KONIEC PODRÓŻY, POCZĄTEK PODRÓŻY

Hafnarfjórdur, Islandia

Sierżant JameTs Smith pełnił w kompanii rolę kancelisty i dlatego tylko miał ze sobą komplet map Islandii. Wiadomość ta niebywale uradowała Edwardsa. Niemniej porucznik straciłby wiele ze swego samozadowolenia, gdyby wiedział, co Smith naprawdę sądzi o nim samym i ich przedsięwzięciu. Kompanijny kancelista miał zapewne również za zadanie nosić siekierę, ale skoro Islandia była prawie całkowicie pozbawiona drzew, to niechybnie dawno już spalił nawet trzonek tej siekiery. Posuwali się w milczeniu na wschód, a nisko stojące słońce nieprzyjemnie raziło ich w oczy.

Ostatnie dwa kilometry szli terenem pokrytym lawą, która stanowiła niezbity dowód wulkanicznego pochodzenia Islandii.

Poruszali się szybko i bez odpoczynku. Za plecami mieli morze i zdawali sobie sprawę, że tak długo, jak długo je widzą, mogą zostać dostrzeżeni z wybrzeża. Wzbijany butami kurz był widoczny z daleka, toteż zamykający pochód szeregowy Garcia co pewien czas zatrzymywał się, robił parę kroków do tyłu i bacznie obserwował okolicę. Pozostali rozglądali się na boki, patrzyli przed siebie, a przede wszystkim w niebo. Wiedzieli, że Iwan musi dysponować jednym lub dwoma helikopterami, a niewiele rzeczy mogło sprawić, by człowiek czuł się bardziej bezbronny niż wtedy, gdy widział unoszący się nad głową śmigłowiec.

Okolica była prawie całkiem jałowa. Wprawdzie tu i ówdzie widzieli kępki rachitycznej trawy torującej sobie drogę przez skały ku słońcu, ale generalnie teren sprawiał wrażenie martwego jak powierzchnia Księżyca. Ostatecznie to właśnie na Islandii trenowali astronauci z „Apolla" – przypominał sobie Edwards. Lekki wiatr omiatający łagodnie zbocze wzbijał drobiny kurzu, co powodowało, że porucznik nieustannie kichał. Zastanawiał się, co będzie, kiedy skończy im się żywność. Tu nie było łatwo przeżyć. Ponadto Edwards spędził na Islandii zaledwie parę miesięcy i nie miał jeszcze okazji odbyć samotnej wycieczki w głąb wyspy. Nie łap dwóch srok za ogon – mruknął do siebie. – Ludzie wszędzie potrafią się wyżywić. Muszą tu istnieć jakieś farmy. Znajdziemy je na mapie.

– Śmigłowiec! – krzyknął Garcia.

Edwards już wcześniej zorientował się, że ten żołnierz ma sokoli wzrok. Jeszcze nie słyszeli nawet dźwięku silnika, ale porucznik był pewny, że maszyna musi znajdować się gdzieś nad horyzontem i nadlatuje od strony morza.

– Wszyscy na ziemię! Sierżancie, proszę podać mi lornetkę – odezwał się Edwards, siadając na kawałku lawy. Obok przycupnął Smith.

– To hip, sir. Transporter piechoty – powiedział i wręczył porucznikowi szkła.

– Wierzę panu na słowo – odparł Edwards. Obserwował z uwagą niezgrabny kształt znajdujący się w odległości jakichś pięciu kilometrów. Obiekt kierował się na południowy wschód w stronę Hafnarfjórduru. – Wygląda na to, że leci do portu. Och, przybyli na okręcie. Chcą tam zacumować, a wojsko ma przygotować teren do tej operacji.

– Zapewne tak – przyznał sierżant Smith.

Edwards obserwował helikopter do chwili, gdy ten skrył się za dachami budynków. Po niecałej minucie maszyna pojawiła się znowu, ale tym razem skierowała się na północny zachód. Porucznik zlustrował dokładnie horyzont.

– Chyba widzę tam jakiś okręt.


MV „Julius Fućik"

Kierow zbliżył się powoli do stołu nakresowego. Towarzyszył mu lekarz wojskowy. Pompy z trudem dawały sobie radę z wdzierającą się do wnętrza statku wodą. Dziób był już zanurzony o pół metra głębiej niż zwykle. Przenośne urządzenia do usuwania wody umieszczono w zęzach tak, by mogły wylewać wodę przez dziurę wybitą przez amerykańską rakietę. Kapitan uśmiechnął się słabo pod nosem. Lekarz podążał za nim krok w krok. Generał przystawił Kierowowi do głowy pistolet, nastając, by ten pozwolił zaaplikować sobie kroplówkę z osoczem i zrobić zastrzyk z morfiny. Za to ostatnie kapitan był Andriejewowi wdzięczny – choć ciągle jeszcze czuł ból, lecz nie tak silny jak poprzednio. Irytowała go natomiast butelka z plazmą, którą medyk trzymał cały czas w górze, nie odstępując kapitana na krok. Ale Kierow zdawał sobie sprawę, że jest to konieczne. Musiał przeżyć jeszcze kilka godzin. I kto wie? – pomyślał. – Jeśli lekarz okaże się dobry, może wyjdzie z tego…

Miał na głowie ważniejsze sprawy. Nigdy nie był w tym porcie i znał go wyłącznie z mapy, a nie dysponował pilotem. Ponadto nie mógł znaleźć holowników, zaś te, które wiózł i które służyły do przemieszczania barek, były zbyt słabe, aby wciągnąć jego jednostkę do basenu portowego.

Nad statkiem pojawił się wracający z pierwszego kursu helikopter. Cud, że w ogóle lata – pomyślał kapitan, mając w pamięci drugi śmigłowiec, zniszczony podczas nalotu. Ten też dostał. Mechanicy natychmiast ugasili ogień, zalewając wszystko potężną kurtyną wody. Maszyna wymagała wprawdzie kilku drobnych napraw w miejscach, gdzie trafiły ją pociski i odłamki, ale oto teraz wisiała nad statkiem, szykując się do lądowania na pokładzie.

– Jak się czujecie, kapitanie? – zapytał generał.

– A jak wyglądam? – odparł z bolesnym uśmiechem Kierow.

Generał zdawał sobie sprawę, że powinien po prostu siłą zaprowadzić rannego do izby chorych; ale kto wtedy wprowadziłby ich do portu? Kapitan Kierow umierał na jego oczach, a on był bezradny. Lekarz powiedział to wystarczająco wyraźnie. Wewnętrzny krwotok nie ustawał. Samo osocze i bandaże nie mogły załatwić sprawy.

– Czy wasi ludzie zajęli już wyznaczone obiekty?

– Wedle najnowszych doniesień w bazie lotniczej trwają jeszcze walki. Ale niebawem przejmiemy pełną kontrolę. Pierwszy oddział nie napotkał oporu przy głównym nabrzeżu. Ten obiekt już zabezpieczyliśmy. Powinniście trochę odpocząć.

Kierow potrząsnął głową i zatoczył się jak pijany.

– Jeszcze trochę. Jeszcze tylko piętnaście kilometrów. Musimy posuwać się jak najszybciej. Amerykanie mogą w każdej chwili przysłać kolejne samoloty. Przed południem należy być w porcie i rozładować statek. Straciłem zbyt wielu ludzi, by ich śmierć poszła na marne.


Hafnarfjórdur, Islandia

– Trzeba o tym koniecznie zameldować – powiedział cicho Edwards.

Zdjął z pleców pakunek. Widział, jak operatorzy posługiwali się takim radiem, ponadto na ściance odbiornika była instrukcja obsługi. Sześć odcinków anteny łatwo weszło w uchwyt pistoletowy. Porucznik nałożył słuchawki i włączył urządzenie. Powinien nakierować antenę na trzydziesty południk, ale ponieważ nie dysponował kompasem, trudno mu było ustalić kierunek. Smith zatem rozwinął mapę i wyznaczył na niej pewne punkty obserwacyjne. Edwards skierował tam antenę i obracał nią tak długo, dopóki nie namierzył sygnału satelity.

– W porządku – pokręcił gałką częstotliwości, wybrał odpowiedni kanał i wcisnął klawisz nadawania.

– Do wszystkich na tej fali. Tu mówi Mikę Edwards, porucznik sił powietrznych Stanów Zjednoczonych nadający z Islandii. Proszę o potwierdzenie odbioru.

Odpowiedziała mu martwa cisza. Edwards ponownie przestudiował instrukcję, by upewnić się, że zrobił wszystko, jak należy. Potem jeszcze trzykrotnie powtórzył wezwanie.

– Do nadajnika na tej fali. Proszę o identyfikację – odezwał się w końcu głos.

– Michael D. Edwards, porucznik sił lotniczych Stanów Zjednoczonych, numer seryjny nadajnika: 328-61-4030. Jestem oficerem meteorologii w 57. Dywizjonie Myśliwców Przechwytujących w Keflaviku. Kto mówi?

– Skoro, chłoptasiu, tego nie wiesz, nie należysz do naszej sieci. Wyłącz się. Potrzebujemy tej fali dla oficjalnej komunikacji – odparł chłodny głos.

Edwards spojrzał ze złością na głośnik i wybuchnął:

– Zamknij się, dupku cholerny! Facet, który wiedział, jak pracować na tym radiu, nie żyje i masz już tylko mnie. Przed siedmioma godzinami radzieckie wojska powietrzne i lądowe przeprowadziły atak na Keflavik. Baza zajęta przez Rosjan, do portu w Hafnarfjórdurze wpływa właśnie ruski okręt, a wy mi każecie bawić się w jakieś idiotyczne hasła. Kapuje pan?

– Przyjąłem. Proszę zaczekać. Musimy sprawdzić, kim jesteś – w głosie nie było ani śladu skruchy.

– Do cholery jasnej, to urządzenie pracuje na bateriach. Będziecie sobie grzebać w szafach z kartotekami, a tu wysiądą baterie.

– Edwards, tu starszy oficer dyżurny – wtrącił się jakiś nowy głos. – Wyłącz się. Mogą być na nasłuchu. Sprawdzimy i znów będziemy na fali za pół godziny. Zrozumiałeś?

Porucznik spojrzał na zegarek.

– Przyjąłem, zrozumiałem. Za trzydzieści minut – Edwards wyłączył radio. – Ruszajmy stąd. Nie wiem, czy nie byliśmy podsłuchiwani.

Spakowanie nadajnika zajęło dwie minuty. Niebawem znów podjęli marsz.

– Sierżancie, prowadź na wzgórze 152. Ze szczytu będziemy mieli dobry widok na okolicę, a po drodze jest woda.

– To bardzo gorąca woda, sir. Pełna siarki. Nie chcę nawet próbować tego gówna.

– Zrobi pan, jak pan uważa.

Edwards ruszył lekkim kłusem. Kiedyś, gdy był jeszcze dzieckiem, zameldował przez telefon o pożarze. Uwierzyli mu wtedy bez zastrzeżeń. Czemu więc nie mieliby uwierzyć teraz?


MV „Julius Fucik"

Kierow zdawał sobie sprawę, że bardzo łatwo może dokończyć dzieła zaczętego przez Amerykanów. Wpłynięcie do portu z szybkością osiemnastu węzłów było czymś więcej niż szaleństwem. Dno morskie stanowiły tu skały, nie muł i każda mielizna oznaczała ostateczne rozdarcie kadłuba. Ale wiedział też, że w każdej chwili mogą znów pojawić się amerykańskie myśliwce obciążone rakietami i bombami, które udaremnią spełnienie jego życiowej misji.

– Ster zero! – zawołał.

– Ster zero – potwierdził sternik.

Przed paroma minutami kapitan dowiedział się, że wskutek odniesionych ran zmarł jego pierwszy oficer.

Jeszcze wcześniej widział straszną śmierć pierwszego sternika i wielu starych marynarzy. Był teraz jedynym człowiekiem, który umiał na podstawie obserwacji nabrzeża ustalić pozycję statku. Mógł się opierać wyłącznie na swoim doświadczeniu.

– Zredukować prędkość o połowę – rozkazał.

Sternik przekazał polecenie przez telegraf do maszynowni.

– Ster cała w prawo.

Patrzył, jak dziób statku szerokim łukiem kieruje się w prawo. Stał na środku mostka i z uwagą naprowadzał drzewce dziobowe na nabrzeże. Nie było tam nikogo, kto umiałby posługiwać się linami cumowniczymi. Zastanawiał się, czy żołnierze sobie z tym poradzą.

Statek otarł się o dno. Wstrząs cisnął Kierowa na pokład. Kapitan zaklął głośno z bólu i gniewu. Popełnił błąd. W zetknięciu ze skalnym dnem „Fućik" zadrżał gwałtownie. Nie było czasu patrzeć na mapę. Kiedy nastąpi odpływ, silne prądy wodne sprawią, że wyładunek sprzętu będzie zupełnie niemożliwy.

– Ster cała w lewo.

Minutę później statek znów swobodnie unosił się na fali. Kapitan nie zwracał uwagi na dzwonki alarmowe informujące, że przez uszkodzony kadłub wdziera się woda. Nieważne; od zbudowanego z potężnych głazów doku dzieliło go zaledwie tysiąc metrów.

– Ster zero. Maszyny stop.

Statek posuwał się o wiele za szybko, by zatrzymać się w odpowiedniej chwili. Stojący w porcie żołnierze zorientowali się w sytuacji i w popłochu zaczęli cofać się w obawie, że taranujący nabrzeże statek zmiażdży i ich przy okazji. Kierow uśmiechnął się gorzko. To zbyt masywne wybrzeże jak na możliwości zwykłego statku handlowego. Osiemset metrów.

– Cała wstecz.

Sześćset metrów. Statek zadrżał, gdy maszyny przeszły na wsteczny bieg. Okręt zbliżał się do lądu pod kątem trzydziestu stopni, z szybkością ośmiu węzłów. Kierow podszedł do szprechtuby.

– Na mój rozkaz wyłączyć silniki, uruchomić zraszacze przeciwpożarowe i natychmiast opuścić maszynownię.

– Co wy wyprawiacie? – zapytał generał.

– Nie możemy normalnie zawinąć do portu – odparł Kierow. – Wasi żołnierze nie umieją posługiwać się cumami, a moja załoga nie żyje. Miejsce, które Kierow wybrał, było dokładnie o metr płytsze niż zanurzenie statku. Kapitan wrócił do tuby.

– Teraz, towarzysze!

Pod pokładami szef inżynierów wydał stosowne rozkazy. Główny mechanik zatrzymał silniki spalinowe i ruszył ku drabince ewakuacyjnej. Inżynier pozrywał plomby z włączników samoczynnych urządzeń gaśniczych i rozejrzał się, by stwierdzić o tym, czy załoga opuściła pomieszczenie. Dopiero wtedy sam ruszył do wyjścia.

– Ster, cała w prawo!

Minutę później płynący z prędkością pięciu węzłów „Fućik" wyrżnął w nabrzeże. Dziób statku zmarszczył się, jakby zrobiono go z tektury. Okręt gwałtownie skręcił i uderzył bokiem w kamienie, krzesząc fontanny pomarańczowych iskier. Uderzenie rozdarło dno statku i zęzy na prawej burcie. Dolne pokłady zostały w jednej chwili zalane wodą, a barkowiec gwałtownie osiadł na dnie „Juliusz Fućik" nigdy już nie miał wypłynąć w morze. Ale misję wypełnił.

Kierow skinął ręką na generała.

– Moi ludzie uruchomią dwa holowniki, które mamy na rufie. Swoim proszę polecić, by uwolnili dwie barki i połączyli nimi rufę ze stałym lądem. Załoga pokaże, jak zabezpieczyć je przed zdryfowaniem. Potem za pomocą sprzętu saperskiego przetransportujcie wasze pojazdy na barki, a stamtąd na brzeg.

– Zajmiemy się tym. Teraz, towarzyszu kapitanie, oddaję was w ręce chirurga. I bez dyskusji, proszę.

Generał skinął ręką na dwóch podwładnych, którzy sprowadzili kapitana na dół. Istniała jeszcze pewna szansa.


Wzgórze 152, Islandia

– Ustaliliście już, kim jestem? – zapytał gniewnie Edwards. Kolejną denerwującą rzeczą była ćwierćsekundowa zwłoka w rozmowie powodowana odległością od satelity.

– Tak. Problem polega na tym, że nie wiemy, czy pan to naprawdę pan – oficer trzymał w dłoni wydruk teleksu potwierdzającego, że porucznik sił lotniczych Stanów Zjednoczonych Michael D. Edwards jest rzeczywiście oficerem meteorologicznym 57. Dywizjonu Myśliwców Przechwytujących. Ale informację tę bardzo łatwo mogli zdobyć Rosjanie, zanim przystąpili do ataku.

– Posłuchaj, kurczaczku, siedzę tutaj, na wzgórzu 152, na wschód od Hafnarfjórduru, prawda? W okolicy krąży rosyjski helikopter, a do nabrzeży dobił paskudnie wyglądający statek. Za daleko, by dojrzeć flagę, ale nie sądzę, by sukinsyn przybył z Nowego Jorku. Tę wyspę najechali Rosjanie. Zbombardowali Keflavik i opanowali całą okolicę.

– Proszę powiedzieć coś bliższego o statku.

Edwards przyłożył do oczu lornetkę.

– Kadłub czarny, biała nadbudówka. Wielkie, drukowane litery na bokach. Nie mogę ich dokładnie odczytać; Coś tam-Lines. Pierwsze słowo zaczyna się na „L". Rodzaj barkowca. W tej chwili holowniki przeciągają barki.

– Czy widział pan radzieckich żołnierzy?

Edwards chwilę milczał.

– Nie. Słyszałem tylko raporty radiowe piechoty morskiej w Keflaviku. Zaatakowano ich. Potem łączność się urwała. Widzę w porcie jakichś ludzi, ale nie wiem, kim są.

– W porządku. Sprawdzimy to. Proponuję, by znalazł pan dobrą kryjówkę i wyłączył radio. Gdybyśmy musieli się z wami skontaktować, będziemy na fali o każdej pełnej godzinie. Gdybyście mieli coś dla nas, wie pan, gdzie nas szukać. Jasne?

– Zrozumiałem – Edwards wyłączył nadajnik. – Nie mieści mi się to w głowie.

– Nikt nie wie, co się dzieje, poruczniku – zauważył Smith. – Bo niby skąd? Sami nic nie wiemy.

– To nie może być prawda – Edwards spakował radio. – Gdyby ci idioci posłuchali mojej rady, mielibyśmy tutaj myśliwce bombardujące, które w mig zniszczyłyby ten statek. Boże, on jest ogromny. Czy piechota morska też ma tyle sprzętu?

– Masę.

– Sądzi pan, że wysadzą na ląd więcej wojska?

– Myślę, że tak, sir. Nie zaatakowaliby Keflaviku tylko jednym batalionem. Islandia to jednak wielki kawał skały. Jestem przekonany, że, aby ją utrzymać, potrzebują dużo więcej żołnierzy. Ale, oczywiście, mogę się mylić. Jestem tylko zwykłym sierżantem.


Hafnarfjórdur, Islandia

Generał miał wreszcie coś do roboty. Przede wszystkim ustalił harmonogram lotów jedynego ocalałego helikoptera, którego załoga z radością obserwowała stojący w porcie statek. Potem wyznaczył kompanię piechoty, by strzegła portu. Drugą wysłał do Reykjaviku, gdzie miała wzmocnić radzieckie siły na tamtejszym lotnisku. Trzecią, ostatnią, skierował do rozładunku statku. Sam wsiadł w samolot i poleciał do Keflaviku, aby osobiście rozeznać się w sytuacji. Natychmiast zauważył, że pożarów jeszcze nie ugaszono. Pobliska stacja paliwowa bazy wyleciała w powietrze, ale główne magazyny, odległe pięć kilometrów, wydawały się nietknięte i pilnował ich oddział żołnierzy, dysponujących lekkim transporterem opancerzonym BMD. Dowódca pułku spotkał generała na jednym z nie uszkodzonych pasów startowych.

– Baza lotnicza w Keflaviku jest już nasza, towarzyszu generale – zameldował krótko.

– Jak poszło?

– Ciężko. Amerykanie pozbawieni zostali wprawdzie dowództwa: jedna z rakiet trafiła w ich punkt dowodzenia, ale nie poddali się łatwo. Straciliśmy dziewiętnastu ludzi. Czterdziestu trzech jest rannych. Zebraliśmy już wszystkich marines i żandarmerię. Liczymy jeńców.

– Ilu uzbrojonych żołnierzy uciekło?

– Z tego, co wiemy, żaden. Ale zbyt wcześnie, by mówić coś na pewno; kilku musiało zginąć w ogniu – wskazał zniszczone tereny po wschodniej stronie bazy. – A jak statek? Słyszałem, że dostaliście rakietą.

– I przeżyliśmy atak amerykańskich myśliwców. Obecnie statek jest w porcie i trwa rozładunek. Czy lotnisko może już funkcjonować? Chciałbym…

– Towarzyszu, meldunek – operator radiowy wręczył pułkownikowi słuchawkę. Ten rozmawiał przez minutę. Pięciu ludzi z personelu sił powietrznych próbowało oszacować rozmiary strat.

– Towarzyszu generale, systemy radarowe i radiowe bazy są zniszczone. Pasy startowe zawalone gruzem; powiedziano mi właśnie, że trzeba paru godzin na uprzątnięcie. Rurociąg jest w dwóch miejscach przerwany. Na szczęście nie spłonął. Musimy dostarczać paliwo ciężarówkami należącymi do lotniska. Żadna nie jest uszkodzona… powiadomiono mnie również, że do Reykjaviku dotarł pierwszy transport lotniczy. Czy zabezpieczyliście tamto lotnisko?

– Tak. Ocalało. A co z amerykańskim lotnictwem?

– Żadnych informacji, towarzyszu. Ich samoloty zostały wyeliminowane podczas naszego ataku rakietowego. Te, które nie uległy zniszczeniu, zostały podpalone przez załogi. Jak już mówiłem, Amerykanie stawiali zaciekły opór.

– Doskonale. Niebawem przyślemy tu wasze dwa bataliony ze sprzętem. Trzeci będzie mi jeszcze niezbędny w porcie. Proszę rozstawić posterunki. Zabierajcie się do porządkowania terenu. Bardzo potrzebujemy tego lotniska. Proszę też zebrać wszystkich jeńców i przygotować ich do transportu. Zgłosimy się po nich w nocy. Mają być dobrze traktowani.

Związane z tym polecenia okazały się bardzo precyzyjne. Jeńcy stanowili cenny nabytek.

– Wedle rozkazu, towarzyszu generale. I proszę, przyślijcie paru inżynierów, to naprawimy rurociąg.

– Dobra robota, Mikołaju Gennadiewiczu.

Generał pobiegł z powrotem do helikoptera. Tylko dziewiętnastu zabitych. Spodziewał się większych strat. Wyeliminowanie na samym początku centrum dowodzenia okazało się bardzo pomyślnym zbiegiem okoliczności. Kiedy wrócił hipem do portu, trwał tam właśnie wyładunek sprzętu. Po barkach zamontowanych do luków towarowych bez trudu wyjeżdżały ze statku wozy bojowe. Poszczególne jednostki rozlokowano już bądź w samym porcie, bądź na przyległych terenach. Generał zauważył, że jego sztab doskonale zorganizował pracę. Jak dotąd operacja „Polarna Gloria" przebiegała nad wyraz pomyślnie. Natychmiast po powrocie generał udał się do oficera operacyjnego, a do śmigłowca przeciągnięto ze statku przewody i uzupełniano paliwo.

– Lotnisko w Reykjaviku gotowe, towarzyszu generale. Magazyny paliw nietknięte. Czy tam mamy przyjmować transporty lotnicze?

Generał zastanowił się. Lotnisko w Reykjaviku było wprawdzie niewielkie, ale czekanie, aż przygotują większe w Keflaviku, nie miało sensu.

– Tak. Prześlijcie hasło do centrali. Proszę, by natychmiast zaczęto wysyłać wojsko i sprzęt!


Wzgórze 152, Islandia

– Czołgi – Garcia patrzył przez lornetkę. – Cała grupa, na każdym czerwona gwiazda. Kierują się drogą 41 na zachód. To powinno ich przekonać, sir.

Edwards odebrał lornetkę. Pojazdy widział, ale żadnych gwiazd.

– Jaki to typ? Nie wyglądają jak normalne czołgi.

– To BMP. Może BMD – wtrącił Smith. – Wozy bojowe piechoty. Coś w rodzaju naszych amtraków, amfibii do wyładowywania sprzętu i ludzi z jednostek desantowych. Każdy dysponuje 73-milimetrowym działem i wiezie drużynę żołnierzy. Tak, to na pewno Ruscy, poruczniku. Naliczyłem jedenastu skurczybyków i ze dwadzieścia ciężarówek pełnych wojska.

Edwards uruchomił radio. Garcia miał rację. To powinno ich przekonać.

– W porządku, Edwards, kto jest z tobą.

Porucznik wymienił nazwiska i stopnie towarzyszących mu marines.

– Spieprzyliśmy, zanim Rosjanie zdążyli zdobyć bazę.

– Gdzie teraz jesteście?

– Na wzgórzu 152, cztery kilometry na wschód od Hafnarfjórduru. Mamy stąd świetny widok na port. Wyjeżdżają z niego do Keflaviku rosyjskie wozy bojowe. Poza tym na autostradzie 41, po północno-wschodniej stronie, widzimy jadące w stronę Reykjaviku ciężarówki, ale są za daleko, by dostrzec jakiekolwiek szczegóły. Posłuchajcie, chłopcy, jeśli przyślecie tu trochę aardvarków może uda się zlikwidować ten statek przed zakończeniem rozładunku.

– Obawiam się, że varki mają obecnie coś innego do roboty, kolego. Na wypadek, gdybyś nie wiedział, to informuję cię, że w Niemczech trwa wojna. Dziesięć godzin temu wybuchła trzecia wojna światowa. Spróbujemy wysłać do was satelitę zwiadowczego, ale to zajmie trochę czasu. Nie wiemy też jeszcze, co z wami zrobić. Na razie musicie liczyć tylko na siebie.

– Niech to szlag – mruknął porucznik, spoglądając na swoich towarzyszy.

– W porządku Edwards. Kombinujcie. I za wszelką cenę unikajcie kontaktu z nieprzyjacielem. Z tego, co wiem, jesteście jedynymi naszymi ludźmi na Islandii. Obserwujcie i o wszystkim składajcie raporty. Oszczędzaj baterie w radiu. Działajcie rozważnie i na zimno. Przyślemy wam pomoc, ale to chwilę potrwa. Kontakt o każdej pełnej godzinie. Macie dokładny czas?

A my – pomyślał oficer łączności – spróbujemy znaleźć sposób, by ustalić, kim naprawdę jesteś i postaramy się stwierdzić, czy Rosjanie nie przystawili wam pistoletu do głowy.

– Zrozumiałem. Będziemy w kontakcie.

– Kolejne czołgi – odezwał się Smith. – Jezu, ten statek to faktycznie istna forteca.


Hafnarfjórdur, Islandia

Generał nie mógł wprost uwierzyć w dopisujące im szczęście. Kiedy ujrzał nadlatującą rakietę Harpoon, był pewien, że to koniec całej operacji. Trzecia część jego pojazdów opuściła już ładownie okrętu i podążała do wyznaczonych punktów. Niebawem miała drogą lotniczą przybyć reszta jego dywizji, a potem następne śmigłowce. Na razie garstkę Rosjan otaczały setki tysięcy rodowitych Islandczyków, ze strony których najeźdźcy nie spodziewali się niczego dobrego. Nawet w tej chwili z odległej strony przystani generała obserwowało kilkanaście osób. Andrzejew wysłał tam oddział żołnierzy. Ilu mieszkańców wyspy zdążyło przekazać wiadomość drogą telefoniczną? Czy łączność satelitarna ciągle jeszcze funkcjonuje? A może w Stanach Zjednoczonych już wiedzą, co się wydarzyło na Islandii? Tyle kłopotliwych pytań; tyle zmartwień.

– Generale, transporty lotnicze w drodze. Pierwszy pod eskortą myśliwców wyruszył dziesięć minut temu. Powinni tu być za cztery godziny – zameldował oficer łączności.

– Cztery godziny – stojący na mostku generał popatrzył w błękitne niebo. Kiedy Amerykanie zareagują? Kiedy nadlecą dywizjony ich myśliwców bombardujących?

Skinął dłonią na oficera łączności.

– Na nabrzeżu mamy już za dużo transporterów. Proszę podzielić ludzi na plutony i powysyłać ich na posterunki. Nie mamy czasu na formowanie kompanii. Co z lotniskiem w Reykjaviku?

– Jest tam kompania piechoty; druga wyjechała dwadzieścia minut temu. Żadnego oporu. Kontrolerów ruchu cywilnego i personel lotniska trzymamy pod strażą. Patrole uliczne donoszą, że w mieście panuje niewielki ruch. Ambasada przekazała, że rząd Islandii zaapelował przez radio do obywateli, by nie opuszczali domów. Wydaje się, że większość wyspiarzy zastosowała się do tego polecenia.

– Proszę natychmiast wysłać żołnierzy, by przejęli centralę telefoniczną. Stacje radiowe i telewizyjne zostawcie w spokoju; tylko centralę telefoniczną.

Skierował wzrok na drugą stronę portu, gdzie do zgromadzonych ludzi podjechał oddział spadochroniarzy. Generał naliczył około trzydziestu osób. Ośmiu żołnierzy zeskoczyło z samochodu i z bronią gotową do strzału zbliżyło się do gapiów. Przed tłumek wysunął się jakiś człowiek i energicznie gestykulując zaczął coś tłumaczyć. Został zastrzelony. Reszta tłumu rozpierzchła się. Generał zaczął ordynarnie kląć.

– Znaleźć tego, kto to zrobił!


USS „Chicago"

Po krótkiej wizycie w swojej kabinie McCafferty wrócił do centrum bojowego. Kawa zawsze cię trochę postawi na nogi – zadecydował. Sprawy układały się nie najlepiej. Bez względu na to, który z geniuszów sztabowych polecił amerykańskim okrętom podwodnym, by wycofały się z Morza Barentsa i nie spowodowały „incydentu", udało mu się bardzo skutecznie usunąć je z drogi nieprzyjaciela.

I to akurat w chwili, gdy wybuchła wojna – mruknął kapitan, zapominając, że początkowo pomysł wydawał mu się całkiem sensowny.

Gdyby nie to posunięcie, z całą pewnością pokazałby już zęby radzieckiej flocie. Ale ktoś na górze wystraszył się nowej taktyki radzieckich okrętów rakietowych i, o ile kapitan orientował się w sytuacji, żadna ze stron niczego nie osiągnęła. Rosyjskie okręty podwodne opuszczające Półwysep Kolski nie popłynęły wcale, jak się spodziewano, na Morze Norweskie. Niemniej zainstalowany na „Chicago" sonar dalekiego zasięgu wykrył na północy hałas, który mogła powodować kierująca się na zachód łódź podwodna. Czyżby Iwan wysyłał swoje okręty do Cieśniny Duńskiej? – pomyślał McCafferty. – Ze względu na linię systemu zwiadu hydrolokacyjnego, która rozciągała się między Islandią a Grenlandią, może go to bardzo drogo kosztować.

USS „Chicago" płynął na głębokości stu siedemdziesięciu metrów, nieco na północ od sześćdziesiątego dziewiątego równoleżnika, sto mil na zachód od skalistych brzegów Norwegii. W okolicy kryło się wiele norweskich jednostek o napędzie klasycznym, strzegących granic ojczyzny. McCafferty rozumiał to, ale nie był tym zachwycony. Sprawy szły źle i McCafferty bardzo się tym trapił. Ale powinien spodziewać się takiego przebiegu wydarzeń. Musiał polegać wyłącznie na własnym doświadczeniu i kwalifikacjach, jak też na możliwościach powierzonego mu okrętu. Wiedział również, na co stać okręty podwodne przeciwnika. Zawsze do któregoś z Rosjan mogło uśmiechnąć się szczęście. Była wojna i obowiązywały inne prawa, nie podlegające żadnym sądom czy regulaminom. Błąd nie pociągał za sobą karnej adnotacji w dokumentach. A ponadto, jak dotąd, szczęście zdawało się dopisywać stronie przeciwnej.

Rozejrzał się po twarzach załogi. Był przekonany, że jego ludzi nurtują takie same wątpliwości; ale to on był dowódcą. Załoga to tylko wykonawca tego, co on sam wymyśli. Kapitan stanowił centralny ośrodek decyzyjny skomplikowanej istoty, jaką był USS „Chicago". Dopiero teraz w pełni dotarł do niego ciężar spoczywającej na nim odpowiedzialności. Jeśli coś spaskudzi, wszyscy ci ludzie umrą; on także – ale ze świadomością, że zawiódł załogę. Nie myśl o tym – skarcił się w duchu. – To cię tylko wykończy. Lepiej już znaleźć się w ogniu walki, gdzie całe myślenie sprowadza się do natychmiastowych decyzji. Spojrzał na zegarek. W porządku.

– Wychodzimy na peryskopową – rozkazał. – Pora rozejrzeć się w sytuacji. Sprawdzimy wykrywaczem radarów, co słychać.

Nie było to takie proste. Okręt podwodny szedł w górę powoli, ostrożnie, tak by hydrolokacja mogła upewnić się, że na powierzchni nie kręci się żadna jednostka.

– Wysunąć wykrywacz.

Elektronik nacisnął guzik zwalniający maszt szerokozakresowego odbiornika. Tablica rozdzielcza natychmiast zapłonęła światełkami.

– Wiele szumu elektronicznego, sir. Trzy urządzenia przeszukujące w paśmie J, masa innych urządzeń. Dużo świergotu na VHF i UHF. Wszystko nagrywamy.

To wykresy – pomyślał McCafferty. – Ale istnieje niewielka szansa, by coś nas wykryło.

– Peryskop w górę.

Kapitan ustawił soczewki pod odpowiednim kątem i szybko ogarnął wzrokiem niebo w poszukiwaniu samolotu. Następnie omiótł spojrzeniem horyzont. Kątem oka dostrzegł coś niepokojącego i natychmiast zmienił ustawienie soczewek.

W odległości niecałych dwustu metrów ujrzał smugę zielonego dymu. McCafferty skulił się odruchowo i przekręcił peryskop. Spostrzegł wynurzający się z mgły wielosilnikowy samolot. Leciał prosto na nich. Kapitan błyskawicznie wyprostował się i przekręcił koło. Peryskop natychmiast opadł do studzienki.

– Pełne zanurzenie! Głębokość dwieście siedemdziesiąt! Skąd się tu, do cholery, wziął?

Po kilku sekundach silniki okrętu podwodnego pracowały już na pełnych obrotach.

– Torpeda z prawej! – krzyknął sonarzysta.

– Ster, cała w lewo! – zareagował natychmiast McCafferty.

– Tak jest, cała w lewo.

Log wskazywał szybkość dziesięciu węzłów; prędkość błyskawicznie rosła. Okręt opadł na głębokość trzydziestu metrów.

– Pozycja względna torpedy: jeden-siedem-pięć. Wysyła impulsy. Jeszcze nas nie namierzyła.

– Wystrzelić generator szumów.

Za rufą okrętu pojawił się dwunastocentymetrowej długości pojemnik. Natychmiast zaczął emitować wszelkie możliwe hałasy, mające przywabić torpedę.

– Generator szumów wystrzelony.

– Ster piętnaście stopni w prawo – McCafferty zdążył się już opanować. Niejednokrotnie brał udział w takich grach. – Nowy kurs: jeden-jeden-zero. Sonar, dokładne namiary torpedy.

– Tak jest, sir. Torpeda, współrzędne: dwa-zero-sześć, nadchodzi od lewej na prawą burtę.

„Chicago" opadł dalszych siedemdziesiąt metrów. Przechylił się pod kątem dwudziestu stopni. Marynarze i technicy przypięci byli do foteli pasami. Oficerowie i ci, którzy musieli być w ciągłym ruchu, chwytali się poręczy i podpór pokładowych.

– Dowodzenie, tu sonar. Wydaje się, że torpeda krąży po torze kolistym. Przemieszcza się od prawej burty w lewo. Współrzędne: jeden-siedem-pięć. Ciągle wysyła impulsy, ale nie sądzę, by nas namierzyła.

– Bardzo dobrze. Cały czas obserwuj. – McCafferty przeszedł po pochyłej podłodze do nakresu. – Chyba im się nie udało.

– Może… – odparł nawigator. – Ale jak, do licha…

– Musiał to być MAD, detektor anomalii magnetycznych. Czy taśma szła? Nie miałem czasu na dokładną identyfikację – kapitan popatrzył na nakres.

Znajdowali się już półtorej mili od miejsca, gdzie torpeda osiągnęła wodę.

– Hydrolokacja, szczegóły o ścigającej nas rybce.

– Pozycja: jeden-dziewięć-zero. Za rufą. Nadal krąży. Wygląda na to, że opadła trochę niżej. Myślę, że przyciągnął ją generator szumów. Stara się go dostać.

– Dwie trzecie naprzód.

Pora zwolnić – pomyślał McCafferty. Oddalili się już od miejsca spotkania, a załoga samolotu, nim przystąpi do dalszych poszukiwań, musi poświęcić parę minut na ocenę skuteczności ataku. W tym czasie „Chicago" znajdzie się dwie, trzy mile dalej, ochronią go warstwy wody, a ponadto będzie się poruszał cicho.

– Tak jest, dwie trzecie naprzód. Głębokość dwieście siedemdziesiąt.

– No, możemy odetchnąć – powiedział zmienionym nieco głosem McCafferty.

Dopiero teraz zauważył, że trzęsą mu się ręce. Jak po wypadku samochodowym – pomyślał. – Kiedy człowiek jest już bezpieczny, zaczyna się trząść.

– Ster piętnaście stopni w lewo. Kurs w lewo: dwa-osiem-zero.

Nie mogli płynąć prosto; samolot zawsze mógł zrzucić następną torpedę. Ale niebezpieczeństwo już chyba minęło. Spostrzegł, że wszystko razem trwało niecałe dziesięć minut. Kapitan zbliżył się do przedniej grodzi, przewinął taśmę wideo i puścił ją od początku. Ujrzał jak peryskop wynurza się na powierzchnię, omiata horyzont… potem smugę dymu. W chwilę później pojawił się samolot. McCafferty zamarł. Samolot do złudzenia przypominał model Lockheeda P-3 Orion

– To jeden z naszych – zauważył dyżurny elektryk.

Kapitan przeszedł do hydrolokacji.

– Rybka niknie już za rufą, kapitanie. Prawdopodobnie wciąż próbuje trafić w generator szumów. Myślę, że torpeda po wystrzeleniu poszła w złym kierunku. Była za daleko.

– A dźwięk?

– Podobny do naszego marka-46. – Główny konarzysta wzdrygnął się. – Naprawdę, przypominał nasze czterdziestki szóstki.

Przewinął taśmę i włączył głośnik. Skrzeczący dźwięk zaopatrzonej w dwie śruby torpedy jeżył włos na głowie. McCafferty mruknął coś pod nosem i wycofał się na tył okrętu.

– Zgadza się, mógł to być norweski P-3. Ale też i rosyjski maj. Są bardzo do siebie podobne i służą temu samemu. Dobra robota, chłopcy! Wynosimy się stąd.

Kapitan gratulował sobie w duchu postawy. Odparł pierwszy w tej wojnie atak, a przeprowadził go ich własny samolot. Ale odparł. Szczęście dopisywało nie tylko tamtej stronie.


USS „Pharris"

Morris, półdrzemiąc w fotelu na mostku, dumał nad tym, co się w jego życiu zmieniło. Nie musiał już, jak dotąd, poświęcać popołudni na papierkową robotę. Zobowiązany był wprawdzie przesyłać co cztery godziny drogą radiową komunikat o pozycji okrętu i ewentualnych kontaktach, ale cała reszta biurokracji, która zżerała mu tyle czasu, należała już do przeszłości. Żałował tylko, że to właśnie wojna go od niej uwolniła. Teraz czasami myślał, że lubił tamtą pracę.

„Pharris", który stanowił wysunięty punkt hydrolokacyjny, ciągle płynął w odległości dwudziestu mil na południowy wschód od konwoju. Jego zadaniem było wykrywanie, lokalizacja i niszczenie próbujących zbliżyć się do konwoju okrętów podwodnych wroga. W tym celu fregata na przemian wyrywała do przodu – „wchodziła w sprint" – i zwalniała, czym zapewniała sonarom optymalne funkcjonowanie. Gdyby konwój posuwał się prosto z szybkością dwudziestu węzłów, byłoby to niewykonalne. Ale uformowane w trzy kolumny niezdarne jednostki handlowe posuwały się zygzakiem, co bardzo ułatwiało eskorcie życie. Dla załóg statków handlowych trzymanie równego szyku było rzeczą równie egzotyczną jak forsowny marsz lądem. Morris wypił łyk coli. Było gorące popołudnie i preferował zimną kofeinę.

– Meldunek z „Talbota" – powiedział młodszy oficer pokładowy.

Morris podniósł się i przeszedł na prawe skrzydło mostka. Był dumny, że potrafił czytać alfabet Morse'a równie biegle jak sygnalista.

– ISLANDIA ZAJĘTA PRZEZ WOJSKA RADZIECKIE X NIEBEZPIECZEŃSTWO ATAKU ROSYJSKIEGO LOTNICTWA I OKRĘTÓW PODWODNYCH X

– Miłe wieści, sir – zauważył cierpko oficer pokładowy.

– No cóż.


USS „Nimitz"

– Jak to im się udało? – zdumiał się głośno Chip.

– Do cholery, to już nieważne – odparł Toland. – Trzeba natychmiast powiadomić szefa.

Wykonał szybki telefon i ruszył do kwatery dowództwa. Prawie zabłądził. „Nimitz" liczył sobie ponad dwa tysiące pomieszczeń. W jednym z nich mieszkał admirał, a Roland był u niego tylko raz. U drzwi natknął się na strażnika – żołnierza piechoty morskiej. W środku zastał też dowódcę lotniskowca, kapitana Svensona.

– Sir, otrzymaliśmy pilną depeszę, że Rosjanie zajęli Islandię. Mają już tam wojsko.

– A lotnictwo? – zapytał natychmiast Svenson.

– Nie wiemy. Brytyjczycy podobno starają się umieścić nad wyspą satelitę zwiadowczego, ale od sześciu godzin nie mamy żadnych wiadomości. Nasz ostatni ptaszek przeleciał tam dwie godziny temu, a następny pojawi się dopiero za dziewięć.

– W porządku, jakimi informacjami dysponujemy? – zapytał admirał.

Toland przekazał skąpe dane, które nadeszły z Norfolk.

– Na ile się orientujemy, był to plan wręcz nieprawdopodobny, ale, jak widać, powiódł się.

– Nikt nie twierdzi, że Iwan jest tępy – odparł z kwaśnym uśmiechem Svenson. – Czy nadeszły też jakieś rozkazy?

– Jeszcze nie.

– Jakimi siłami Rosjanie operują na Islandii?

– Ani słowa na ten temat, sir. Załoga P-3 zaobserwowała dwa nawroty czterech radzieckich poduszkowców. Każdy z nich mieścił stu żołnierzy, co w sumie daje ośmiuset; co najmniej batalion – a najprawdopodobniej pułk. Ich statek jest wystarczająco duży, by przetransportować brygadę z pełnym wyposażeniem. W jednej ze swoich książek Gorszkow napisał, że barkowce są wyjątkowo przydatne do operacji desantowych.

– To zbyt wielkie siły dla naszej jednostki amfibii morskich – odparł Svenson.

W skład oddziału amfibii wchodził zaledwie wzmocniony batalion żołnierzy.

– Z trzema wspierającymi lotniskowcami? – parsknął admirał Baker, po czym zajął bardziej ugodowe stanowisko. – Może zresztą ma pan rację. Czy ich lotnictwo stanowi dla nas zagrożenie?

– Na Islandii stacjonowała eskadra F-15 i kilka samolotów z radarowym systemem ostrzegania AWACS. Siły, które miały nas bronić… już nie istnieją. Straciliśmy możliwość nalotów, akcji odwetowych i wczesnego ostrzegania – mówił Svenson z grymasem niezadowolenia. – Powinniśmy sobie wprawdzie poradzić z ich backfire'ami, ale gdybyśmy dysponowali myśliwcami Eagle, wszystko byłoby dużo prostsze.

Baker podniósł do ust kubek z kawą.

– Nasze rozkazy, jak dotąd, nie uległy zmianie.

– A co jeszcze dzieje się na świecie? – zapytał Svenson.

– Potężne uderzenie na Norwegię, ale szczegółów brak. To samo w Niemczech. Nasze lotnictwo zadało podobno Rosjanom dotkliwy cios, ale i tu nie znamy szczegółów. Trochę zbyt wcześnie na jakiekolwiek pełniejsze dane wywiadu na temat rozwoju sytuacji.

– Jeśli Iwan zdołał podbić Norwegię i całkowicie wyeliminować Islandię, jego lotnictwo będzie w tej chwili podwójnie groźne dla naszej grupy bojowej – wtrącił Svenson. – Muszę porozumieć się z moją formacją lotniczą.

Kapitan wyszedł. Admirał Baker milczał parę minut. Toland musiał zostać; jeszcze go nie odprawiono.

– Uderzyli na Keflavik?

– Owszem, sir.

– Proszę zebrać wszelkie dostępne informacje i natychmiast się u mnie zameldować.

– Tak jest, sir.

Wracając do sekcji wywiadu, Toland przypomniał sobie, co powiedział żonie: Lotniskowiec jest najlepiej strzeżonym okrętem we flocie.

Ale kapitan wyraźnie się bał.


Wzgórze 152, Islandia

Czuli się już tu jak u siebie w domu. Pozycja była łatwa do obrony. Do wzgórza 152 nikt nie mógł zbliżyć się niepostrzeżenie; najpierw musiałby przebyć rozległe pole lawy, a następnie sforsować stromy, nagi stok. W odległości niecałego kilometra Garcia odkrył niewielkie jeziorko powstałe ze stopniałego niedawno śniegu. Sierżant Smith zauważył, że ta woda najlepiej smakowałaby z burbonem.

Gdyby naturalnie mieli burbona.

Od czterech dni żywili się takimi delikatesami jak puszkowana fasola i szynka. Edwards zdążył już wymyślić kilka nowych i niezbyt pochlebnych nazw dla tych smakołyków.

– Czy ktoś potrafi upiec owcę? – zapytał Rodgers.

Kilka kilometrów na południe widać było duże stado tych zwierząt.

– A na czym upiec? – spytał Edwards.

– No tak – Rodgers rozejrzał się po okolicy. W zasięgu wzroku nie było ani jednego drzewa. – Jak to jest, że tu nic nie rośnie?

– Rodgers jest tu dopiero od miesiąca – wyjaśnił Smith. – Żołnierzu, nie widziałeś jeszcze, jak tu wygląda wietrzny, zimowy dzień. Gdybyś drzewo umieścił w betonie, może by i przetrwało. Spotkałem tu już takie wichury, że potrafiły zerwać pasy namalowane na szosie.

– Samoloty – Garcia przycisnął do oczu lornetkę i skierował ją na północny wschód. – Dużo samolotów.

Edwards odebrał od niego instrument. Początkowo dostrzegł tylko ciemne punkciki, które szybko przybrały znajome kształty.

– Sześć. Ogromne, wyglądają jak C-141… to iły-76. Chyba mają eskortę myśliwców. Sierżancie, notes i pióro. Liczymy.

Trwało to parę godzin. Najpierw lądowały myśliwce. Natychmiast kołowały do stacji paliw, po czym odjeżdżały na krótsze pasy. Transportowce nadlatywały co trzy minuty i Edwards nie potrafił ukryć wrażenia, jakie na nim wywarł ich widok. Iły-76 – w krajach NATO określano je mianem candidów – posiadały równie niezgrabną sylwetkę jak ich amerykańskie odpowiedniki. Piloci lądowali, zatrzymywali maszyny, po czym samoloty opuszczały główny pas startowy północ-południe. Manewry te wykonywane były tak sprawnie, jakby piloci ćwiczyli ten element od miesięcy. Edwards podejrzewał, że właśnie tak było. Wyładunek następował przy głównym terminalu lotniska. Potem maszyny podjeżdżały do stacji paliw i ponownie startowały dokładnie w chwili, gdy nad lotniskiem pojawiały się kolejne. Przelatywały tak blisko wzgórza, że Edwards mógł nawet notować numery umieszczone na ogonach. Kiedy naliczyli już pięćdziesiąt maszyn, włączył radio.

– Tu Edwards, ze wzgórza 152. Słyszysz mnie?

– Słyszę – padła natychmiast odpowiedź. – Od tej chwili nosisz kryptonim: „Ogar" a my „Brytan". A teraz składaj raport.

– Zrozumiałem, Brytan. Rosyjskie transporty lotnicze w toku. Naliczyliśmy pięćdziesiąt – pięć-zero – radzieckich samolotów transportowych. Iły-76. Przylatują do Reykjaviku, wyładowują towar i odlatują na północny wschód.

– Ogar, jesteś pewien, powtarzam, czy jesteś pewien liczby, którą podałeś?

– Absolutnie pewien, Brytan. Przelatują prosto nad naszymi głowami i każdy zapisujemy na kartce. Pięćdziesiąt samolotów – Smith podsunął mu notatnik pod nos… – teraz już pięćdziesiąt trzy, ale operacja trwa. Ponadto na skraju pasa startowego numer cztery widzę sześć jednoosobowych maszyn. Nie potrafię rozróżnić typu, ale wyglądają na myśliwce. Zrozumiałeś, Brytan?

– Zrozumiałem. Pięćdziesiąt trzy transportowce i sześć myśliwców. W porządku, Ogar. Musimy szybko tę informację dostarczyć wyżej. Kontakt jak zwykle. Czy jesteście bezpieczni?

Dobre sobie – pomyślał Edwards.

– Słyszę cię, Brytan. Pozostajemy na nasłuchu.

Zdjął słuchawki i popatrzył na Smitha.

– Sierżancie, jesteśmy tu bezpieczni?

– Jasne, poruczniku. Bezpieczniej czułem się tylko w Bejrucie.


Hafnarfjórdur, Islandia

– Wyśmienicie przeprowadzona akcja, towarzyszu generale – ambasador promieniał.

– Wasza pomoc okazała się bezcenna – skłamał przez zęby generał. – Niemniej chciałbym przypomnieć, że wiele jeszcze zostało do zrobienia.

Personel ambasady radzieckiej na Islandii liczył sobie ponad sześćdziesiąt osób. Przeważnie byli to pracownicy wywiadu. Zamiast zrobić coś naprawdę pożytecznego, na przykład przejąć centralę telefoniczną, założyli mundury i urządzili obławę na przedstawicieli miejscowego świata politycznego. Większość członków Althingu, starego parlamentu islandzkiego, została aresztowana. Generał zgadzał się, że było to konieczne, ale nie należało tego robić w tak brutalny sposób; troje Islandczyków poniosło śmierć. Z wyspiarzami lepiej łagodnie – pomyślał generał. – To nie Afganistan. Islandczycy z natury nie byli agresywni i należało przyjąć w stosunku do nich łagodny kurs. Ale ten aspekt operacji leżał w kompetencjach KGB, którego zespół wiódł w ambasadzie prym.

Generał wszedł po drabince sznurowej na pokład „Fućika". Wyniknął właśnie problem z wyładunkiem sprzętu należącego do batalionu rakietowego. Wskutek eksplozji rakiety barki z tym sprzętem zostały mocno uszkodzone, a wrota do ładowni zakleszczone i trzeba było użyć palników. Generał wzruszył ramionami. Jak dotąd „Polarna Gloria" stanowiła wręcz podręcznikowy przykład wzorowo przeprowadzonej operacji wojskowej. Niezbyt duży kłopot.

Większość pojazdów – dwieście lekkich wozów bojowych i wiele ciężarówek – dawno już opuściła pomieszczenia statku, została załadowana wojskiem i odesłana do punktów przeznaczenia. Pozostał tylko batalion SA.-11.

– Mam dla was niedobrą wieść, towarzyszu generale – oznajmił dowódca SA.M-ów.

– Długo będę na nią czekać? – spytał z rozdrażnieniem dowódca. Miał za sobą ciężki dzień.

– Ocalały tylko trzy sprawne rakiety.

– Trzy?

– Obie barki zostały podziurawione. Wstrząs zniszczył kilka pocisków. Główne uszkodzenia spowodowała woda, którą gasiliśmy pożar.

– Przecież to rakiety do ruchomych wyrzutni – odparł generał. – Jakże mogły zamoknąć?

– To była słona woda, towarzyszu. Tej broni używa armia lądowa, nie marynarka. Pociski są mało odporne na wodę morską. Walczący z ogniem przyłożyli się do pracy i rakiety prawie pływały. Wystające przewody i głowice samonaprowadzających urządzeń radarowych umieszczone z przodu rakiet zostały kompletnie zniszczone. Moi ludzie sprawdzili elektronicznie każdą z nich. Tylko trzy są zdatne do użytku. Cztery następne zdołamy jakoś naprawić. Ale reszta to szmelc. Muszą nam dosłać nowe.

Generał opanował ogarniający go gniew. Taka drobnostka, a nikt o niej nie pomyślał. Pokład statku, ogień gaszony słoną wodą. Musi zamówić morską wersję tej broni. Ale tak naprawdę, to to wszystko nie było istotne.

– Rozmieśćcie wyrzutnie zgodnie z planem. Zdatne do użytku rakiety przesłać do Reykjaviku. Te, które da się naprawić, dajcie Keflavikowi. Powiadomię, że potrzebujemy nowych pocisków. Coś jeszcze?

– Na razie nic. Anteny radarowe były zatopione w plastiku, a sprzęt w transporterach ocalał, gdyż maszyny zostały hermetycznie zamknięte. Mój batalion jest gotów; potrzebujemy tylko rakiet. Możemy wyruszyć za dwadzieścia minut… I wybaczcie, towarzyszu.

– Nie wasza wina. Dobrze znacie drogę?

– Dowódcy mojej baterii zapoznali się dokładnie z mapami.

– Wyśmienicie. Do roboty, towarzyszu pułkowniku.

Generał ruszył po drabince na mostek do oficera łączności. Po dwóch godzinach samolot z czterdziestoma pociskami S A-11 ziemia powietrze wystartował z murmańskiego lotniska Kilpjawr, biorąc kurs na Islandię.

Загрузка...