OBCY PRZYBYWAJĄ, OBCY ODJEŻDŻAJĄ

Aachen, Republika Federalna Niemiec

Sprawił to ruch uliczny. Koperta nadeszła do właściwej skrytki pocztowej, kluczyk również pasował. Minimum zaangażowanych osób. Major niechętnie pojawił się tam osobiście, ale nie pierwszy raz wykonywał zlecenie KGB, a ponadto jeśli zadanie miało mieć szansę realizacji, musiał przecież zdobyć najnowsze informacje. Poza tym, uśmiechnął się przelotnie, Niemcy są tak dumni ze swej służby pocztowej…

Major zgiął dużą kopertę, schował do kieszeni kurtki i opuścił budynek. Wszystko, co włożył na siebie, pochodziło z Niemiec, łącznie z przeciwsłonecznymi okularami, które przywdział przed wejściem na pocztę. Rozejrzał się bacznie we wszystkie strony, czy ktoś nie podąża jego śladem. Nikogo nie spostrzegł. Oficer KGB zapewnił go, że ich kryjówka jest całkowicie bezpieczna i nie wzbudza podejrzeń. Być może. Po drugiej stronie ulicy czekała taksówka. Śpieszył się. Samochody akurat przystanęły na światłach, więc postanowił przebiec jezdnię w tym miejscu, a nie wracać do najbliższego rogu. Major pochodził z Rosji i obcy był mu wielki ruch panujący na ulicach europejskich miast, w których także piesi stosować się muszą do obowiązujących przepisów. Znalazł się o sto metrów od stojącego na skrzyżowaniu policjanta. Ten właśnie się odwracał.

Nie patrząc na boki, major zszedł z krawężnika w chwili, kiedy samochody ruszały.

Nie dostrzegł przyspieszającego właśnie peugeota. Wóz nie jechał szybko, najwyżej dwadzieścia pięć kilometrów na godzinę, ale to wystarczyło. Prawy błotnik uderzył przebiegającego przez jezdnię w biodro, obrócił wokół osi, a siła odrzutu cisnęła mężczyznę na latarnię. Nim pojął, co się dzieje, major stracił przytomność. Miało to tę dobrą stronę, że nie poczuł, jak tylne koła samochodu miażdżą mu wysunięte poza krawężnik stopy. Odniósł poza tym potworne obrażenia głowy, a z rozdartej tętnicy, jak z fontanny, tryskała na chodnik krew. Major leżał bez ruchu twarzą do ziemi. Peugeot natychmiast się zatrzymał i wyskoczyła z niego kobieta. Słychać było głośny płacz dziecka, które nie widziało jeszcze nigdy tyle krwi. Przechodzący obok miejsca wypadku listonosz pobiegł do najbliższego skrzyżowania po policjanta. Ktoś inny wzywał karetkę pogotowia. Ruch na ulicy zamarł. Z oczekującej taksówki wysiadł kierowca. Zbliżył się do leżącego. Chciał podejść do samego ciała, ale tłoczyło się tam już z pół tuzina ludzi.

– Er ist tot – zauważył ktoś, widząc nienaturalnie białą skórę ofiary.

Major był w szoku powypadkowym. Szoku doznała również kierująca peugeotem kobieta; z oczu płynęły jej łzy, zanosiła się spazmatycznym płaczem. Próbowała tłumaczyć wszystkim, że mężczyzna po prostu wskoczył pod maskę jej samochodu i że nie mogła zahamować. Mówiła po francusku, co jeszcze bardziej powiększało zamęt. Kierowca taksówki przepchnął się przez tłum gapiów. Mógł już dotknąć ciała. Musiał odzyskać kopertę… Ale pojawił się policjant.

– Alles zuriick! – polecił funkcjonariusz, przypominając sobie, czego nauczono go na zajęciach; przede wszystkim przejąć inicjatywę. Pamiętał również, że nie wolno ruszać ciała. Ranny miał uszkodzoną głowę, a zapewne i kark. Dotykać go mogli tylko Experten. Jeden ze świadków zawołał, że karetka jest w drodze. Policjant skinął głową. Miał nadzieję, że ambulans pojawi się szybko. Sporządzanie statystyk ulicznych kraks było sprawą dużo prostszą niż zajmowanie się nieprzytomnym – a może nawet martwym – mężczyzną, któremu z rozdartej tętnicy bez przerwy tryskała krew. Odetchnął z ulgą, kiedy ujrzał przepychającego się przez tłum porucznika – starszego inspektora.

– Karetka? – Już w drodze, Herr Leutnant. Jestem Gunther Dieter z wydziału kontroli ruchu. Pełnię służbę na skrzyżowaniu.

– Kto prowadził samochód? – spytał porucznik.

Stojąca obok sztywno kobieta odezwała się po francusku urywanym głosem. Na szczęście włączył się jeden ze świadków zajścia.

– Ten tutaj, nie rozglądając się, wbiegł na jezdnię i pani nie mogła zahamować. Jestem bankierem i wyszedłem z poczty tuż za nim. Chciał nieprzepisowo przebiec jezdnię; nawet się nie rozejrzał. Proszę, oto moja karta wizytowa – bankier wręczył porucznikowi biały kartonik.

– Dziękuję panu, doktorze Miiller. Nie ma pan nic przeciwko złożeniu zeznań?

– Oczywiście, że nie. Możemy od razu udać się na posterunek.

– Doskonale – porucznik rzadko spotykał tak chętnych świadków.

Kierowca taksówki stał z brzegu tłumu. Był doświadczonym oficerem operacyjnym KGB i nie raz widział akcje nieudane; ale ta to… czysty absurd. Zawsze należało się liczyć z tym, że coś stanie na przeszkodzie, przeważnie coś pozornie mało istotnego, jakieś głupstwo. Ale żeby komandosa Specnazu wyeliminowała z akcji prowadząca samochód Francuzka w średnim wieku? Czemuż się, do cholery, nie rozejrzał? Należało kogoś innego wyznaczyć do odebrania koperty i pierdolić te zasrane przepisy. Bezpieczeństwo! – klął w duchu. Polecenie moskiewskiej centrali: minimum zaangażowanych osób. Wracając do taksówki, zastanawiał się, jak to wszystko wytłumaczy. To oni robią błędy. Centrala nigdy.

Nadjechała karetka pogotowia. Sierżant wyjął z kieszeni ofiary portfel i podał go przełożonemu. Ranny nazywał się Siegfried Baum; pięknie – pomyślał porucznik – Żyd; i pochodził z Altony w pobliżu Hamburga. Kobieta prowadząca peugeota była Francuzką i dlatego będzie trzeba towarzyszyć ofierze do szpitala. „Międzynarodowy" wypadek, dodatkowa robota papierkowa. A zamierzał przecież w Gasthausie po drugiej stronie ulicy wypić poobiedniego pilsnera. Parszywa służba… A do tego jeszcze groźba mobilizacji…

Załoga karetki szybko uwinęła się z pracą. Szyję rannego opatrzono kołnierzem, a na noszach umieszczono deskę ortopedyczną. Połamane kończyny usztywniono szynami. Obie stopy były fatalnie pogruchotane. Porucznik sprawdził: zajęło to sześć minut. Potem wsiadł do karetki, zostawiając na miejscu trzech funkcjonariuszy, którzy mieli zająć się resztą.

– Jak z nim jest?

– Prawdopodobnie pęknięcie czaszki. Poza tym stracił dużo krwi. Co się właściwie stało?

– Wlazł na jezdnię jak ślepiec.

– Idiota – skomentował sanitariusz. – Jakbyśmy mieli za mało roboty.

– Przeżyje?

– Zależy od uszkodzeń głowy – wzruszył ramionami.

– Niebawem zajmie się nim chirurg. Zna pan nazwisko ofiary? Muszę wypełnić formularz.

– Siegfried Baum, Kaiserstrasse 17, Altona pod Hamburgiem.

– Cóż, za cztery minuty będziemy w szpitalu – sanitariusz sprawdził rannemu puls, zapisał w karcie. – Nie wygląda na Żyda.

– Niech pan ostrożniej wypowiada takie uwagi – ostrzegł go porucznik. – Sam mam żonę Żydówkę. Ciśnienie krwi gwałtownie spada – sanitariusz pomyślał o kroplówce, ale wolał zostawić decyzję chirurgom. – Hans, zawiadomiłeś już szpital?

– Ja, wiedzą, czego się należy spodziewać – odparł kierowca. – Kto ma dziś dyżur? Ziegler?

– Chyba tak.

Przy wtórze pulsującego dźwięku syreny kierowca wprowadził pojazd w ostry zakręt w lewo. Minutę później zatrzymał mercedesa przed izbą przyjęć. Czekał tam już lekarz i dwóch dyżurnych.

Szpitale niemieckie działają niebywale sprawnie. W ciągu dziesięciu minut nowy pacjent został zaintubowany, podłączony do kroplówki z krwią 0+ i przewieziony na oddział neurochirurgii, gdzie czekał profesor Anton Ziegler. Porucznik musiał zostać w izbie przyjęć.

– Więc kto to był? – spytał młody lekarz.

Policjant przekazał dane personalne.

– Niemiec?

– Czy coś w tym dziwnego? – zapytał porucznik.

– No cóż, kiedy poinformowano mnie przez radio, że pan też tu jedzie, pomyślałem, że ranny został cudzoziemiec.

– Potrąciła go Francuzka.

– Ach tak. Ale to jednak chyba cudzoziemiec.

– Czemu pan tak sądzi?

– Jego zęby. Zauważyłem to podczas intubacji. Miał metalowe plomby. Fuszerka.

– Może przybył ze strefy wschodniej.

– Żadnemu Niemcowi nie przyszłoby coś takiego do głowy. Już stolarz by to lepiej zrobił.

Doktor szybko wypełnił formularz przyjęcia chorego.

– O co panu chodzi?

– To bardzo liche plomby. Dziwne. Człowiek wygląda porządnie. Dobrze ubrany, Żyd. A plomby: pożal się Boże – doktor usiadł. – Oczywiście, spotykamy tu wiele dziwnych przypadków.

– Gdzie są jego rzeczy osobiste?

Porucznik był człowiekiem z natury ciekawskim. Dlatego po odbyciu służby wojskowej w Bundeswehrze wstąpił do policji. Doktor zaprowadził go do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie jakiś pracownik spisywał właśnie należące do rannego przedmioty.

Ubranie było starannie poskładane, a koszula i marynarka zostały odłożone na bok, by nie pobrudziły krwią czystej odzieży. Obok leżała garść drobnych monet, komplet kluczy i duża koperta. Pracownik wypełniał blankiet, na którym spisywał rzeczy znalezione przy pacjencie.

Policjant wziął do ręki manilową kopertę. Stempel pocztowy mówił, że wysłana została ze Stuttgartu poprzedniego wieczoru. Widniał na niej znaczek za dziesięć marek. Kierowany jakimś impulsem porucznik wyjął z kieszeni scyzoryk i otworzył przesyłkę. Ani doktor, ani dyżurny nie zaprotestowali. W końcu był oficerem policji.

Wewnątrz znajdowała się jedna większa i dwie małe koperty. Najpierw otworzył większą i rzucił na nią okiem. Zobaczył jakieś wykresy. Dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że trzyma w ręku fotokopię dokumentu armii niemieckiej ze stemplem: Geheim. Tajne. Poniżej był napis: Lammersdorf. Jego oczom ukazała się mapa Kwatery Głównej Wojsk Łączności NATO odległej niecałe trzy kilometry od szpitala. W niemieckiej armii porucznik policji miał stopień kapitana rezerwy i przydzielony był do komórki wywiadu. Kim był Siegfried Baum? Policjant otworzył kolejne koperty. Potem sięgnął po telefon.


Rota, Hiszpania

Odrzutowiec transportowy przybył punktualnie. Gdy Toland wyszedł z samolotu lukiem towarowym, w twarz uderzył go łagodny wiatr od morza. Na przybyłych czekało dwóch marynarzy. Wskazali Tolandowi stojący w odległości stu metrów helikopter z pracującym rotorem i komandor ruszył tam spiesznie w towarzystwie czterech mężczyzn. Pięć minut później byli już w powietrzu; jego pierwszy pobyt na ziemi hiszpańskiej trwał dokładnie jedenaście minut. Podróż mijała w milczeniu. Toland wyjrzał przez małe okno. Lecieli nad rozlaną szeroko błękitną wodą, kierując się na południowy zachód. Potem Amerykanin zaczął rozglądać się po kabinie sea kinga, helikoptera do zwalczania okrętów podwodnych. Szef załogi pełnił jednocześnie obowiązki operatora sonaru i manipulował właśnie przy instrumencie, przeprowadzając najwyraźniej jakiś test. Ściany samolotu były nagie, w ogonie znajdował się magazyn pław sonarowych, a w schowku w podłodze głębinowy przetwornik hydrolokatora. Panowała tu ciasnota, gdyż większość miejsca zajmowało uzbrojenie i aparatura wykrywająca. Po półgodzinnym locie helikopter zaczął zataczać kręgi i dwie minuty później osiadł na pokładzie USS „Nimitza".

Na lądowisku doskwierał upał, hałas i śmierdziało paliwem lotniczym. Jeden z pracowników skierował ich ku drabince, po której zeszli na pomost roboczy otaczający pokład startowy. Kolejne drabiny zawiodły ich w niższe rejony śródokręcia. Tam pomieszczenia były już klimatyzowane i panowała względna cisza.

– Komandor-porucznik Toland? – spytał podoficer kancelaryjny.

– Zgadza się.

– Proszę za mną, sir.

Prowadził nowo przybyłego przez zatłoczone jak, królicze klatki pomieszczenia pod lądowiskiem, aż w końcu wskazał otwarte drzwi.

– Pan Toland? – odezwał się oficer o wymiętej, zmęczonej twarzy.

– Toland; chyba, że w tej strefie czasowej mam inne nazwisko.

– Jaką chce pan usłyszeć najpierw wiadomość: dobrą czy złą?

– Złą.

– W porządku, będzie pan musiał spać w kwaterze zbiorowej. Za mało koi, a za dużo pracowników wywiadu. Ale to jeszcze nie jest najgorsze. Nie spałem już od trzech dni; dlatego zresztą pan tu jest. Mam też i dobrą wiadomość. Otrzymał pan kolejne pół paska. Witamy na pokładzie, komandorze. Jestem Chip Bennett – oficer wręczył Tolandowi wydruk teleksu. – Wygląda na to, że lubią pana w dowództwie. Dobrze mieć przyjaciół na górze.

Wiadomość była lakoniczna: komandor-porucznik Robert M. Toland, wydział III, rezerwista marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych mianowany zostaje komandorem, co daje mu prawo do noszenia trzech złotych galonów, ale nie upoważnia jeszcze do pobierania pensji przypisanej tej szarży. Było to jak pocałunek siostry; no, może kuzynki – poprawił się w myślach Bob.

– Lepiej w górę niż w dół. Co mam tu robić?

– Teoretycznie pomagać mi. Jesteśmy jednak tak cholernie zawaleni materiałem, że musimy podzielić nasze terytorium. Pan będzie zajmował się porannymi i wieczornymi raportami dla dowódcy grupy bojowej. Robimy to o siódmej rano i o dwudziestej. Kontradmirał Samuel B. Baker, junior, były dowódca atomowych okrętów podwodnych lubi raporty wnikliwe, jasne, z przypisami i źródłami, które sobie później studiuje. Prawie w ogóle nie sypia. Pańskie stanowisko będzie znajdować się w centrum informacji bojowej, w zespole oficera taktycznego – potarł oczy. – Cóż się porobiło z tym cholernym światem?

– A co? – zapytał Toland.

– Przed chwilą przyszła najświeższa wiadomość. Na Przylądku Kennedy'ego odwołano dziś lot wahadłowca „Atlantis". Podobno jakieś usterki w komputerze. Trzy gazety opublikowały informację, że zamiast niego mają polecieć trzy czy cztery satelity komunikacyjne; tak naprawdę, to satelity zwiadowcze.

– Cóż, chyba wreszcie zaczęli to wszystko traktować poważnie.


Aachen, Republika Federalna Niemiec

„Siegfried Baum" obudził się sześć godzin później i zobaczył trzech ubranych w fartuchy lekarskie mężczyzn. Odczuwał jeszcze bardzo mocno skutki narkozy, toteż obraz świata rozmazywał mu się przed oczyma.

– Jak się czujecie? – zapytał po rosyjsku jeden z mężczyzn.

– Co mi się stało? – odpowiedział major, również po rosyjsku.

No właśnie!

– Zostaliście potrąceni przez samochód i trafiliście do szpitala wojskowego – skłamał mężczyzna. Byli ciągle w Akwizgranie, niedaleko granicy niemiecko-belgijskiej.

– Co… wyszedłem właśnie… – majorowi plątał się język jak pijakowi. Naraz zamilkł. Starał się odzyskać pełnię wzroku.

– Dla ciebie, przyjacielu, już wszystko się skończyło – powiedział mężczyzna, tym razem po niemiecku. – Wiemy, że jesteś ruskim oficerem, a w twoich rzeczach znaleziono tajne dokumenty rządowe. Jaki miałeś interes w Lammersdorfie?

– Nie mam nic do powiedzenia – odparł po niemiecku „Baum".

– Trochę za późno – warknął przesłuchujący i znów przeszedł na rosyjski. – Ale ułatwimy wam. Lekarz oświadczył, że możemy już spróbować nowego… eee… leku, po którym rozwiąże się wam język. Bądźcie poważni. Temu nikt się nie oprze. Poza tym przemyślcie swoją sytuację – dodał ostrzej. – Jesteście oficerem obcej armii i przebywacie w Republice Federalnej nielegalnie, podróżujecie na fałszywych papierach, kradniecie tajne dokumenty. W najlepszym wypadku resztę życia spędzicie w więzieniu. Ale biorąc pod uwagę to, co obecnie wyprawia wasz rząd, możemy sięgnąć po środki ostateczne. Jeśli zgodzicie się na współpracę, przeżyjecie i zapewne w przyszłości uda się was wymienić za jakiegoś niemieckiego oficera. Oświadczymy nawet, że wyznaliście wszystko pod wpływem narkotyków; nie spotka was za to nic złego. Jeśli natomiast będziecie się opierać, zginiecie w wypadku ulicznym.

– Mam rodzinę – powiedział cicho major Andrzej Czerniawin, starając się przypomnieć sobie cel misji. Strach i skutki narkozy kompletnie zmąciły mu umysł. Nie wiedział ponadto, że przez przewód kroplówki wsączał mu się w żyły thiopental, osłabiając wszelkie wyższe czynności mózgu. Niebawem nie będzie już w stanie przewidzieć żadnych konsekwencji swych czynów. Liczyć się zacznie wyłącznie chwila bieżąca.

– Nie skrzywdzą jej – zapewnił pułkownik Weber. Był oficerem Bundesnachrichtendienst i w przeszłości miał do czynienia z niejednym radzieckim szpiegiem. – Myślisz, że mszczą się na rodzinie każdego agenta, którego złapiemy? Bardzo szybko zabrakłoby im kandydatów do tajnych służb.

Weber mówił teraz łagodniej. Narkotyki zaczynały działać i kiedy już umysł obcego spowije kompletna mgła, będzie mógł łagodnie go nakłaniać do wyjawienia potrzebnych informacji. Pomyślał, że to zabawne, iż sposobu tego nauczył go psychiatra. Na przekór wielu filmom prezentującym brutalność niemieckich śledczych, nigdy, nawet teoretycznie, nie zajmował się kwestią wydobywania zeznań siłą. Szkoda – pomyślał. Jeśli kiedykolwiek istniała taka potrzeba, to właśnie teraz. Prawie cała rodzina pułkownika mieszkała pod Kulmbach, zaledwie parę kilometrów od granicy.


Kijów, Ukraina

– Kapitan Iwan Michajłowicz Siergietow melduje się na rozkaz, towarzyszu generale.

– Siadajcie, towarzyszu kapitanie.

Podobieństwo do ojca zadziwiające – pomyślał Aleksiejew. – Niski i krępy. Te same harde oczy, ten sam błysk inteligencji. Kolejny młody człowiek pnący się w górę.

– Wasz ojciec powiedział mi, że jesteście przodującym studentem zajmującym się językami Środkowego Wschodu.

– Tak jest, towarzyszu generale.

– Czy studiowaliście również ludzi, którzy nimi mówią?

– To nieodłączny element programu, towarzyszu – uśmiechnął się młodszy Siergietow. – Studiowałem Koran. To jedyna książka, którą większość z nich czytała, a zatem niebywale istotny klucz do psychiki tych dzikusów.

– Widzę, że nie darzycie Arabów sympatią.

– Nie. Ale nasz kraj musi prowadzić z nimi interesy. Sporo czasu spędziłem z Arabami. Moja grupa w ramach praktyk językowych spotykała się od czasu do czasu z dyplomatami krajów akceptowanych politycznie. Głównie byli to Libijczycy, czasami ktoś z Jemenu lub Syrii.

– Służyliście trzy lata w jednostce czołgów. Czy jesteśmy w stanie pokonać Arabów?

– Izraelowi, który nie dysponuje przecież nawet ułamkiem naszych sił, przyszło to z łatwością. Arabski żołnierz to ciemny wieśniak, kiepsko uzbrojony i dowodzony przez niekompetentnych oficerów.

Odpowiada gładko na każde pytanie – pomyślał Aleksiejew. – Wyjaśniłby mi zapewne i problem Afganistanu.

– Towarzyszu kapitanie, zostaliście włączeni do mego osobistego sztabu w zbliżającej się kampanii przeciw krajom Zatoki Perskiej. Waszym zadaniem będzie rozwiązywanie wszelkich problemów językowych oraz pomoc w korygowaniu danych naszego wywiadu. Kształciliście się na dyplomatę. To właśnie chcę wykorzystać. Lubię zasięgnąć dodatkowej opinii na temat materiałów dostarczanych mi przez KGB i GRU. Rozumiecie, nie znaczy to, że nie dowierzam towarzyszom ze służb wywiadowczych; po prostu chcę, by ktoś analizował te dane z punktu widzenia armii. Fakt, że jesteście czołgistą, posiada dla mnie podwójną wartość. I jeszcze jedno pytanie: jak rezerwiści reagują na mobilizację?

– Oczywiście z entuzjazmem – odparł kapitan.

– Iwanie Michajłowiczu, zakładam, że wasz ojciec powiedział wam o mnie to i owo. Z uwagą słucham słów Partii, ale przygotowujący się do bitwy żołnierz powinien znać prawdę, nie polakierowaną; wtedy tylko będzie mógł spełniać życzenia tej Partii.

Kapitan Siergietow skinął z podziwem głową; zostało to tak subtelnie powiedziane.

– Nasi obywatele są rozgniewani, towarzyszu generale. Incydent na Kremlu, dokonane na dzieciach morderstwo, doprowadził naród do wściekłości. Myślę, że słowo „entuzjazm" niewiele mija się z prawdą.

– A wy, Iwanie Michajłowiczu?

– Towarzyszu generale, ojciec uprzedził mnie, że zadacie to pytanie. Prosił, bym zapewnił was, że wcześniej nic o tym nie wiedział i że teraz najważniejszą rzeczą jest tak strzec naszego kraju, by podobne ofiary nigdy już w przyszłości nie były potrzebne.

Aleksiejew długo milczał. Dreszczem przejęła go myśl, że Siergietow przed trzema dniami czytał mu w myślach. Ponadto w tej chwili wprawił go w osłupienie tym, że zwierzył ten straszliwy sekret synowi. Ale istotne w tym wszystkim było to, że Aleksiejew nie zinterpretował fałszywie intencji człowieka z Politbiura, który rzeczywiście okazał się kimś godnym zaufania. Zapewne jego syn również. Michaił Edwardowicz najwyraźniej był tego samego zdania.

– Towarzyszu kapitanie, należy o tym zapomnieć. Mamy wiele innych, ważniejszych spraw. Będziecie pracować na dole, w pokoju numer dwadzieścia dwa. Obowiązki już czekają. Odmeldujcie się.


Bonn, Republika Federalna Niemiec

– To wyłącznie mydlenie oczu – oznajmił cztery godziny później kanclerzowi Weber. Śmigłowiec, którym przyleciał, nie zdążył jeszcze opuścić lądowiska. – Cała historia z bombą jest okrutnym, rozmyślnym mydleniem oczu.

– Wiemy o tym pułkowniku – odparł z rozdrażnieniem kanclerz. Od dwóch dni żył w napięciu, starając się jakoś rozwiązać problem nagłego zaognienia się stosunków niemiecko-radzieckich.

– Herr Kanzler, człowiek, którego mamy obecnie w szpitalu, to major Andriej Iljicz Czerniawin. Do Niemiec dostał się dwa tygodnie temu z Czech na podstawie fałszywych dokumentów. Jest oficerem radzieckiego Specnazu, odpowiednika naszego elitarnego Sturmtruppen. Doznał paskudnych obrażeń w wypadku ulicznym. Głupiec; nie rozglądając się wlazł prosto pod nadjeżdżający samochód. Znaleźliśmy przy nim komplet planów i wykresy bazy wojsk łączności Paktu Atlantyckiego w Lammersdorfie. Posterunki straży zmieniono tam miesiąc temu, a dokumenty pochodziły zaledwie sprzed dwóch tygodni. Dysponował harmonogramem pracy wartowników oraz imiennym wykazem oficerów dyżurnych; i to ustalonym trzy dni temu! W towarzystwie dziesięciu innych osób przekroczył czeską granicę i odebrał instrukcje. Na otrzymany sygnał mieli o północy przypuścić atak na tę bazę. Kolejny sygnał odwoływał akcję lub zmieniał plany. Oba znamy.

– Przybył do Niemiec na długo przed… – kanclerz był zaskoczony. Cała historia wydawała się tak nieprawdopodobna.

– Dokładnie tak. Wszystko pasuje, Herr Kanzler. Z jakichś powodów Iwan zamierza nas zaatakować. Wszystko inne dotąd było mydleniem oczu, miało uśpić naszą czujność. Oto kopia przesłuchania Czerniawina. Zdradził też przy okazji plany czterech innych operacji Specnazu, wszystkie zbieżne w czasie z radzieckim frontalnym atakiem na nasze granice. Czerniawin znajduje się w szpitalu wojskowym w Koblenz pod czujną opieką. Dysponujemy również taśmą wideo z przesłuchania.

– Czy istnieje możliwość, że to wszystko jest radziecką prowokacją? Czemu nie przywieźli ze sobą tych dokumentów?

– Odtworzenie systemu urządzeń w Lammersdorfie dowodzi tego, że potrzebują dokładnych informacji. Latem ubiegłego roku wzmocniliśmy ochronę ośrodków łączności i nasi rosyjscy przyjaciele, planując na nas atak, musieli zaktualizować swoje dane. To, że posiadali te najświeższe dokumenty, budzi niepokój. Jeśli chodzi o ujęcie tego człowieka… – Weber wyjaśnił okoliczności. – Mamy wszelkie powody sądzić, że był to czysty przypadek, a nie kolejna prowokacja. Kierowca, madame Anne-Marie LeCourte jest akwizytorem domu mody. Sprzedaje towar jakiegoś paryskiego projektanta; mało prawdopodobne, by była rosyjskim szpiegiem. Po co by to robili? Chcieli skłonić nas do wejścia do NRD? Najpierw oskarżają nas o atak bombowy na Kreml, a następnie prowokują? To nielogiczne. Mamy do czynienia z człowiekiem, który, paraliżując tutaj system łączności NATO, miał przygotować grunt do radzieckiej inwazji na Niemcy.

– Ale robić coś takiego… nawet jeśli planują atak…

– Rosjanie mają bzika na punkcie grup „do zadań specjalnych"; lekcja wyniesiona z Afganistanu. To znakomicie wyszkoleni i bardzo niebezpieczni ludzie. Proszę zauważyć, jak sprytnie to przygotowali. Na przykład żydowska tożsamość. Skubani, grają na naszym poczuciu winy w stosunku do tej rasy, prawda? Jakby został zatrzymany przez policjanta, zaraz by podniósł krzyk, jak to Niemcy traktują Żydów. Co miałby robić taki młody policjant? Prawdopodobnie by go przeprosił i puścił wolno – Weber uśmiechnął się ponuro. To bardzo chytre. Zaiste, godne podziwu. – Wypadki jednak potoczyły się w sposób nieoczekiwany, a my musimy to maksymalnie wykorzystać. Herr Kanzler, dane te należy natychmiast dostarczyć do najwyższego dowództwa NATO. Na razie obserwujemy ich kryjówkę. Możemy wprawdzie zająć się tym sami, GSG-9 jest gotowe, ale zapewne będzie to wspólna operacja NATO.

– Muszę najpierw poinformować gabinet. Potem odbędę rozmowę telefoniczną z prezydentem Stanów Zjednoczonych i kolejno z szefami rządów innych krajów Paktu Atlantyckiego.

– Proszę mi wybaczyć, panie kanclerzu, ale nie ma na to czasu. Jeśli pan pozwoli, za godzinę przekażę taśmę oficerowi łącznikowemu CIA, jak również Brytyjczykom i Francuzom. Rosjanie planują atak na nas. Lepiej postawić najpierw na nogi służby wywiadowcze. Ich informacje stworzą grunt dla pańskiej rozmowy z prezydentem USA i pozostałymi politykami. Musimy niezwłocznie przystąpić do akcji, Herr Kanzler. To sprawa życia lub śmierci.

Kanclerz spuścił wzrok.

– Zgoda, pułkowniku. Co pan proponuje zrobić z Czerniawinem?

– Umarł w wyniku obrażeń odniesionych w wypadku samochodowym. Wiadomość o tym poda wieczorem telewizja i prasa. W rzeczywistości przejdzie w ręce naszych sojuszników, którzy go dobrze przemaglują. Jestem pewien, że CIA i inne agencje będą chciały go mieć jeszcze przed północą.

Kanclerz Republiki Federalnej Niemiec wyjrzał przez okno swego bońskiego gabinetu. Dobrze pamiętał służbę wojskową, którą odbył czterdzieści lat wcześniej; przerażony nastolatek w opadającym na oczy hełmie.

– I znów to samo.

– Jak wiele osób zginie tym razem? Dobry Boże, jak to będzie wyglądało?


Leningrad, RSFRR

Kapitan wyjrzał przez boczne, wychodzące na stronę portu okno mostka kapitańskiego. Holowniki dopchnęły ostatnią barkę do statku i odpłynęły. Ramię uniosło ją kilka metrów i osadziło na rolkach. Pierwszy oficer „Juliusa Fućika" obserwował załadunek z centrali dźwigów, znajdującej się na rufie. Z obsługą porozumiewał się przez radiotelefon. Kiedy dźwig uniósł ciężar do poziomu ostatniego pokładu towarowego, otworzyły się wrota prowadzące do przestronnych pomieszczeń cargo. Załoga szybko przeciągnęła stalowe liny i zaczepiła je o rolki.

Wyciągarki natychmiast odholowały barkę w stronę trzeciego, najniższego pokładu towarowego barkowca klasy Seabee. Wrota zamknęły się, a w środku rozbłysły światła. Załoga zaczęła zabezpieczać ładunek. Bardzo sprawnie – pomyślał oficer. Z całym towarem uwinęli się w jedenaście godzin; prawie rekord. Teraz pozostało już tylko przygotować statek do wypłynięcia.

– Ostatnia barka zajmie trzydzieści minut – zameldował pierwszemu oficerowi bosman. Oficer natychmiast przekazał tę wiadomość na mostek.

Kapitan Kierow połączył się z maszynownią.

– Dzwon za trzydzieści minut.

– Tak jest, trzydzieści minut – główny mechanik odłożył słuchawkę.

Teraz kapitan odwrócił się do pasażera, generała spadochroniarzy ubranego w błękitną bluzę oficera marynarki.

– Jak wasi ludzie? – zapytał.

– Niektórzy już cierpią na chorobę morską – roześmiał się generał Andriejew. Z wyjątkiem samego generała żołnierze na statek przybyli w zamkniętych barkach wraz z tonami sprzętu wojskowego. – Dziękuję, żeście pozwolili im poruszać się po dolnych pokładach.

– Prowadzę statek, nie więzienie. Byleby niczego nie dotykali.

– Osobiście wydałem im takie rozkazy – zapewnił Andriejew.

– Doskonale. Za parę dni będą mieli mnóstwo roboty.

– Wiecie, że pierwszy raz w życiu podróżuję statkiem?

– Naprawdę? Proszę się niczego nie obawiać, towarzyszu generale. Taka podróż jest bezpieczniejsza i bardziej komfortowa niż samolot… i wyskakiwanie z niego – roześmiał się kapitan. – To duży statek i dobrze trzyma się na fali, nawet z tak niewielkim obciążeniem.

– Z niewielkim obciążeniem? – zdumiał się generał. – Macie na pokładzie ponad połowę sprzętu mojej dywizji.

– Możemy zabrać dużo ponad trzydzieści pięć tysięcy metrycznych ton ładunku. Wasz sprzęt zajmuje wprawdzie wiele miejsca, ale nie jest ciężki.

Dla generała, który dotąd ciężary przeliczał zawsze pod kątem transportu lotniczego, była to ciekawostka.

Na dole, pod czujną kontrolą kadry, tłoczyło się ponad tysiąc żołnierzy 234. Pułku Powietrzno-Desantowego. Z wyjątkiem krótkich godzin nocnych do momentu, gdy „Fućik" nie minie kanału La Manche, spadochroniarze przebywać mieli pod pokładem. Pogodzili się z tym nad podziw łatwo. Ładownie, mimo że zapełnione barkami i sprzętem, były dużo obszerniejsze niż pomieszczenia wojskowych samolotów transportowych, do których byli przyzwyczajeni. Załoga statku poprzeciągała deski, łącząc barki w ten sposób, że żołnierze mieli więcej miejsca do spania oraz nie plątali się w pobliżu urządzeń, do których marynarze musieli mieć stały dostęp. Niebawem oficerowie pułku wezwani mieli zostać na odprawę, by zapoznać się z systemami okrętowymi, zwłaszcza z układami przeciwpożarowymi. Panował surowy zakaz palenia tytoniu, ale zawodowi marynarze często podejmowali ryzyko. Zdumiewała ich wyjątkowa uległość buńczucznych zazwyczaj spadochroniarzy. Nawet doborowi żołnierze czuli się nieswojo w nowych warunkach. Załoga obserwowała to z dużą dozą satysfakcji. Trzy holowniki zaczęły powoli wyprowadzać jednostkę z basenu portowego. Kiedy już oddaliły się od nabrzeży, pojawiły się dwa dalsze i statek ruszył szybciej w stronę wyjścia z leningradzkiego portu. Generał obserwował kapitana, który, biegając z jednej strony mostka na drugą, wydawał sternikowi komendy. Kapitan Kierow miał blisko sześćdziesiąt lat, z czego ponad dwie trzecie spędził na morzu.

– Ster zero! – zarządził.:- Mała naprzód.

Generał zauważył, iż sternik oba polecenia wykonał w ciągu sekundy. Nieźle – pomyślał, przypominając sobie cierpkie uwagi, jakie słyszał od czasu do czasu na temat marynarzy z floty handlowej.

Zbliżył się do niego kapitan.

– Och, najgorsze za nami.

– Dzięki wam – zauważył Andriejew.

– Częściowo! Sternicy tych cholernych holowników są chyba bez przerwy pijani. Często zdarzają się im jakieś kolizje.

Kapitan zbliżył się do mapy. Dobra nasza: do Bałtyku już tylko prosty, głęboki korytarz. Mógł się nieco odprężyć. Rozsiadł się wygodnie w fotelu.

– Herbata! – zawołał.

Natychmiast zjawił się steward z tacą, na której stały kubki.

– Nie macie na pokładzie trunków? – zapytał zdziwiony Andriejew.

– Jeśli wasi żołnierze niczego nie przemycili, to nie, towarzyszu generale. Na moim statku nie toleruję żadnego alkoholu.

– To prawda – dołączył do nich pierwszy oficer. – Wszystko w porządku. Obowiązuje procedura morska. Obserwatorzy na posterunkach. Inspekcja pokładów w toku.

– Inspekcja pokładów?

– Zazwyczaj przy zmianie każdej wachty sprawdzamy zamknięcie wszystkich luków, towarzyszu generale – wyjaśnił pierwszy oficer. – Ale mając waszych żołnierzy na pokładzie, robimy to co godzinę.

– Nie ufacie moim ludziom? – spytał z lekką urazą generał.

– A zaufalibyście nam w waszym samolocie? – odparł pytaniem kapitan.

– Macie rację, oczywiście. Przepraszam – Andrzejew w każdej sytuacji potrafił rozpoznać zawodowca. – Macie może paru wolnych ludzi, którzy by przekazali moim młodszym oficerom i podoficerom to, co powinni wiedzieć żołnierze?

Pierwszy oficer wyjął z kieszeni jakieś papiery.

– Naukę zaczniemy za trzy godziny. W dwa tygodnie będziecie prawdziwymi marynarzami.

– Obawiamy się uszkodzeń systemów kontrolnych – dodał kapitan.

– Akurat to was niepokoi?

– Oczywiście. To niebezpieczny rejs, towarzyszu generale. Chciałbym wiedzieć, co wasi ludzie mogą zrobić dla ochrony statku.

Generał wcześniej o tym nie pomyślał. Operacja bowiem wynikła tak nagle, że nie miał okazji wprowadzić żołnierzy w ich obowiązki na morzu. Względy bezpieczeństwa. No cóż, niczego nie daje się przewidzieć do końca.

– Jak tylko będziecie gotowi, przyślę wam dowódcę obrony przeciwlotniczej – umilkł na chwilę. – Jakich uszkodzeń może doznać ten statek i nie zatonąć?

– To nie jest okręt wojenny, towarzyszu generale – uśmiechnął się tajemniczo Kierow. – Niemniej, jak pewnie zauważyliście, prawie cały ładunek stanowią barki. Podwajają one grubość stalowych ścian, co może dać nawet lepszą ochronę niż podział grodziowy na okrętach wojennych. Mam nadzieję jednak, że nie będziemy musieli tego sprawdzać. Tak naprawdę boję się ognia. Większość jednostek podczas bitwy ginie w wyniku pożaru. Jeśli odpowiednio przeszkolimy ludzi, powinniśmy przetrzymać uderzenie jednej rakiety, a zapewne nawet i trzech.

– Moi spadochroniarze w każdej chwili są do waszej dyspozycji – skinął w zamyśleniu głową generał.

– Jak tylko miniemy kanał La Manche… – kapitan wstał i znów spojrzał na mapę. – Przykro mi, że nie mogę zapewnić wam wygodnej podróży. Może w drodze powrotnej.

Generał uniósł filiżankę z herbatą.

– Wypijmy za to, towarzysze. Powodzenia!

– Tak. Powodzenia!

Kapitan Kierow również uniósł filiżankę, wyobrażając sobie, że to szklanka wódki, którą pije za pomyślne przedsięwzięcie. Był gotów. Od czasów młodości, kiedy pływał na trałowcach, nie służył Państwu bezpośrednio i teraz był zdecydowany wypełnić swoją misję do końca.


Koblenz, Republika Federalna Niemiec

– Dobry wieczór, majorze – w strzeżonym skrzydle szpitala wojskowego siedział szef bońskiej placówki CIA wraz ze swymi odpowiednikami z Anglii i Francji. Towarzyszyła im dwójka tłumaczy. – Porozmawiajmy o Lammersdorfie.

W przeciwieństwie do Niemców Brytyjczycy dysponowali kartoteką majora Czerniawina, dotyczącą jego działalności w Afganistanie. Mieli nawet, wprawdzie kiepską i niezbyt wyraźną, fotografię człowieka, którego Mudżahedini określali mianem „diabła z Kandaharu". Generał Jean-Pierre de Ville z francuskiego DGSE, jako że najlepiej władał rosyjskim, prowadził przesłuchanie. Czerniawin był strzępem człowieka. Wszelkie próby oporu zniszczyła w nim taśma z nagranymi zeznaniami złożonymi pod wpływem narkotyków. Ów martwy już dla swoich rodaków człowiek, powtórzył więc jeszcze raz to, co wywiad wiedział, ale chciał usłyszeć ponownie. Trzy godziny później pilne depesze trafiły do trzech zachodnich stolic i przedstawiciele służb bezpieczeństwa trzech krajów przygotowali raporty dla rządów pozostałych państw Paktu Atlantyckiego.

Загрузка...