jeden-Zero-Cztery, tu Guliwer – odezwał się natychmiast pułkownik przebywający w przedziale pasażerskim learjeta unoszącego się na wysokości tysiąca trzystu metrów.

– Zatankowałam i jestem gotowa do akcji. Systemy pokładowe sprawne. Krążę w punkcie Sierra. Gotowa do wejścia na pułap przechwytywania. Czekam.

– Przyjąłem, Jeden-Zero-Cztery.

Major Nakamura zatoczyła eagle'em niewielkie koło. Przed wejściem na wielką wysokość nie chciała marnować ani kropli benzyny. Uniosła się nawet lekko w fotelu, co jak na nią było dowodem ogromnego podniecenia, i skupiła uwagę na prowadzeniu maszyny. Kiedy badała wzrokiem wskaźniki, siłą woli musiała uspokajać oddech. Radary dowództwa lotnictwa kosmicznego namierzyły satelitę, kiedy ten przelatywał nad wybrzuszeniem kontynentu południowoamerykańskiego. Komputery porównały jego kurs i prędkość z posiadanymi danymi, skojarzyły z pozycją myśliwca Nakamury i podały rozwiązanie, które natychmiast przesłano na pokład learjeta.

– Jeden-Zero-Cztery, wejdź na kurs dwa-cztery-pięć.

– Wchodzę – major wprowadziła maszynę w ostry skręt. – Jestem na kursie dwa-cztery-pięć.

– Pogotowie… pogotowie… Zaczynaj!

– Przyjęłam.

Buns otworzyła całkowicie przepustnice i włączyła dopalacze. Eagle, jak dźgnięty ostrogą koń, szarpnął do przodu osiągając w ciągu kilku sekund szybkość jednego macha. Następnie pilot pociągnięciem drążków ustawiła maszynę pod kątem czterdziestu pięciu stopni i przyspieszywszy jeszcze, pomknęła w mroczniejące niebo. Wzrok wbiła we wskaźniki; ten profil lotu miała utrzymywać przez następne dwie minuty. W miarę, jak myśliwiec piął się w górę, po cyferblacie przesuwała się wskazówka altimetru. Szesnaście kilometrów, dwadzieścia, dwadzieścia trzy, dwadzieścia pięć, trzydzieści. Na czarnym niebie pojawiły się gwiazdy, ale Nakamura nawet ich nie zauważyła.

– Dawaj, dziecinko, znajdź skurwysyna – mówiła głośno do maszyny.

W podwieszonym pod samolotem pocisku AS AT włączył się system wyszukujący i zaczął przeczesywać niebo w poszukiwaniu obiektu o charakterystyce cieplnej radzieckiego satelity. Tuż przed nosem Buns, na tablicy rozdzielczej rozbłysło światełko.

– Rakieta namierza cel. Powtarzam: rakieta namierza cel. Systemy automatycznej wyrzutni aktywne. Wysokość trzydzieści jeden tysięcy siedemset metrów… Odchodzi! Odchodzi!

Poczuła, jak uwolniony od ciężkiej rakiety samolot uniósł się gwałtownie. Pocisk zaczął zrazu spadać swobodnym lotem, a pilot natychmiast zamknęła przepustnice i ciągnąc do siebie drążki sterownicze, wprowadziła maszynę w pętlę. Sprawdziła stan paliwa. Lot na dopalaczach pochłonął prawie całą benzynę, ale zostało jej jeszcze na tyle dużo, by bez tankowania wrócić do Langley. Nakamura zawróciła już do domu, kiedy przyszło jej do głowy, że przecież nie obserwowała lotu rakiety. Ale i tak nie miało to żadnego znaczenia. Buns zakręciła na zachód i wprowadziła samolot w łagodny lot nurkowy, który zakończyć się miał u wybrzeży Wirginii.

Na pokładzie learjeta oko kamery śledziło drogę pocisku. Napędzany paliwem stałym silnik rakiety pracował przez trzydzieści sekund, po czym oddzieliła się od niego głowica bojowa. Czujnik promieniowania podczerwonego osadzony w płaskim czubie pocisku już dawno odnalazł cel. Zainstalowany w radzieckim satelicie reaktor atomowy emitował tak wielką ilość ciepła, że dla wrażliwych instrumentów rakiety było ono niemal tak wyraźne jak energia wydzielana przez słońce. Kiedy już mózg elektroniczny wyliczał drogę przecięcia, zminiaturyzowany pocisk samokierujący zmienił lekko kurs i odległość między głowicą bojową a satelitą zaczęła się gwałtownie kurczyć. Sputnik mknął na północ z szybkością trzydziestu dwóch tysięcy kilometrów na godzinę. Rakieta – nowoczesny kamikadze – na południe – z prędkością ponad osiemnastu tysięcy. Kiedy…

– Jezu Chryste! – starszy oficer na pokładzie learjeta zamrugał gwałtownie oczyma i oderwał wzrok od ekranu telewizyjnego. Kilkaset kilogramów stali i paliwa ceramicznego zamieniło się w obłok pary. – Trafienie. Powtarzam: trafienie!

Obraz telewizyjny bez przerwy transmitowany był do dowództwa lotnictwa kosmicznego, gdzie radary odtwarzały go na ekranach. W tej chwili wielki satelita był już tylko orbitującą luźno chmurą śmieci.

– Cel zniknął – rozległ się czyjś dużo już spokojniejszy głos.


Lenińsk, Kazachska SRR

Zanik sygnału zarejestrowano w kilka sekund po zagładzie satelity Kosmos 1801. Nie zaskoczyło to specjalnie ekspertów radzieckich, gdyż 1801 kilka dni wcześniej wyczerpał już paliwo w sterujących silnikach rakietowych i od tego czasu był łatwym celem. Na wyrzutni w kosmodromie bajkonurskim spoczywała kolejna rakieta wynosząca F-1 M. Skrócony cykl odliczania powinien zakończyć się za dwie godziny. Niemniej od chwili zestrzelenia sputnika możliwości wykrywania i lokalizacji amerykańskich konwojów przez radziecką marynarkę zostały poważnie ograniczone.


Langley, baza lotnicza, Wirginia

– I jak? – spytała Buns, wyskakując dziarsko z kabiny myśliwca.

– Trafiony. Mamy wszystko na taśmie – odparł oficer, również major. – Coś wspaniałego.

– Jak pan myśli, kiedy pojawi się kolejny?

Jeszcze jeden, a zostanę asem – pomyślała.

– Sądzimy, że następny stoi już na wyrzutni. Dwanaście do dwudziestu czterech godzin. Nie wiemy, ile ich mają.

Nakamura skinęła głową. Siły powietrzne dysponowały jeszcze sześcioma rakietami AS AT. Może wystarczy, może nie – jedna jaskółka nie czyni wiosny i pozostałe pociski mogą okazać się zwykłym szmelcem.

Ruszyła do kwatery głównej eskadry na kawę i pączki.


Stendal, Niemiecka Republika Demokratyczna

– Niech cię diabli, Pasza – zaklął głównodowodzący Zachodnim Teatrem Wojny. – Nie potrzebuję czterogwiazdkowego zastępcy, który gania po polu bitwy, odgrywając rolę dowódcy dywizji. Popatrz na siebie! O mało ci łba nie rozwaliło!

– Potrzebowaliśmy przełomu. Dowódca czołgów poległ, jego zastępca był zbyt młody, więc musiałem ten przełom załatwić ja.

– A gdzie kapitan Siergietow?

– Major Siergietow – poprawił Aleksiejew. – Jako mój adiutant spisał się znakomicie. Został ranny w rękę i jest u lekarza. Więc co, jakimi siłami możemy wzmocnić 8. Gwardyjską Armię?

Obaj generałowie podeszli do wielkiej mapy.

– Te dwie dywizje czołgów są już w drodze. Pojawią się tu za dziesięć, dwanaście godzin. Jak oceniasz ten przyczółek?

– Mogłoby być lepiej – przyznał Aleksiejew. – Mieliśmy przy mostach trzy brygady, ale jakiś bałwan skierował na miasto rakiety i przy okazji zniszczył dwa mosty. Został tylko jeden. Przedarł się po nim na drugą stronę batalion piechoty zmotoryzowanej i trochę czołgów. Potem Niemcy zniszczyli ten most. Mają potężne wsparcie artyleryjskie, ale kiedy opuszczałem posterunek, nadjeżdżały właśnie nasze łodzie desantowe oraz jednostki do stawiania mostów. Oficer, który mnie zastąpił, postara się jak najszybciej przeprawić na drugą stronę.

– A opór przeciwnika?

– Słaby, ale ukształtowanie terenu działa na jego korzyść. Wedle moich wyliczeń dysponuje mniej więcej pułkiem; są to niedobitki różnych jednostek NATO: Trochę czołgów, ale głównie piechota zmotoryzowana. No i potężna artyleria. Kiedy odjeżdżałem, zaczęli właśnie ostrzał. Dysponujemy wprawdzie większą siłą ognia, lecz nasze baterie uwięzione są po tej stronie Leiny. Trwa wyścig, czyje posiłki dotrą prędzej.

– Już po twoim odjeździe Pakt Atlantycki przypuścił straszliwy atak powietrzny. Nasi próbują stawić mu czoło, ale wydaje się, że NATO ma przewagę w powietrzu.

– Nie możemy więc czekać do nocy. Nocą ci skurwiele całkowicie panują na niebie.

– Zatem kiedy? Teraz?

Aleksiejew skinął głową, ale myślał o ofiarach, jakie poniesie "jego" dywizja.

– Jak tylko połączymy pontony. Musimy rozszerzyć przyczółek do dwóch kilometrów i odtworzyć mosty. Jakie posiłki jeszcze mogą otrzymać oddziały NATO?

– Nasłuch radiowy twierdzi, że zidentyfikował dwie brygady: angielską i belgijską.

– Przyślą dużo więcej. Dobrze wiedzą, co się stanie, jeśli wykorzystamy obecną sytuację. Mamy w rezerwie 1. Gwardyjską Armię Czołgów…

– Chcesz zaangażować połowę naszych rezerw?

– Nie ma lepszego miejsca – Aleksiejew wskazał palcem na mapę. – Atak na Hanower został powstrzymany w pobliżu miasta. Jednostki grupy północnej osiągnęły przedmieścia Hamburga kosztem prawie wszystkich czołgów 3. Armii Uderzeniowej. Przy odrobinie szczęścia 1. Gwardyjska może wedrzeć się na tyły przeciwnika. A to sprawi, że dotrzemy co najmniej do Wezery; może do Renu.

Głównodowodzący Zachodnim Teatrem Wojny ciężko westchnął.

– To duże ryzyko, Pasza.

Ale z mapy wynikało jasno, że sytuacja nigdzie nie była tak pomyślna jak u nich. Jeśli siły Paktu Atlantyckiego są rzeczywiście tak rozciągnięte i słabe, jak twierdził wywiad, mieli ogromną szansę przejść. Może faktycznie o to chodziło?

– No dobrze. Zaczynaj działać.


Faslane, Szkocja

– Jakimi środkami do zwalczania okrętów podwodnych dysponują? – spytał kapitan USS "Pittsburgh".

– Bardzo poważnymi. Z naszych szacunków wynika, że Iwan posiada dwie potężne grupy bojowe przeznaczone specjalnie do tego celu. Jedna z nich koncentruje się wokół "Kijowa", a druga wokół krążownika typu Kresta. Istnieją ponadto cztery mniejsze grupy, każda złożona z fregaty klasy Krivak i czterech do sześciu fregat patrolowych typu Grisha i Mirka. Do tego dochodzi spora ilość samolotów oraz około dwudziestu okrętów podwodnych, z których połowę stanowią jednostki o napędzie atomowym – odparł prowadzący odprawę oficer.

– Czemu więc nie zostawić Morza Barentsa w spokoju? – mruknął pod nosem Todd Simms z USVS "Boston".

Jest to jakaś myśl – przyznał w duchu McCafferty.

– I mamy tam dotrzeć w siedem dni? – spytał "Pittsburgh".

– Tak. Pozwoli to bez pośpiechu rozpatrzyć wszystkie sposoby dostania się na tamten teren. Kapitanie Little?

Na podium pojawił się dowódca HMS "Torbay". James Little miał prawie metr osiemdziesiąt wzrostu, szerokie ramiona, a na głowie strzechę potarganych włosów. Wyglądał jak napastnik drużyny piłkarskiej. Mówił głośno i z przekonaniem.

– Od pewnego czasu prowadzimy operację określoną mianem "Rozstrzygający Cios". Jej celem jest dokładne rozpoznanie, jakimi siłami do zwalczania okrętów podwodnych dysponuje Iwan na Morzu Barentsa; no i oczywiście, przy każdej nadarzającej się okazji spuszczamy baty Sowietom, którzy stają nam na drodze – uśmiechnął się. "Torbay" zatopił już cztery okręty. – Iwan stworzył barierę rozciągającą się od Wyspy Niedźwiedziej aż do wybrzeży Norwegii. Okolice Wyspy Niedźwiedziej Rosjanie solidnie zaminowali po tym, jak dwa tygodnie temu ich desant powietrzny zajął ten skrawek lądu. Bardziej na południe, o ile się orientujemy, barierę tworzy szereg mniejszych pól minowych, przed którymi czuwają tanga, jednostki o napędzie klasycznym wsparte nawodnymi, lotnictwem i okrętami atomowymi klasy Victor-III. Wygląda na to, że ich celem jest nie tyle niszczenie naszych łodzi podwodnych co ich odstraszenie. Za każdym razem, kiedy któraś z naszych jednostek podwodnych próbuje sforsować barierę, spotyka się z gwałtowną reakcją strony przeciwnej. To samo dzieje się na Morzu Barentsa. Owe niewielkie grupy stanowią śmiertelne zagrożenie. Osobiście przeżyłem jedno takie spotkanie z krwakiem i czterema grishami. Dysponowały ponadto stacjonującym na lądzie lotnictwem oraz helikopterami. Mam z tego spotkania wyjątkowo paskudne wspomnienia. Odkryliśmy również kilka nowych pól minowych. Okazuje się, że Sowieci stawiają je prawie na chybił trafił na głębokości stu osiemdziesięciu metrów. Przygotowują zresztą różne pułapki. Jedna z nich kosztowała nas "Trafalgara"; Iwan postawił niewielkie pólko minowe i umieścił w nim generator szumów imitujących do złudzenia idący na chrapach okręt podwodny o napędzie klasycznym, tango. Domyślamy się, że "Trafalgar" zapolował na to tango i w rezultacie władował się na minę. Musicie, panowie, o takich szczegółach cały czas pamiętać – Littre umilkł na chwilę, jakby chciał, by wygłoszona przez niego mądrość ugruntowała się w umysłach zebranych.

– W porządku. Macie ruszyć na północ-północ-zachód aż do skraju grenlandzkiego paka lodowego, po czym skierować się wzdłuż jego krawędzi aż do rowu Svyataya Anna. Za pięć dni trzy nasze okręty podwodne w asyście samolotów ASW kilka myśliwców narobią sporego rabanu przy barierze Wyspa Niedźwiedzia – Norwegia. Powinno to przykuć uwagę Iwana, który przesunie na zachód swe siły morskie szybkiego reagowania. W tym momencie ruszycie na południe ku swemu celowi. Naturalnie to droga okrężna, ale dzięki temu będziecie mogli przez większość czasu używać sonarów holowanych, a wzdłuż granicy lodu pływającego posuwać się względnie szybko bez ryzyka wykrycia.

McCafferty zastanawiał się przez chwilę. W pobliżu paka lodowego miliardy ton ruchomego lodu zawsze powodują straszliwy hałas.

– HMS "Sceptre" i HMS "Superb" przeprowadziły już tam rekonesans, napotykając nieliczne tylko patrole. Ponadto namierzyły dwa tanga. Niestety, nasi chłopcy mieli rozkaz tylko obserwować i nie angażować się w żadne akcje.

Stanowiło to dowód, jak niesłychane znaczenie Amerykanie przywiązywali do tej misji.

– Oba okręty będą tam na was czekać. Unikajcie zatem i wy wszelkich akcji zaczepnych.

– A jak tam dopłyniemy? – zainteresował się Simms.

– Najszybciej jak się da. Dwanaście godzin przed wami wypłynie co najmniej jedna jednostka podwodna, która usunie z drogi wszystkie przeszkody, jakie znajdzie. Kiedy osiągniecie już pak lodowy, będziecie musieli radzić sobie sami. Nasi chłopcy doeskortują was tylko do tego miejsca; potem czekają ich inne zadania. Iwan z pewnością wyśle waszym tropem grupy do zwalczania jednostek podwodnych; w tym chyba nie ma nic dziwnego, prawda? Przyciśniemy ich trochę na południe od Wyspy Niedźwiedziej, ale waszą najlepszą bronią będzie szybkość.

Kapitan "Bostona" pokiwał głową. Jego okręt mógł być szybszy niż rosyjska pogoń.

– Czy macie, panowie, jakieś pytania? – zakończył dowódca floty podwodnej na wschodnim Atlantyku. – Nie macie…? Zatem powodzenia. Postaramy się zapewnić wam jak największą pomoc.

McCafferty przejrzał szybko papiery z instrukcjami, po czym schował je do tylnej kieszeni spodni. "Operacja Doolittle". Wyszedł w towarzystwie Simmsa. Ich okręty sąsiadowały ze sobą przy pirsie. Jazda do portu trwała krótko. Na "Chicago" ładowano właśnie tomahawki do umieszczonych na dziobie wyrzutni. Z "Bostona", który był starszym modelem, musiano usunąć kilka torped, by zrobić miejsce dla rakiet.

Żaden kapitan podwodnego okrętu nie wpada w radosny nastrój, kiedy zabierają mu z pokładu torpedy.

– Nie martw się. Będę cię osłaniał – pocieszył Simmsa McCafferty.

– Będę niewymownie wdzięczny. Chyba już kończą. Przyjemnie będzie po powrocie znów napić się piwa – zachichotał Simms.

– Zatem do zobaczenia po powrocie.

Kapitanowie uścisnęli sobie ręce. Minutę później byli już na pokładach swoich jednostek. Czekał ich długi i niebezpieczny rejs.


USS "Pharris"

Helikopter Sikorsky Sea King nigdy nie oddalał się zanadto od fregaty, ale tym razem ze względu na rannych złamano przepisy. Dziesięciu najbardziej poszkodowanych marynarzy – poparzonych i połamanych – wsadzono do śmigłowca, który odleciał w stronę lądu. Morris odprowadzał maszynę wzrokiem z pokładu tego, co pozostało z "Pharrisa". Potem nałożył czapkę i zapalił papierosa. Ciągle nie wiedział, jak doszło do katastrofy. Zupełnie jakby kapitan rosyjskiego victora teleportował łódź z jednego miejsca na drugie.

– Kapitanie, myśmy zniszczyli trzech takich skurwieli – obok Morrisa pojawił się Clarke. – Może ten po prostu miał szczęście.

– Czyżby czytał pan w cudzych myślach, szefie?

– Przepraszam, nie rozumiem, sir. Prosił pan, bym sprawdził kilka rzeczy. Niebawem pompy uporają się z całą wodą. Mamy w prawej burcie przeciek, przez który wlewa się około dziesięciu galonów na godzinę; to drobnostka. Grodzie jakoś trzymają, ale cały czas czuwają przy nich ludzie. To samo odnosi się do kabli holowniczych. Ci z "Papago" znają się na swojej robocie. Inżynier melduje, że oba kotły już naprawione, ale ciągle jeszcze pracuje tylko jeden. Cały czas działa system Preria/Maska. Sea sparrow jest gotów, lecz radary są ciągle nieczynne.

Morris skinął głową.

– Dziękuję, szefie. A jak ludzie?

– Zapracowani. Harują jak dzicy.

To jedyna pozytywna rzecz, jaka mnie spotyka – pomyślał Morris. – Załoga jest zajęta.

– Jeśli wolno coś powiedzieć, sir, wygląda pan na nieludzko zmęczonego – odezwał się Clarke.

Bosman martwił się o swego kapitana, ale powiedział za dużo.

– Niebawem sobie dobrze wypoczniemy.


Sunnyvale, Kalifornia

– Na niebie kolejny ptaszek – poinformował dowódcę północnoamerykańskiej obrony przestrzeni powietrznej oficer dyżurny. – Wystrzelono go z kosmodromu w Bajkonurze i nadano mu kurs jeden-pięć-pięć, co wskazuje na to, że najprawdopodobniej przyjmie nachylenie orbitalne sześćdziesięciu pięciu stopni. Cechy charakterystyczne sugerują, że może to być albo S S-11 ICBM, albo rakieta typu F-1.

– Tylko jeden?

– Owszem, sir. Tylko jeden.

Większość oficerów lotnictwa ogarnął nagły niepokój. W ciągu czterdziestu, pięćdziesięciu minut nad centralnymi rejonami Stanów Zjednoczonych pojawić się miał pocisk. Rakieta taka mogła znaczyć wiele rzeczy. Rosyjskie SS-9, podobnie jak ich amerykańskie odpowiedniki, były przestarzałe i przerabiano je na satelitarne rakiety wynoszące. Ale, w przeciwieństwie do amerykańskich urządzeń, pierwotnie przeznaczono je do systemu frakcyjnego bombardowania orbitalnego. Ten pocisk potrafił wynieść na orbitę dwudziestopięciomegatonową głowicę nuklearną, która lecąc już później samodzielnie, do złudzenia przypominała zwykłego, nieszkodliwego satelitę.

– Silnik rakietowy umilkł… w porządku, odłączył się; teraz pracuje drugi człon – poinformował przez telefon pułkownik. Rosjanie byliby zdumieni, gdyby wiedzieli, jak precyzyjne są nasze kamery – pomyślał. – Tor pocisku stały.

Północnoamerykańskie dowództwo obrony powietrznej poinformowało już Waszyngton o niebezpieczeństwie. Jeśli miał nastąpić atak atomowy, naczelne władze państwa powinny zareagować. Wiele z aktualnych scenariuszy przewidywało detonację potężnej głowicy bojowej wysoko nad wybranym krajem. Silne promieniowanie elektromagnetyczne zniszczyłoby systemy łączności. SS-9, który stworzony został do frakcyjnego bombardowania orbitalnego, do tej roli nadawał się znakomicie.

– Odłączył się drugi człon… pracuje trzeci. Macie naszą pozycję?

– Mamy – odparł generał z Cheyenne Mountain.

Sygnały z satelity wczesnego ostrzegania napływały bezpośrednio do kwatery północnoamerykańskiego dowództwa obrony powietrznej i trzydziestu dyżurnych z zapartym tchem obserwowało na odwzorowaniu kartograficznym tor radzieckiej rakiety.

Dobry Boże, nie dopuść, by była to głowica jądrowa…

Obecnie obserwację wrogiego obiektu przejął naziemny radar zainstalowany w Australii. Przekazywał obraz trzeciego członu rakiety, a w chwilę później drugiego segmentu spadającego do Oceanu Indyjskiego. Radar australijski sprzężony był z nadajnikami w Sunnyvale i w Cheyenne Mountain.

– Wygląda na to, że zrzuca osłony – odezwał się ktoś w Sunnyvale.

Obraz radarowy pokazywał, że od trzeciego członu oderwały się cztery obiekty. Prawdopodobnie ochronny całun aluminiowy, konieczny do lotów w atmosferze, ale w przestrzeni kosmicznej stanowiący jedynie zbędne obciążenie. Obserwatorzy odetchnęli z ulgą. Pojazd, który miałby powrócić na Ziemię, potrzebowałby takiej osłony, ale nie satelita. Po pięciu pełnych napięcia minutach przyszła pierwsza dobra wiadomość. Radziecki obiekt nie stanowił elementu systemu frakcyjnego bombardowania orbitalnego.

Pas startowy w bazie lotniczej w Tinker w Oklahomie opuszczał wojskowy samolot RC-135. Silniki przerobionego samolotu pasażerskiego Boeing 707 ziały ogniem, kiedy maszyna nabierała wysokości. W pomieszczeniu, gdzie w normalnych warunkach podróżowali pasażerowie, zainstalowany był potężny teleskop-kamera, który służył do śledzenia radzieckich pojazdów kosmicznych. W tylnej części samolotu technicy uruchomili skomplikowany system do zestrajania obwodów nakierowujących kamerę na odległe cele.

– Wypalił się – przekazali wiadomość do Sunnyvale. – Rakieta osiągnęła szybkość orbitalną. Apogeum wynosi dwieście pięćdziesiąt kilometrów, a perygeum – dwieście trzydzieści.

Wszystkie te dane wymagały jeszcze dokładnego sprawdzenia, ale Waszyngton i dowództwo obrony powietrznej życzyły sobie już teraz podstawowych informacji.

– Jakie są wasze oceny? – zwrócił się do dyżurnych w Sunnyvale dowódca północnoamerykańskiej obrony powietrznej.

– Wszystko wskazuje na to, że wystrzelili radiolokacyjnego rozpoznawczego satelitę morskiego RORSAT. Jedyną innowacją jest to, że wziął kurs orbitalny południowy, nie północny.

Dla wszystkich było to jasne. Każdy rodzaj rakiety wystrzelonej nad biegun pociągał za sobą niebezpieczeństwo, którego nikt nawet nie chciał rozważać.

Trzydzieści minut później sytuacja była już klarowna. Załoga RC-135 uzyskała dokładny obraz radzieckiego satelity. Jeszcze zanim zakończył pierwsze okrążenie, został zakwalifikowany jako RORSAT. Ten nowy zwiadowczy sputnik mógł stanowić poważne zagrożenie dla marynarki, ale nie mógł zagrozić światu.

Ludzie z Sunnyvale i z Cheyenne Mountain trzymali rękę na pulsie.


Islandia

Wędrowali ścieżką, okrążając górski masyw. Vigdis objaśniła, że okolice te były ulubionym celem turystów.

Z niewielkiego lodowca po północnej stronie góry brało początek pół tuzina strumieni, które spływały do rozległej doliny, gdzie ulokowało się wiele małych farm. Mieli wyśmienity, otwarty widok na całą rozciągającą się poniżej, pociętą kilkoma drogami dolinę. Na nich przede wszystkim skupili uwagę. Edwards zastanawiał się, czy po prostu nie przeciąć doliny zamiast wędrować uciążliwym, skalistym bezdrożem po wschodniej stronie.

– Ciekawe, co to za stacja radiowa? – odezwał się Smith, wskazując majaczącą w odległości jakichś trzynastu kilometrów wieżę.

Mikę popatrzył pytająco na Vigdis, ale ta wzruszyła ramionami. Właściwie nigdy nie słuchała radia.

– Z tej odległości trudno cokolwiek wywnioskować – zauważył porucznik. – Ale najprawdopodobniej siedzą tam Rosjanie.

Rozwinął dużą mapę. Informowała, że w tej części wyspy było sporo dróg, lecz wiadomość tę należało traktować ostrożnie. Tylko dwie z nich miały w miarę przyzwoitą nawierzchnię. Pozostałe oznaczono jako "sezonowe" – co to mogło znaczyć? – zastanawiał się Edwards. Niektóre szlaki naniesiono bardzo dokładnie, inne mniej. Ale mapa nie mówiła, które są które. Radzieccy żołnierze jeździli jeepami, a nie lekkimi transporterami, jak miało to miejsce pierwszego dnia wojny. Dobry kierowca, dysponując samochodem z napędem na cztery koła, mógł praktycznie dojechać wszędzie. Czy Rosjanie mieli tak sprawnych kierowców?… Tyle pytań, na które nie ma odpowiedzi – myślał Edwards.

Porucznik zwrócił lornetkę na zachód. Dostrzegł startujący z niewielkiego lotniska dwuśmigłowy samolot pasażerski.

Zapomniałeś o tym, prawda? – zganił się w duchu. – Tych właśnie pudeł Rosjanie używają do przewożenia swego wojska…

Doszedł do wniosku, że powinien jednak zasięgnąć rady fachowca.

– Sierżancie, co pan o tym sądzi? – zapytał.

Smith skrzywił się. Mogli wybierać między fizycznym niebezpieczeństwem a fizycznym wyczerpaniem. Trudny wybór – pomyślał. – Ale od tego przecież mamy oficerów.

– Ciągle obserwujemy jakieś patrole, poruczniku. Masa dróg. Na pewno też wiele posterunków obserwacyjnych. Chcą mieć oko na tutejszych mieszkańców. Tamta radiostacja służy im też zapewne do celów nawigacyjnych. Niewątpliwie jest dobrze strzeżona. Jeśli to nawet zwykła rozgłośnia, też będzie pilnowana. A farmy… panno Vigdis, co to za gospodarstwa?

– Farmy. Owce, trochę krowiego mleka, kartofle – odparła dziewczyna.

– Ruscy zatem, gdy schodzą ze służby, włóczą się po okolicy w poszukiwaniu świeżej żywności. Wolą ją niż puszkowane gówno. My też. Bokiem mi już wychodzą te puszki, poruczniku.

Edwards skinął głową na znak, że w pełni się z tym zgadza.

– W porządku, idziemy zatem na wschód. Tylko co z żywnością?

– Zawsze pozostają ryby.


Faslane, Szkocja

Szyk okrętów otwierał "Chicago". Z portu wyprowadził ich należący do Brytyjskiej Floty Królewskiej holownik. Teraz amerykański okręt podwodny płynął po otwartym morzu z szybkością sześciu węzłów. Szczęśliwym trafem w satelitarnej sieci radzieckiej powstało "okienko" i najbliższy rosyjski sputnik szpiegowski pojawić się miał dopiero za sześć godzin. Za okrętem McCafferty'ego w dwumilowych odstępach podążały "Boston", "Pittsburgh", "Providence", "Key West" i "Groton".

– Jaka głębokość? – spytał przez interkom McCafferty.

– Sto dziewięćdziesiąt metrów.

A więc już czas. Kapitan polecił obserwatorom opuścić stanowiska i wrócić pod pokład. Za rufą widać było "Bostona"; jego czarny kiosk i podwójne stery głębokościowe ślizgające się nad wodą sprawiały, że wyglądał jak anioł śmierci. Bo nim jest – pomyślał McCafferty. Dowódca USS "Chicago" zlustrował szybkim spojrzeniem kiosk swego okrętu, po czym zamknąwszy za sobą dokładnie właz, zszedł po drabince. Przebył kolejne osiem metrów i znalazł się w centrum bojowym. Tam zamknął następny luk i dokręcił koło zamka do oporu.

– Okręt zamknięty – oznajmił pierwszy oficer, rozpoczynając długą, oficjalną litanię, która oznaczała, że łódź podwodna gotowa jest do zanurzenia. McCafferty obrzucił wzrokiem tablice rozdzielcze. To samo zresztą, ukradkowo, zrobiło parę innych osób przebywających w centrum bojowym. Wszystko było jak należy.

– Zanurzenie. Głębokość: siedemdziesiąt metrów – polecił McCafferty.

Dało się słyszeć dźwięk przetłaczanej wody i syk powietrza. Lśniący, czarny kadłub okrętu zaczął się zanurzać. McCafferty jeszcze raz przerzucił w myślach instrukcje. Siedemdziesiąt cztery godziny do granicy pływającego lodu. Potem na wschód. Czterdzieści trzy godziny do rowu Svyataya Anna, po czym skręt na południe. Wtedy zacznie się najgorsze.


Stendal, Niemiecka Republika Demokratyczna

Bitwa o Alfeld zamieniła się w żywego potwora pożerającego ludzi i czołgi tak, jak wilk pożera króliki. Aleksiejew był rozdrażniony tym, że musi tkwić dwieście kilometrów od dywizji czołgów, którą to jednostkę zaczął już traktować po trosze jak swoją własność. Nie mógł się jednak głośno skarżyć – to by tylko pogorszyło sprawę. Nowy dowódca doprowadził bowiem do tego, że wojsko rosyjskie sforsowało już rzekę i na drugim brzegu rozlokowały się kolejne pułki piechoty zmotoryzowanej. W tym czasie przez Leinę przerzucono trzy mosty – a raczej czyniono śmiałe próby przerzucenia ich pod morderczym ogniem artylerii Paktu Atlantyckiego.

– Czeka nas decydująca rozgrywka, Pasza – odezwał się głównodowodzący zachodnim teatrem, patrząc na mapę.

Aleksiejew skinął potakująco głową.

Niewielka początkowo bitwa przekształciła się szybko w kluczowe dla losów całego frontu starcie. W kierunku Leiny zbliżały się w przyspieszonym tempie dwie następne dywizje rosyjskich czołgów. NATO wysłało na ten odcinek pola walki trzy brygady i artylerię. Ściągano z innych sektorów myśliwce taktyczne; jedna strona – by zniszczyć przyczółek, druga – by go utrzymać. Ukształtowanie terenu na froncie uniemożliwiało załogom SAM-ów wystarczająco szybkie rozpoznawanie swoich maszyn od samolotów wroga. Rosjanie, którzy dysponowali dużo większą ilością rakiet ziemia-powietrze, zdołali zapewnić samemu Alfeld całkowite bezpieczeństwo. Każdy pojawiający się w okolicy miasteczka samolot był automatycznie niszczony przez radzieckie rakiety; sowieckie maszyny trzymały się z dala od tego miejsca, koncentrując się wyłącznie na pozycjach nieprzyjacielskiej artylerii i nadchodzących posiłkach. Wszystko przebiegało inaczej, niż zakładała przedwojenna doktryna. Aleksiejew był jednak rad z gry, którą podjął, gdyż uważał, że daje mu ona wielkie doświadczenie frontowe. Wziął lekcję, jakiej nie przerabiał na żadnym z przedwojennych szkoleń: wyżsi dowódcy muszą osobiście obserwować rozwój wypadków. Jak w ogóle mogliśmy o tym zapomnieć? – dziwił się Pasza.

Dotknął palcami bandaża na czole. Cierpiał na okropne bóle głowy, gdyż lekarz musiał założyć mu dwanaście szwów. To bardzo lichej jakości szwy, oznajmił medyk, dodając, że pozostaną po nich wyraźne blizny. Ojciec Aleksiejewa miał kilka podobnych i obnosił się z nimi z dumą. Syn więc też zadowolony był z nowo nabytej ozdoby.

– Masyw ciągnący się na północ od miasta jest nasz – powiadomił przez telefon dowódca 20. Dywizji Czołgów. – Zepchnęliśmy Amerykanów.

– Kiedy będą mosty? – rzucił Aleksiejew do słuchawki.

– Za pół godziny powinniśmy mieć jeden gotowy. Ogień artyleryjski przeciwnika słabnie. Zniszczyli jednostkę do stawiania mostów. Zastąpimy ją inną. Batalion czołgów czeka już na przeprawę. SAM-y spisują się na medal. Z miejsca, gdzie stoję, widzę wraki pięciu maszyn NATO. Widzę… – głos generała utonął w potwornym huku.

Aleksiejew bezradnie spojrzał na głuchą słuchawkę. Zacisnął na niej gniewnie palce.

– Wybaczcie. Spadła bardzo blisko. Dostarczono już ostatni element mostu. Towarzyszu generale, inżynierowie ponieśli wyjątkowo dotkliwe straty i zasługują na szczególne względy. Dowodzący nimi major przez trzy godziny przebywał w zupełnie odsłoniętym miejscu. Rekomenduję go do Złotej Gwiazdy.

– Dostanie.

– To dobrze, to bardzo dobrze… Ostatni element mostu został już zdjęty z ciężarówek i spuszczony na wodę. Jeśli NATO da nam dziesięć minut spokoju, zakotwiczymy go po drugiej stronie i natychmiast posyłam czołgi. Kiedy przybędą posiłki?

– Pierwsze oddziały pojawią się tuż po zachodzie słońca.

– Wspaniale. Teraz muszę kończyć. Połączę się, kiedy przez most puścimy jednostki pancerne.

Aleksiejew oddał słuchawkę młodszemu oficerowi; zupełnie jakby słuchał w radiu pasjonującej transmisji z meczu hokejowego!

– Jaki następny cel, Pasza?

– Leżące na północnym zachodzie Hameln. I dalej. Być może uda się odciąć północne grupy wojsk Paktu. Jeśli zaczną wycofywać swe siły z okolic Hamburga, przystąpimy do generalnego szturmu i pogonimy ich aż do kanału La Manche! Myślę, że sytuacja jest taka, o jakiej marzyliśmy.


Bruksela, Belgia

W kwaterze głównej NATO oficerowie sztabowi studiowali taką samą mapę i wyciągali takie same wnioski, ale czynili to z dużo mniejszym entuzjazmem. Rezerwy były przerażająco małe. Nie mieli jednak wyboru. Do Alfeld wysłano kolejny kontyngent ludzi i sprzętu.


Panama

Był to największy od lat tranzyt okrętów amerykańskiej marynarki wojennej. Po obu stronach każdej śluzy stały ogromne, szare kadłuby, powstrzymując jakikolwiek ruch jednostek płynących na zachód. Panował pośpiech. Pracujących w kanale pilotów przywoziły na okręty i odwoziły do portu helikoptery. Przestały nawet obowiązywać wszelkie ograniczenia prędkości związane z erozją w Gaillard Cut.

Okręty, które musiały uzupełnić paliwo, robiły to w kanale, przy śluzach Gatun. Potem poza granicami zatoki Limon sformowano barierę przeciwko okrętom podwodnym. Tranzyt z Pacyfiku na Atlantyk trwał dwanaście godzin i odbywał się pod nieustanną strażą. Gdy jednostki wypłynęły już na pełne morze, ruszyły na północ z szybkością dwudziestu dwóch węzłów. Cieśninę Zawietrzną miały przebyć nocą.

Загрузка...