DEMONY

Virginia Beach, Wirginia

– Ster, cała w lewo! – krzyknął Morris, wskazując kilwater mknącej torpedy.

– Tak jest, ster cała w prawo! – odkrzyknął sternik, przekręcając koło najpierw w prawo, potem w lewo, a następnie ustawiając je w pozycji neutralnej.

Morris stał na lewym skrzydle mostka. Na spokojnym morzu doskonale było widać ślad torpedy powtarzającej wszystkie manewry ściganej fregaty. Próbował nawet cofnąć okręt, ale to też nie odniosło skutku – torpeda ruszyła tym samym torem. W pewnej chwili straszliwa broń zatrzymała się i wzniosła nad powierzchnię wody tak, że kapitan ujrzał ją w całej krasie. Była biała, a na jej nosie widniało coś, co przypominało czerwoną gwiazdę… i posiadała oczy – jak wszystkie samosterujące torpedy. Morris nadał okrętowi pełną szybkość, ale torpeda, prawie cała wynurzona z wody, pomykająca nad falami jak latająca ryba nie chciała go opuścić. Ujrzeć mógł ją każdy… ale widział tylko Morris.

Była coraz bliżej. Piętnaście metrów, dziesięć, pięć.

– Gdzie jest mój tata? – spytała mała dziewczynka. – Chcę mego tatę!

– W czym problem, kapitanie? – zapytał pierwszy oficer.

Dziwna rzecz, ale pytający nie miał głowy…

Morris zlany zimnym potem usiadł wyprostowany na łóżku. W piersi galopowało mu serce. Stojący na półce zegarek elektroniczny wskazywał czwartą pięćdziesiąt cztery nad ranem. Ed wyszedł z pościeli i chwiejnie poczłapał do łazienki. Spryskał twarz zimną wodą. To już drugi raz tej nocy – pomyślał. W drodze do Bostonu koszmar nawiedził go dwukrotnie, zamieniając chwile wypoczynku w pasmo udręki. Morris był ciekaw, czy krzyczał przez sen. Zrobiłeś wszystko, co mogłeś. To nie była twoja wina – odezwał się do twarzy w lustrze. Ale ty byłeś kapitanem – odparło oblicze.

Morrisowi starczyło sił, by odwiedzić tylko pięć domów. Rozmowy z żonami i rodzicami poległych okazały się prostsze. Oni rozumieli. Ich synowie, ich mężowie byli marynarzami, którzy świadomie podjęli ryzyko tego zawodu. Ale czteroletnia córeczka mata drugiej klasy Jaffa Evansa nie potrafiła zrozumieć, czemu jej tata nigdy już się w domu nie pojawi. Morris wiedział, że podoficer drugiej klasy dużo nie zarabiał. Ale człowiek ten uczynił wszystko, by jego domek wyglądał jak prawdziwy dom. Pamiętał zresztą Evansa z okrętu. Mężczyzna o złotych rękach, wyśmienity podoficer artylerii. W swoim domu pomalował każdą ścianę. Wykończył całą stolarkę. A mieszkał tam zaledwie siedem miesięcy. Morrisowi nie mieściło się w głowie, jak ten człowiek znalazł tyle czasu, by aż tak dużo zrobić. A musiał to robić sam. Nie stać go było na wynajmowanie firmy. Pokój Ginny stanowił wstrząsający dowód miłości, jaki w spadku zostawił dziewczynce ojciec. Na wykonanych przez niego własnoręcznie półkach stały lalki z całego świata. Morris, ujrzawszy pokoik Ginny, po prostu uciekł. Czuł, że za chwilę oszaleje, a z jakichś absurdalnych względów nie chciał przed obcymi ujawniać swych prawdziwych uczuć. Wrócił do domu. W portfelu miał listę z pozostałymi nazwiskami. Zasnął tylko dlatego, że był śmiertelnie znużony…

Teraz jednak stał przed lustrem i spoglądał na człowieka o zapadniętych oczach, który marzył jedynie o tym, by była z nim jego żona. Morris przeszedł do kuchni swego parterowego domku i zaczął bezmyślnie przygotowywać kawę. Pod drzwiami bielały poranne gazety i kapitan uświadomił sobie nagle, że czyta artykuły o wojnie, które są albo nieścisłe, albo już nieaktualne. Jak na możliwości dziennikarzy sprawy toczyły się zbyt szybko. Znalazł tam między innymi relację naocznego świadka o trafieniu nie wymienionego z nazwy niszczyciela przez rakietę, która sforsowała obronę powietrzną. Potem była "analiza", z której jasno wynikało, iż jednostki nawodne są zbyt przestarzałe, by sprostać zdecydowanemu atakowi rakietowemu. Wszystko kończyło się pytaniem, gdzie są lotniskowce. To akurat pytanie bardzo na miejscu – pomyślał Morris.

Wypił kawę i poszedł do łazienki wziąć prysznic. Skoro i tak nie śpię – pomyślał – mogę pojechać do pracy.

Wyjął z szafy mundur i parę minut później opuścił dom. Kiedy na niebie pojawiły się pierwsze zorze, Morris jechał już do bazy morskiej w Norfolk.

Czterdzieści minut później wszedł do jednego z kilku pomieszczeń operacyjnych, gdzie wprowadzano na zakresy pozycje konwojów i miejsca pobytu ewentualnych wrogich okrętów podwodnych. Na przeciwległej ścianie wisiała plansza z wykazem przypuszczalnych sił rosyjskich oraz tabela podająca liczbę i typ zniszczonych jednostek. Na innej ścianie widniał spis własnych strat. Jeśli chłopcy z wywiadu mają rację – pomyślał Morris – wynik wojny, jak dotąd, jest chyba remisowy; ale w pojęciu Rosjan remis równał się zwycięstwu.

– Dzień dobry, komandorze – przywitał go dowódca sił nawodnych amerykańskiej Floty Atlantyckiej. Admirał najwyraźniej również niewiele spał tej nocy. – Wygląda pan trochę lepiej.

Lepiej niż co? – zastanowił się Morris.

– Mamy kilka pomyślnych wiadomości.


Północny Atlantyk

Załogi B-52 mimo towarzyszącej im potężnej eskorty myśliwców dręczył głęboki niepokój. Tysiąc siedemset metrów pod nimi stanowiąca górną osłonę bombowców eskadra tomcatów F-14 kończyła właśnie pobieranie paliwa z tankowca powietrznego KC-135. Z kolei do tankowania w locie przystąpiła następna. Zza horyzontu wynurzył się rąbek słońca, ale ocean spowijał jeszcze mrok. Była trzecia nad ranem czasu miejscowego – pora, kiedy reakcje człowieka przebiegają najwolniej.


Keflavik, Islandia

Klaksony alarmowe wyrwały rosyjskich pilotów ze snu. Załogi naziemne w niecałe dziesięć sekund były już przy maszynach, zaczynając wszelkie niezbędne czynności, podczas gdy lotnicy wdrapywali się po żelaznych drabinkach do kabin. Tam natychmiast włączali zainstalowane w hełmach radia, by poznać przyczyny pobudki.

– Po zachodniej stronie potężna emisja z radiostacji zagłuszających nieprzyjaciela – oznajmił dowódca pułku.

– Plan Trzy. Powtarzam: Plan Trzy.

Operator ruchomego radaru obserwował na ekranie pulsującą biel zakłóceń. Zbliżał się nalot – zapewne B-52, zapewne z eskortą myśliwską. Niebawem Amerykanie będą na tyle blisko, że naziemne radary przedrą się przez ścianę emitowanych przez nie zakłóceń. Do tego czasu myśliwce powinny już dopaść bombowce i zniszczyć maksymalną ich ilość, zanim amerykańskie maszyny zdążą zaatakować cele.

Radzieccy piloci, którzy wylądowali na Islandii, byli doskonale wyszkoleni. W ciągu dwóch minut pierwsza para migów-29 kołowała na start. Po siedmiu minutach wszystkie myśliwce znalazły się w powietrzu. Zgodnie z planem nad Keflavikiem pozostała jedna trzecia maszyn, a reszta z włączonymi radarami mknęła na zachód, w stronę źródła zakłóceń. Po dziesięciu minutach emisja szumów nagle się urwała. Jeden z migów namierzył na radiolokatorze oddalający się samolot z radiostacją zagłuszającą i natychmiast przekazał tę wiadomość przez radio do Keflaviku. Naziemni kontrolerzy poinformowali go tylko, że w promieniu trzystu kilometrów nie ma żadnej wrogiej maszyny.

Minutę później radzieckie ekrany ponownie zasnuły się mgłą zakłóceń – tym razem mających źródło gdzieś na południu i wschodzie. Migi – bardziej już czujne – ruszyły w tamtą stronę. Rosyjscy piloci mieli uruchomić radary dopiero w odległości stu osiemdziesięciu kilometrów od brzegów wyspy. Kiedy to uczynili, ekrany urządzeń nie wykazały obecności żadnych wrogich samolotów. Niezależnie od tego, kto powodował te zakłócenia, robił to bardzo daleko. Operatorzy naziemnych radarów poinformowali, iż po zachodniej stronie anomalia spowodowały trzy samoloty z radiostacjami zagłuszającymi; w drugim przypadku – cztery.

Zbyt wiele maszyn zagłuszających – pomyślał dowódca pułku. – Ganiają nas w tę i we w tę, by myśliwce zużyły paliwo.

– Lećcie na wschód – polecił eskadrom migów,


Teraz już panujące na pokładach B-52 napięcie sięgnęło zenitu. Jeden z eskortujących prowlerów usłyszał w radiu rozkazy wydawane pilotom migów, a inna amerykańska maszyna zarejestrowała rozbłysk radzieckiego radaru przechwytującego. Znajdował się on gdzieś po południowo-zachodniej stronie. Myśliwce również mknęły na południe.

Były już dwieście siedemdziesiąt kilometrów od Keflaviku i mijały właśnie wybrzeża Islandii. Dowódca misji ocenił błyskawicznie sytuację i polecił bombowcom skręcić nieco na północ.

B-52 wiozły na pokładach nie bomby, lecz potężne zagłuszacze radarów skonstruowane z myślą o atakach bombowych na cele położone na terytorium Związku Radzieckiego. Poniżej wielkich bombowców, tuż nad wschodnimi wierzchołkami wzgórz pokrywających lodowiec Vanta pomykał drugi dywizjon tomcatów. Towarzyszyły mu cztery prowlery z lotnictwa morskiego, które stanowić miały dodatkową ochronę przed pociskami powietrze-powietrze, gdyby migom udało się podejść zbyt blisko do amerykańskiej formacji.

– Zaczynam odbierać sygnały z radaru pokładowego. Współrzędne: dwa-pięć-osiem. Zbliża się – zameldował jeden z prowlerów.

Drugi również wykrył owe sygnały i samoloty natychmiast przeprowadziły namiar triangulacyjny. Wroga maszyna znajdowała się w odległości pięćdziesięciu mil. Bardzo blisko.

– Bursztynowy Księżyc. Powtarzam, Bursztynowy Księżyc.

B-52 skręciły na wschód, znurkowały i z komór bombowych wypchnęły w powietrze tony aluminiowych pasków, których nie był w stanie przebić sygnał żadnego radaru. Widząc to, piloci amerykańskich myśliwców odrzucili zewnętrzne zbiorniki na paliwo, a prowlery odłączyły się od bombowców i zaczęły krążyć na zachód od chmury aluminium. Rozpoczynała się niebezpieczna część zadania. Myśliwce obu stron zbliżały się do siebie z prędkością przekraczającą tysiąc osiemset kilometrów na godzinę.

– Zgłasza się Queer – oznajmił przez radio dowódca.

– Zgłasza się Blackie – odparł dowódca VF-41.

– Zgłasza się Jolly – dodał dowódca VF-84.

Wszyscy znajdowali się na swych pozycjach.

– Wykonać.

Cztery prowlery uaktywniły przeciwrakietowe urządzenia zagłuszające. Dwanaście tomcatów z formacji Jolly Rogers rozciągniętych w linii prostej na wysokości dziesięciu tysięcy metrów uruchomiło jednocześnie kierujące pociskami radary.


– Amerykańskie myśliwce – wykrzyknęło jednocześnie kilku radzieckich pilotów. Systemy ostrzegania powiadomiły natychmiast, że zostali bardzo precyzyjnie namierzeni przez nieprzyjacielskie urządzenia.

Nie zaskoczyło to dowódcy rosyjskich samolotów. Amerykanie z pewnością nie narażaliby swych ciężkich bombowców i nie przysłaliby ich bez należytej osłony myśliwskiej. Zignorował więc obecność śmigłych maszyn i zgodnie z tym, co dyktowało mu doświadczenie, w dalszym ciągu koncentrował uwagę na poszukiwaniach B-52. Z powodu nieustannych zakłóceń zasięg zainstalowanych na migach radarów był o połowę mniejszy, toteż radzieckie urządzenia nie wykryły jeszcze obecności żadnych celów. Dowódca polecił swoim pilotom uważać na nadlatujące rakiety i zwiększyć prędkość – wiedział, że uniknąć mogą tylko tych pocisków, które dostrzegą. W chwilę później rozkazał wszystkim rezerwowym maszynom, z wyjątkiem dwóch, opuścić Keflavik i ruszyć na wschód, na pomoc jego jednostce.


Amerykanie potrzebowali sekund by nastroić celowniki. Każdy tomcat miał po cztery pociski Sparrow i Sidewinder. Pierwsze poszły sparrowy. W powietrzu znajdowało się szesnaście migów. Większość z nich dysponowała co najmniej dwiema rakietami, ale pociski Sparrow były kierowane radarem. Amerykańskie myśliwce miały pozostać na pozycji do chwili, aż ich pociski trafią w cel. Groziło to tym, że mogą dostać się w zasięg rażenia radzieckich rakiet, a nie posiadały ochronnych radiostacji zagłuszających. Amerykanie nadlatywali od strony słońca. W chwili, kiedy radzieckie radary przedarły się wreszcie przez zagłuszacze wroga, pojawiły się rakiety Sparrow. Pierwsza wynurzyła się prosto z blasku i jeden z migów eksplodował, ostrzegając w ten sposób pozostałe maszyny. Radzieckie myśliwce zaczęły gwałtownymi skokami zmieniać wysokość; niektórzy piloci na widok pędzących im na spotkanie szerokich na trzynaście centymetrów nosów pocisków wprowadzali samoloty w ostre skręty. Ale amerykańskie rakiety czterokrotnie jeszcze trafiły w cele. Trzy roztrzaskane radzieckie maszyny pikowały w dół. Jedna, ciężko uszkodzona, odleciała chwiejnie w kierunku bazy.

Po odpaleniu wszystkich pocisków formacja Jolly Rogers pomknęła na północny wschód. Na ogonach siedzieli im Rosjanie. Radziecki dowódca z jednej strony był rad ze stosunkowo niewielkiej skuteczności amerykańskich rakiet, ale z drugiej ogarniała go wściekłość na myśl, że utracił pięć maszyn. Jego pozostałe migi włączyły dopalacze. Rosyjskie radary kierunkujące zaczęły przedzierać się przez hałas powodowany amerykańskimi zagłuszaczami. Amerykanie wykonali swój ruch. Teraz nadeszła kolej Rosjan. Pędzili na północny wschód. Oczy pilotów, osłonięte ochronnymi przysłonami kasków, śledziły bacznie to rozświetlony słonecznym blaskiem przestwór nieba, to znów lampy radaroskopowe. Żaden nie popatrzył w dół. Prowadzący mig namierzył ostatecznie cel i wystrzelił dwie rakiety. Siedem tysięcy metrów niżej dwanaście tomcatów z formacji Black Ace, chronionych dwoma wierzchołkami górskimi przed zlokalizowaniem przez radar naziemny, włączyło dopalacze i dwusilnikowe maszyny z pracującymi radarami wystrzeliły świecą w górę. Po dziewięciu sekundach piloci usłyszeli cichy warkot. Wskazywał on, że wrażliwe na podczerwień urządzenia naprowadzające rakiety klasy Sidewinder namierzyły obce samoloty. Kilka chwil później odpalonych zostało szesnaście rakiet, którym do celu zostały trzy kilometry.


Sześciu radzieckich pilotów w ogóle nie zdążyło pojąć, dlaczego ginie. Z jedenastu migów w ciągu kilku sekund zostały trzy. Dowódca ocalał, ale nie na długo. Poderwał maszynę i sidewinder, który stracił cel, pomknął w stronę słońca. Ale co teraz robić? – pomyślał radziecki pilot. Dwa pędzące na południe tomcaty dostrzegł za późno, by organizować jakąkolwiek akcję. Lecąca obok dowódcy maszyna została strącona i Rosjanin daleko na południu ujrzał tylko jeden radziecki samolot. Pułkownik zatem nadał migowi ośmiokrotne przyspieszenie i, nie zwracając uwagi na ostrzegawczy sygnał systemów informujących o niebezpieczeństwie, runął lotem nurkowym w stronę jednego z amerykańskich myśliwców. Dwie rakiety Sparrow wystrzelone przez grupę Black Ace trafiły go w skrzydło. Mig rozpadł się na kawałki.

Amerykanie nie mieli czasu napawać się zwycięstwem. Dowódca misji zameldował o zbliżającej się drugiej grupie migów i eskadry przegrupowały się, tworząc potężny mur złożony z dwudziestu czterech maszyn. Kiedy migi znalazły się w strefie zakłóceń, amerykańscy piloci wyłączyli radary na dwie minuty. Zastępca dowódcy radzieckich myśliwców popełnił duży błąd. Lecący obok niego pilot znalazł się w poważnym niebezpieczeństwie, więc Rosjanin ruszył mu z pomocą. Jedna grupa tomcatów wystrzeliła pozostałe sparrowy, inna – sidewindery. Do ośmiu radzieckich maszyn zbliżało się trzydzieści osiem pocisków; radzieccy piloci nie zdawali sobie nawet sprawy, co podąża w ich kierunku. Połowa z nich nigdy się tego nie dowiedziała. Strąceni zostali z nieba przez amerykańskie rakiety powietrze-powietrze. Trzy migi uszkodzono.

Piloci tomcatów chcieli początkowo ścigać uszkodzone maszyny, ale nie pozwolił im na to dowódca. Mieli mało paliwa, a Stornoway odległe było o siedemset mil. Skręcili na wschód, trafiając w pozostawioną przez B-52 chmurę aluminium. Amerykanie byli przekonani, że zestrzelili trzydzieści siedem rosyjskich maszyn, choć spodziewali się zastać w powietrzu tylko dwadzieścia siedem. Tak naprawdę migów było dwadzieścia sześć; jedynie pięć radzieckich samolotów wyszło z walki bez szwanku.


Oszołomiony dowódca bazy lotniczej w Keflaviku natychmiast zorganizował akcję ratunkową. W poszukiwaniu rozbitków wysłał nad morze helikoptery bojowe dywizji spadochroniarzy.


Stendal, Niemiecka Republika Demokratyczna

Z Alfeld do Hameln jest trzydzieści kilometrów – pomyślał Aleksiejew. Dla czołgu godzina jazdy. Obecnie trasę tę pokonywały jednostki wchodzące w skład trzech dywizji, ale od chwili sforsowania rzeki przebyły jedynie osiemnaście kilometrów. Tym razem z powodu Anglików.

Maszyny Królewskiego Pułku Czołgów i 21. Pułku Lansjerów powstrzymały pochód radzieckich jednostek. Od osiemnastu godzin Brytyjczycy nie cofnęli się o krok. Było to rzeczywiste zagrożenie. Bezpieczeństwo jednostek zmechanizowanych udawało się zapewnić tylko wtedy, jeśli pozostawały w ciągłym ruchu. W wyłom dokonany w liniach nieprzyjaciela Rosjanie pchali coraz to nowe oddziały, ale NATO bez litości wykorzystywało swoje lotnictwo. Nowo powstałe mosty na Leinie natychmiast zostały zniszczone. Saperzy zorganizowali specjalne punkty, gdzie radziecka piechota w transporterach opancerzonych mogła pokonać wodę wpław. Ale czołgi nie mogły pływać, a wszelkie próby przebycia rzeki pod wodą – do czego maszyny były teoretycznie przystosowane – kończyły się niepowodzeniem. Zbyt wiele jednostek użytych zostało do przerwania frontu i pozostało ich za mało, by sukces ten wykorzystać. Aleksiejew dokonał zgoła podręcznikowego przełomu; po to tylko, by się przekonać, że strona przeciwna posiada własny podręcznik, mówiący, jak zahamować ofensywę, a następnie wyjść z opresji zwycięsko. Zachodni teatr dysponował sześcioma rezerwowymi dywizjami klasy A. Potem musiano by wprowadzić do boju dywizje kategorii B, złożone z rezerwistów – starszych ludzi z przestarzałym sprzętem. Były to wprawdzie jednostki bardzo liczne, ale w boju nie mogły się równać z formacjami, w skład których wchodzili młodzi żołnierze. Generał nie posyłał dotąd tych oddziałów w bój, gdyż żywił przekonanie, że poniosą dużo większe straty. Teraz jednak nie miał wyboru. Żądali tego polityczni władcy Aleksiejewa. On był tylko wykonawcą ich woli.

– Muszę wracać na linię frontu – oświadczył przełożonemu.

– Dobrze, Pasza, ale masz się trzymać co najmniej pięć kilometrów od pierwszej linii. Nie mogę cię stracić.


Bruksela, Belgia

Naczelny dowódca wojsk sprzymierzonych w Europie zajrzał do swych pedantycznie sporządzonych wykazów. Wprowadził już do walki prawie całe rezerwy, a Rosjanie posiadali, wydawało się, nieograniczone zasoby ludzi i pojazdów i wysyłali do walki coraz to nowe oddziały. Jego wojska nie miały czasu zreorganizować się i przegrupować. Przeżywały największy koszmar, jaki mógł spotkać armię: potrafiły reagować na posunięcia przeciwnika, ale o przejęciu inicjatywy praktycznie nie było mowy. Dotąd udawało im się jeszcze sprawować kontrolę nad sytuacją – ale tylko w ogólnych zarysach. Zgodnie z mapą, na południowy wschód od Hameln znajdowała się angielska brygada. W rzeczywistości był to tylko wzmocniony pułk złożony z wyczerpanych ludzi dysponujących niesprawnym już w dużej mierze sprzętem. Przed całkowitym załamaniem ratowała go wyłącznie artyleria i lotnictwo. Ale i tego mogło okazać się za mało, gdyby nie nadeszły szybko dostawy sprzętu. Dużo gorzej rzecz się miała z amunicją.

Dowódca dysponował zaledwie dwutygodniowym zapasem, a dostawy z Ameryki opóźniały się z powodu szaleńczych rosyjskich ataków na konwoje. I co ma powiedzieć ludziom? By oszczędzali amunicję? Przecież Rosjan można powstrzymać wyłącznie nawałą ognia i sprzętu.

Rozpoczynała się poranna odprawa. Szefowi wywiadu NATO – Niemcowi w stopniu generała – towarzyszył holenderski major, który przyniósł ze sobą taśmę wideo.

Oficer wiedział, że wódz naczelny zawsze pragnie oglądać nie wygładzone analizy, lecz surowy, nie obrobiony jeszcze materiał. Holender włączył aparaturę.

Najpierw pojawiła się stworzona przez komputer mapa, a następnie wykaz jednostek. Na ekranie w ciągu dwóch minut wyświetlono dane, które zbierano przez pięć godzin. Informacje powtórzono kilkakrotnie tak, by oficerowie mogli dokładnie zorientować się w sytuacji.

– Generale, wedle naszych obliczeń Sowieci wysyłają do Alfeld sześć pełnych dywizji. Tutaj, na głównej drodze prowadzącej z Braunschweig widzi pan pierwszą z nich. Reszta nadciągnie niebawem. Te dwie, zmierzające na południe, to formacje rezerwowe, zabrane z grupy północnej ich armii.

– Zatem sądzi pan, że tu będzie główny punkt ich natarcia? – spytał głównodowodzący.

– Ja – skinął głową niemiecki generał. – Tu jest Schwerpunkt.

Dowódca wojsk sprzymierzonych w Europie zmarszczył brwi. Najrozsądniej byłoby wycofać się za Wezerę, skrócić linie obrony i przegrupować jednostki. Ale to oznaczałoby utratę Hanoweru. Na to Niemcy nigdy się nie zgodzą. Ich strategia walki o próg każdego domu kosztowała Rosjan bardzo drogo – ale jednocześnie sprawiła, że rozciągnięcie linii obronnych Paktu Atlantyckiego osiągnęło punkt krytyczny. Ze względów politycznych Niemcy nigdy by nie przystali na taką strategię cofnięcia linii frontu. Ich jednostki zostałyby na stanowiskach i toczyły walkę samotnie; mógł to odczytać w oczach szefa swego wywiadu.

A gdyby ktoś najechał twoje New Hampshire? – zadał sobie w duchu pytanie. – Czy też cofnąłbyś się do Pensylwanii?

Godzinę później połowa rezerw NATO skierowana została na wschód, z Osnabriick do Hameln. Bitwa o Niemcy miała rozegrać się na prawym brzegu Wezery.


Stornoway, Szkocja

Powracające tomcaty miały chwilę spokoju. Gdy tylko wylądowały, brytyjskie i amerykańskie załogi naziemne uzupełniły w nich paliwo i podwiesiły nowe rakiety. Teraz Rosjanie już dużo ostrożniej atakowali położone na północy brytyjskie lotniska. Radary pokładowe amerykańskich samolotów radiolokacyjnych w połączeniu z aparaturą angielskich nimrodów i shackletonów bardzo utrudniły życie nadlatującym z Andoyi w Norwegii dwusilnikowym bombowcom Blinder. W czasie, gdy angielskie tornada odbywały patrole w odległości dwustu mil od brzegu, załogi ze Stanów Zjednoczonych odpoczywały. Kilku przedsiębiorczych szefów malowało poniżej kabin pilotów czerwone gwiazdki, a oficerowie analizowali filmy nagrywane na taśmach wideo podczas potyczek oraz odczytywali zapisy sygnałów radzieckich radarów kierujących rakietami.

– Zalaliśmy im sadła za skórę – osądził Toland.

Wprawdzie liczba zgłaszanych zestrzeleń była nienaturalnie wysoka, ale wśród pilotów myśliwskich stanowiło to normę.

– Jestem tego pewien – odparł dowódca formacji Jolly Rogers. Żuł w ustach cygaro. On sam zgłosił dwa zestrzelone migi. – Pytanie jednak, czy dostaną uzupełnienia? Raz się udało, ale drugi taki numer nie przejdzie. Niech pan powie, Toland, mogą załatać zrobioną przez nas dziurę?

– Chyba nie. Migi-29 to ich nieliczne myśliwce o tak dalekim zasięgu. Pozostałe zatrudnili w Niemczech. Tam też zdrowo je przetrzebiliśmy. Oczywiście, gdyby zwolnili trochę migów-31, te mogłyby tu dotrzeć. Ale osobiście nie sądzę, żeby Rosjanie wprowadzili do tego rodzaju zadania swe najlepsze myśliwce bombardująco-przechwytujące.

Dowódca formacji Jolly Rogers przytaknął skinieniem głowy.

– Okay. Teraz powinniśmy rozpocząć patrole bojowe w pobliżu Islandii i ukrócić wreszcie te naloty backfire'ów.

– Oni też mogą nas szukać – ostrzegł Toland. – Z całą pewnością dotarła już tam wieść o naszym wyczynie i wiedzą, skąd wysłaliśmy maszyny.

Dowódca myśliwców VF-41 wyjrzał przez okno, W odległości kilkuset metrów czaił się na pasie startowym skryty za workami z piaskiem jeden z jego tomcatów. Pod skrzydłami miał podwieszone cztery rakiety. Pilot dotknął palcem widniejącego na piersi emblematu, który przedstawiał asa pik.

– No cóż, jeśli pragną zwady na naszym terenie i w zasięgu naszych radarów – tym lepiej.


Alfeld, Republika Federalna Niemiec

Na peryferiach miasteczka Aleksiejew przesiadł się z helikoptera do BMP. Towarzyszył mu dowódca 20. Dywizji Czołgów. Dwa mosty funkcjonowały. Po obu brzegach rzeki walały się szczątki pięciu poprzednich oraz trudna do ogarnięcia liczba wypalonych wraków czołgów i ciężarówek.

– Ataki lotnicze NATO są mordercze – oświadczył generał Bieriegowoj. – Nigdy jeszcze czegoś podobnego nie widziałem. Nasze SAM-y są tutaj bezradne. Zdobywamy wprawdzie teren, lecz zbyt wolno. A im dalej, tym gorzej.

– Jak daleko posunęliście się dzisiaj?

– Obecnie główny opór stawiają Anglicy. Co najmniej brygada czołgów. Od świtu cofnęli się o dwa kilometry.

– Powinni tam być również Belgowie – wtrącił Siergietow.

– Belgowie zniknęli. Nie wiemy, gdzie są i… tak, mnie też to niepokoi. Na wszelki wypadek, gdyby próbowali kontratakować, umieściłem na lewej flance jedną z nowo przybyłych dywizji. Pozostałe dołączą do 20. Dywizji Czołgów i po południu ruszą do szturmu.

– Jakimi siłami dysponujecie? – spytał Aleksiejew.

– W Dwudziestej zostało tylko dziewięćdziesiąt sprawnych maszyn. Może nawet mniej – odparł generał. – To informacja sprzed czterech godzin. Z piechotą nieco lepiej, ale ogólnie straty dywizji wynoszą grubo ponad pięćdziesiąt procent.

Transporter zjechał na most pontonowy. Każdy, przypominający puszkę, segment konstrukcji połączony był z dwoma sąsiednimi, toteż jadący mostem transporter unosił się i opadał niczym łódź na fali. Trójka oficerów zachowywała kamienne twarze, ale każdy z nich czuł się niepewnie uwięziony nad wodą na sczepionych ze sobą stalowych pojemnikach. Wozy bojowe piechoty BMP teoretycznie mogły poruszać się w wodzie, ale podczas przeprawy wiele z nich nieoczekiwanie zatonęło i tylko nielicznym żołnierzom udało się wydostać z pojazdów.

Z oddali dobiegał grzmot artylerii. To lotnictwo atakowało Alfeld bez zapowiedzi.

Przeprawa trwała minutę.

– Jeśli jesteście ciekawi, ten most trzyma, się najdłużej – generał spojrzał na zegarek. – Już siedem godzin.

– A co z majorem, którego rekomendowaliście do Złotej Gwiazdy? – spytał Aleksiejew.

– Został ranny podczas ataku lotniczego. Ale żyje.

– Więc mu to dajcie. Niech szybko wraca do zdrowia.

Aleksiejew wyjął z kieszeni pięcioramienną, złotą gwiazdę na krwistoczerwonej wstędze i wręczył ją generałowi. Major saperów od tej chwili był Bohaterem Związku Radzieckiego.


USS "Chicago"

Przy granicy lodu pływającego okręty podwodne zwolniły. McCafferty zlustrował barierę przez peryskop – cienka, biała linia odległa o niecałe dwie mile. Nic innego nie dostrzegł. Parę jednostek zatrzymało się tuż przy lodowej barierze. W zasięgu wzroku nie pojawił się żaden samolot. Hydrolokacja informowała wyłącznie o dobiegającym od strony paka hałasie. Postrzępioną krawędź bariery tworzyły tysiące luźnych, ponad metrowej grubości odłamków kry o powierzchni od kilku do kilkuset metrów kwadratowych. Każdej wiosny topiły się i rozdzielały dryfując swobodnie aż do chwili, kiedy znów nadchodziły mrozy. Podczas krótkiego arktycznego lata bryły pływającego lodu kruszyły się nawzajem przy wtórze donośnego trzasku. Hałasy te oraz nieustanny huk i głuche pomruki dobiegające z terenów pokrytych wiecznym lodem niosły się ponad biegunem przez całą Arktykę, docierając aż do północnych wybrzeży Alaski.

– A cóż to takiego? – McCafferty zwielokrotnił powiększanie peryskopu.

Dostrzegł coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak wysunięty z wody peryskop. Po chwili zagadkowy kontur zniknął – i znów się pojawił. Przypominająca kształtem sztylet płetwa grzbietowa samca miecznika. Oddech stworzenia znaczył strumień wyrzucanej w górę wody. Po chwili kapitan spostrzegł kilka następnych zwierząt. Orki? Było ich tam całe stado. Zapewne polowały na foki. Zastanawiał się chwilę, czy to dobry znak, czy zły. Naukowa nazwa: Orcinus orca – Niosący Śmierć.

– Sonar, macie coś na jeden-trzy-dziewięć?

– Jedenaście mieczników. Trzy samce, sześć samic i dwa małe. Są bardzo blisko. Współrzędne: zmienne – odparł jakby z urazą w głosie szef hydrolokacji. Jeśli nie było innych rozkazów, panował ścisły zakaz meldowania o "zoologii".

– Doskonale – McCafferty mimowolnie uśmiechnął się pod nosem.

Pozostałe okręty podwodne biorące udział w "Operacji Doolittle" rozciągnięte były na przestrzeni ponad dziesięciu mil. Jeden po drugim zanurzały się i kierowały pod pokrywę lodową. Godzinę później procesja dotarła już pięć mil w głąb terenu wiecznego lodu. Cztery tysiące metrów niżej ścieliło się dno Wielkiej Głębiny Barentsa.


Islandia

– Nie widzieliśmy dziś ani jednego helikoptera – zauważył sierżant Smith.

Edwards spostrzegł, że rozmowa stanowi miłe odwrócenie uwagi od faktu, że jedzą surową rybę. Popatrzył na zegarek. Należało połączyć się ze Szkocją. Doszedł już do takiej wprawy, że mógł radio składać i rozkładać we śnie.

– Brytan, tu Ogar. Sytuacja nieco się unormowała.

– Zrozumiałem, Ogar. Gdzie jesteście?

– Około czterdziestu sześciu kilometrów od celu – odparł Edwards. Popatrzył na mapę i podał współrzędne. Z mapy wynikało, że musieli jeszcze przekroczyć jedną szosę i przebyć pasmo wzgórz. – Poza tym nic nowego. Może tylko to, że dzisiaj nie zaobserwowaliśmy żadnego helikoptera.

Edwards popatrzył w górę. Niebo było nadal czyste. Przeważnie raz czy dwa razy dziennie widywali przelatujące myśliwce.

– Przyjąłem, Ogar. Jeśli chcesz wiedzieć, dziś o świcie marynarka wysłała myśliwce, które spuściły Rosjanom tęgie lanie.

– To pięknie. Od chwili tamtego spotkania z helikopterem nie widzieliśmy Rosjan.

Kontrolerowi w Szkocji przeszedł po krzyżu dreszcz, a Edwards ciągnął dalej:

– Mamy już dosyć tych ryb, ale samo łowienie jest kapitalne.

– A jak twoja dama?

Mike'a rozśmieszyło to określenie.

– Nie hamuje nam tempa, jeśli o to ci chodzi. Coś jeszcze?

– Nie.

– W porządku, jak będziemy mieli coś ciekawego, połączymy się.

Edwards wyłączył radio.

– Nasi przyjaciele twierdzą, że lotnictwo morskie dało dziś Rosjanom nieźle w kość.

– W samą porę – odparł Smith.

Zostało mu jeszcze pięć papierosów. Teraz wpatrywał się w nie i myślał zapewne, czy uszczuplić ich liczbę do czterech. Obserwujący go Edwards spostrzegł, że sierżant wyjął jednak zapalniczkę i zaczął truć samego siebie.

– Idziemy do Hvammsfjórduru? – spytała Vigdis. – Po co?

– Ktoś widocznie chce wiedzieć, co tam jest – odparł Edwards.

Rozwinął mapę taktyczną. Wynikało z niej, że wejście do zatoki jest pełne skał. Po chwili dopiero uświadomił sobie, że na mapie wysokości podaje się w metrach, a głębokości w sążniach…


Keflavik

– Ile?

Dowódca pułku myśliwców wysiadł ostrożnie z helikoptera. Rękę miał przybandażowaną do piersi. Katapultując się ze zniszczonej maszyny, pułkownik wybił sobie bark, a kiedy lądował na skalistym, górskim zboczu, zwichnął jeszcze nogę w kostce i pokaleczył twarz. Odnaleziono go dopiero po jedenastu godzinach. Generalnie mógł mówić o dużym szczęściu… jak na durnia, który wpędził swój dywizjon w taką pułapkę.

– Pozostało pięć sprawnych maszyn. Z uszkodzonych naprawiliśmy dwie. – Pułkownik zaklął. Mimo zastrzyku z morfiny czuł narastającą wściekłość.

– A ludzie?

– Odnaleźliśmy sześciu, wliczając was. Dwaj są cali i zdrowi. Mogą lecieć choćby zaraz. Reszta trafiła do szpitala.

Niedaleko wylądował drugi helikopter. Wysiadł z niego generał wojsk powietrznodesantowych i ruszył w ich stronę.

– Cieszę się, że żyjecie.

– Dziękuję, towarzyszu generale. Kontynuujecie poszukiwania?

– Cały czas. Wyznaczyłem do tego celu dwa helikoptery. Co się właściwie wydarzyło?

– Amerykanie zainscenizowali nalot ciężkich bombowców. Nie spotkaliśmy żadnego. Słyszeliśmy tylko ich radiostacje zagłuszające. Równolegle przysłali myśliwce. Kiedy nadlatywaliśmy, bombowce czmychnęły.

Pułkownik lotnictwa starał się zachować twarz, a generał nie był zbyt dociekliwy. Pełnili służbę na wysuniętym posterunku, więc takich rzeczy należało się spodziewać. Migi nie mogły przecież zignorować amerykańskiego nalotu i nie było podstaw winić tego człowieka.

Generał poprosił już drogą radiową o nowe myśliwce, ale nie miał nadziei, że je dostanie. Według założeń samoloty nie były tu konieczne. Z drugiej strony jednak ten sam plan przewidywał, że dywizja o własnych siłach ma trzymać wyspę tylko przez dwa tygodnie. W tym czasie Niemcy miały zostać pokonane, a wojna w Europie wygasać. Otrzymał kilka doniesień z frontu o tym, że wiadomości radia moskiewskiego są przesadnie optymistyczne. Armia Czerwona miała dotrzeć do Renu – i docierała tak już od pierwszego dnia tej przeklętej wojny! Wszelkie harmonogramy czasowe diabli wzięli. Szef jego wywiadu, by zorientować się w ogólnej sytuacji, ryzykował życiem, słuchając potajemnie dzienników rozgłośni zachodnich – KGB traktowało to jako akt nielojalności. Jeśli doniesienia zachodnie były prawdziwe – tak naprawdę to niezbyt im dowierzał – w Niemczech trwała krwawa jatka. Do chwili jej zakończenia nie będą na Islandii bezpieczni.

Czy Pakt Atlantycki zaatakuje Islandię? Jego oficer operacyjny twierdził, że nie dojdzie do tego tak długo, jak długo Amerykanie nie uporają się z radzieckimi bombowcami dalekiego zasięgu mającymi bazy w Kirowsku. Przejęcie Islandii z kolei miało zapobiec przesunięciu amerykańskich lotniskowców na pozycje, w których mogłyby prowadzić skuteczne działania przeciw tym samolotom. Z tych planów na papierze wynikało, że generał winien spodziewać się wyłącznie ataków lotniczych. Po to miał pociski klasy ziemia-powietrze. A przecież nie został dowódcą dywizji dlatego, że przez całe życie grzebał w papierach.


Północny Atlantyk

– Co mi się, do diabła, stało?

Kapitan popatrzył na przewód kroplówki podłączonej do jego ramienia. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał, była popołudniowa wachta i to, że szedł mostkiem…

Iluminator znajdujący się po prawej stronie jego kajuty został zasłonięty. Zaciemnienie. Na zewnątrz panowała noc.

– Zemdlał pan, kapitanie – odparł szef ekipy lekarskiej. – Proszę się nie…

Kapitan próbował jednak wstać. Uniósł głowę jakieś czterdzieści centymetrów i ponownie opadł na poduszkę.

– Musi pan odpocząć. Wystąpił u pana krwotok wewnętrzny, kapitanie. Zeszłej nocy wymiotował pan krwią Myślę, że pękł wrzód. Bardzo się już o pana niepokoiłem. Czemu się pan do mnie nie zgłosił wcześniej?

Szef wskazał buteleczkę z pigułkami "maalox".

Że też w każdym człowieku musi tkwić lekarz – pomyślał.

– Ciśnienie pańskiej krwi spadło i prawie wpadł pan w szok termiczny. Nie był to taki tam sobie ból brzucha, kapitanie. Zapewne czeka pana operacja. Niebawem przyleci helikopter, który zabierze pana na ląd.

– Nie mogę przecież opuścić okrętu. Ja…

– Rozkaz lekarza, kapitanie. Pańska śmierć zepsułaby mi statystykę. Przykro mi, sir, ale jeśli nie zostanie pan poddany solidnemu leczeniu, może się to skończyć bardzo źle. Wraca pan na ląd.

Загрузка...