Stykkisholmur, Islandia
Było wiele do zrobienia, a czasu mało.
Porucznik Potter i jego komandosi zastali w mieście ośmiu radzieckich żołnierzy. Rosjanie próbowali uciekać na południe jedyną drogą, jaka tam prowadziła, ale wpadli w pułapkę. Pięciu z nich zginęło lub zostało rannych. Nie ocalał nikt, kto mógłby powiadomić dowództwo bazy w Keflaviku o majaczących na horyzoncie okrętach. Pierwszy oddział regularnego wojska przybył helikopterem. Potem na każdym wzgórzu z widokiem na zatokę umieszczono pluton lub kompanię. Szczególną uwagę zwracano na to, by samoloty trzymały się poniżej horyzontu radiolokacyjnego ostatniego radaru, jaki pozostał Rosjanom w Keflaviku. Na górujący nad północno-zachodnim wybrzeżem wierzchołek śmigłowiec CH-53 Super Stallion dostarczył w częściach ruchomy radar, który natychmiast zaczęto przysposabiać do pracy. Kiedy do skalistego koszmaru, jaki stanowił dla kapitanów port w Stykkisholmurze zaczęły wpływać okręty, na lądzie rozmieszczono już blisko pięć tysięcy żołnierzy.
Kapitan jednego z ogromnych okrętów desantowych, który wiózł na pokładzie czołgi, próbował policzyć wszystkie skały podwodne i mielizny, jakie napotkał w drodze z Norfolk. Gdy doszedł do pięciuset, przestał rachować i zajął się wyznaczonym mu terenem, znanym pod nazwą Zielony Charlie Dwa. Odpływ i dzienne światło bardzo ułatwiały operację. Wiele skał podwodnych było odsłoniętych i załogi helikopterów, które po przewiezieniu na ląd żołnierzy nie miały chwilowo zajęcia, zaczęły instalować na nich reflektory radarowe i latarnie kierunkowe. Urządzenia te miały ułatwić desant. Reszta zadania jednak przypominała krążenie po autostradzie z zawiązanymi oczyma. Pierwszy pojawił się okręt wiozący czołgi. Wykorzystując zainstalowane na dziobie pomocnicze silniki sterujące, z brawurową prędkością dziesięciu węzłów przepychał się przez śmiertelny labirynt skalny.
Komandosi porucznika Pottera, chodząc od domu do domu, zgromadzili kapitanów i szyprów miejscowych łodzi rybackich. Ci doświadczeni żeglarze, których na okręty desantowe przewieziono helikopterami, podjęli się przeprowadzić wielkie, szare amfibie przez najtrudniejsze miejsca skalistej zatoki.
W południe pierwszy desantowiec dobił do portu i po spuszczonej rampie zaczęły wytaczać się z niego czołgi należące do piechoty morskiej. Za nimi pojawiły się ciężarówki załadowane metalowymi płytami do budowy pasów startowych. Samochody od razu odjeżdżały na płaski teren upatrzony na bazę dla śmigłowców i harrierów – myśliwców pionowego startu.
Kiedy helikoptery skończyły oznaczać skały i mielizny, znów zaczęły przewozić na ląd wojsko. Wozom z piechotą towarzyszyły uzbrojone w broń maszynową seacobry i harriery. Żołnierzy rozlokowano na całym terenie rozciągającym się aż do górujących nad rzeką Hvita wzgórz.
Niebawem amerykańscy marines nawiązali kontakt bojowy z wysuniętym posterunkiem Rosjan. Bitwa się zaczęła.
Keflavik, Islandia
– I tyle z raportów naszego wywiadu – mruknął generał Andriejew.
Ze swej kwatery głównej widział już potężne sylwetki przepływających powoli okrętów. Były to pancerniki "Iowa" i "New Jersey", którym towarzyszyły krążowniki rakietowe zapewniające obronę przeciwlotniczą.
– Możemy już przystąpić do ostrzału – oznajmił szef artylerii.
– Zaczynajcie więc.
Dopóki możecie – dodał w duchu generał i odwrócił się do oficera łączności.
– Czy są jakieś wieści z Siewieromorska?
– Tak. Flota Północna przyśle tu dziś lotnictwo. Okręty podwodne są już w drodze.
– Przekażcie, by najpierw zaatakowali amerykańskie okręty desantowe w Stykkisholmurze.
– Nie wiadomo, czy tam są. To zbyt niebezpieczny port dla…
– A gdzie indziej mogliby lądować? – spytał Andriejew. – Sami pomyślcie. Nasze posterunki rozlokowane w tamtym rejonie się nie zgłaszają i mamy doniesienia o amerykańskich śmigłowcach operujących w okolicy Stykkisholmuru.
– Towarzyszu generale, pierwszym celem lotnictwa będzie grupa bojowa lotniskowca.
– Zatem wyjaśnijcie naszym towarzyszom w niebieskich mundurach, że nie samoloty z lotniskowców odbiorą nam wyspę, ale pieprzona piechota morska.
Andriejew ujrzał dym bijący z miejsca, gdzie rozlokowana była bateria ciężkich dział. Po kilku sekundach po niebie przetoczył się grom. Pierwsza radziecka salwa była o kilka tysięcy metrów za krótka.
– Centrala ogniowa!
"Iowa" nie brał udziału w prawdziwej walce od czasów Korei. Teraz masywne, trzystumilimetrowe lufy przekręciły się powoli na prawą burtę. A w centrali ogniowej technicy za pomocą specjalnych drążków sterowych kierowali mastiffem. Ten miniaturowy, bezzałogowy samolocik, zakupiony kilka lat wcześniej od Izraela, krążył dwa tysiące trzysta metrów nad baterią rosyjskich dział, zaś zainstalowane w maszynie kamery telewizyjne rejestrowały kolejno poszczególne stanowiska ogniowe nieprzyjaciela.
– Naliczyłem sześć dział. Wyglądają na sto pięćdziesiątki piątki. Po naszemu to mniej więcej sześciocalówki?
Naniesiono na nakres pozycje rosyjskiej baterii. Z kolei komputer zaczął analizować dane dotyczące gęstości powietrza, ciśnienia, średniej wilgotności, szybkości i kierunku wiatru oraz tuzina innych czynników atmosferycznych. Kierujący ogniem oficer odczekał, aż na tablicy rozdzielczej zapłoną światełka mówiące o gotowości bojowej.
– Rozpocząć ostrzał!
Środkowe działo wieżyczki numer dwa wystrzeliło pojedynczy pocisk. Pracujący na milimetrowych zakresach radar umieszczony na szczycie centrali ogniowej śledził lot pocisku, porównując jego trajektorię z trajektorią wyliczoną uprzednio przez komputer. Urządzenie źle oceniło siłę wiatru. Zainstalowany w radarze komputer natychmiast skorygował błąd i wprowadził do głównego systemu poprawkę. Osiem pozostałych dział lekko zmieniło pozycję. Otworzyły ogień w chwili, kiedy pierwszy pocisk znajdował się jeszcze w powietrzu.
– Matko Boska! – szepnął Andriejew.
Okręt zapłonął nagle pomarańczowym blaskiem. Ktoś stojący obok generała krzyknął głośno, myśląc zapewne, że to trafił któryś z rosyjskich pocisków. Andriejew nie miał takich złudzeń. Jego artylerzystom brakowało doświadczenia i nie zdążyli jeszcze namierzyć celu. Generał skierował lornetkę w stronę odległej o cztery kilometry baterii. Pierwszy amerykański pocisk wylądował półtora kilometra na południowy wschód od celu. Kolejnych osiem spadło już tylko dwieście metrów od radzieckich pozycji.
– Natychmiast cofnąć baterię!
– Przesunąć ogień dwieście metrów dalej!
Ponowne naładowanie dział trwało pół minuty. Obojętny gaz wypchnął na zewnątrz strzępy jedwabnych worków, w których mieścił się ładunek miotający i przedmuchał lufy. Następnie otworzyły się zamki i wysunęły korytka ładownicze. Sprawdzono, czy w przewodach luf nie zostały jakieś resztki po poprzedniej salwie i przenośnik dostarczył po rampie nowe pociski, które zostały natychmiast wsunięte do dział. Na końcu włożono ciężkie worki z ładunkiem miotającym i usunięto rampy. Zamki zatrzasnęły się hydraulicznie, a lufy poszły w górę. Kanonierzy opuścili pomieszczenia ładownicze, zasłonili dłońmi uszy. W centrali ogniowej wciśnięto klawisze, zamki ponownie szarpnęły do tyłu. Kilkunastoletni marynarze wykonywali tę samą pracę, którą czterdzieści lat wcześniej wykonywali ich dziadkowie. Andriejew wyszedł na zewnątrz i z upiornym wyrazem twarzy obserwował wydarzenia. Kiedy nad głową przelatywały mu potężne pociski, usłyszał przypominający darcie płótna dźwięk i przeniósł wzrok na swoją baterię. Działa oddały ostatnią salwę, a ciężarówki natychmiast przeciągnęły armaty w inne miejsce. W skład baterii wchodziło sześć dział 152-milimetrowych oraz wiele ciężarówek do transportu kanonierów i amunicji. Eksplodowały trzy armaty, w niebo wzbiła się chmura ziemi i skał. Wspierając starszego brata "Iowę", "New Jersey" oddał cztery salwy.
– A to co takiego? – porucznik wskazał ciemny punkcik na niebie.
Dowódca artylerii oderwał wzrok od czegoś, co jeszcze przed chwilą było trzecią częścią jego baterii. Natychmiast rozpoznał bezzałogowy samolot.
– Mogę go zestrzelić.
– Ani się ważcie! – krzyknął Andriejew. – Chcecie zdradzić im kryjówkę naszych ostatnich wyrzutni SAM-ów?
Generał, który walczył w Afganistanie, przeżył niejedną nawałę ognia moździerzowego i rakietowego. Z ciężkimi działami miał jednak do czynienia po raz pierwszy.
– Reszta moich baterii jest ukryta.
– Przygotujcie co najmniej po trzy nowe stanowiska ogniowe. Wszystkie dobrze zamaskowane – generał wrócił do budynku.
Był święcie przekonany, że Amerykanie nie skierują ognia na sam Keflavik; w każdym razie nieprędko. Całą jedną ścianę pokoju zajmowała mapa zachodnich wybrzeży Islandii, na której pracownicy wywiadu zaznaczali maleńkimi flagami przypuszczalne pozycje amerykańskich jednostek.
– Co mamy nad Hvitą? – spytał szefa operacyjnego.
– Batalion. Dziesięć transporterów opancerzonych BMD. Reszta to ciężarówki i samochodydowódców. Moździerze, pociski przeciwczołgowe i ręczne wyrzutnie SAM-ów. Jednostka pilnuje mostu na Bogarnes.
– Z tego wzgórza Amerykanie mają nasze oddziały w zasięgu wzroku. Jakimi samolotami dysponuje przeciwnik?
– Mają kilka lotniskowców. Dwadzieścia cztery myśliwce i trzydzieści cztery maszyny bojowe na każdym. Jeśli wysadzili na ląd dywizję piechoty morskiej, będziemy też mieli do czynienia z mnóstwem helikopterów i harrierów ze składanymi skrzydłami. Mogą operować z okrętów desantowych lub z bazy lądowej, a poza tym, jeśli mają odpowiedni sprzęt, to żołnierze zbudują pasy startowe w cztery do sześciu godzin. Dywizja piechoty morskiej liczy dwa razy więcej ludzi niż nasza. Posiada batalion czołgów i silniejszą artylerię, ale niezbyt wiele moździerzy. Obawiam się mobilności sił amerykańskich. Mogą dosłownie tańczyć wokół nas i za pomocą helikopterów oraz okrętów desantowych wysadzać żołnierzy, gdzie zechcą…
– My wylądowaliśmy tu tak samo – odparł trzeźwo generał. – A jak z ich doświadczeniem bojowym?
– Amerykańska piechota morska uważa się za elitę armii. Podobnie zresztą jak my. Niektórzy ich starsi oficerowie i podoficerowie posiadają niewątpliwie spore doświadczenie, ale na szczeblu kompanii i drużyny niewielu oficerów i sierżantów brało udział w prawdziwej walce.
– Czy sytuacja jest naprawdę tak poważna? – W pomieszczeniu pojawiła się kolejna osoba. Szef placówki KGB.
– Ty cholerny czekisto! Twierdziliście, że dywizja amerykańskiej piechoty kieruje się do Europy! Właśnie w tej chwili zabija mi ludzi!
Odległy grzmot z ciężkich dział jakby potwierdził słowa Andriejewa. Pociski spadły na skład amunicji. Na szczęście niewiele jej tam zostało.
– Towarzyszu generale, ja…
– Natychmiast stąd wyjdźcie! Mam dużo pracy – Andriejew coraz bardziej wątpił w to, czy utrzyma Islandię. Ale był generałem spadochroniarzy i niełatwo godził się z porażką. Posiadał dziesięć helikopterów bojowych, dobrze ukrytych po ataku na lotnisko w Keflaviku. – Czy możemy wysłać do tamtego portu obserwatora?
– Cały czas śledzą nas amerykańskie samoloty radiolokacyjne. By dostać się do portu, nasz śmigłowiec musiałby przelecieć nad pozycjami wroga. Amerykanie dysponują helikopterami i myśliwcami pionowego startu. Byłaby to misja samobójcza. Tylko cudem nasz zwiadowca dotarłby na tyle blisko, by coś zobaczyć i jeszcze przeżyć.
– Zorientujcie się zatem, czy możemy otrzymać z kraju samolot zwiadowczy lub pomoc satelity. Musimy dokładnie wiedzieć, czym dysponuje przeciwnik. Jeśli powstrzymamy dalszy desant, pokonamy wojsko, które już wylądowało i nie pomoże im nawet lotnictwo morskie.
Była to bardzo skomplikowana procedura, ale ostatecznie depesza z dowództwa Floty Północnej przedarła się przez gąszcz biurokracji.
Jeden z dwóch zwiadowczych radzieckich satelitów transmitujących na bieżąco zużył jedną czwartą paliwa by zmienić orbitę i w dwie godziny później przeleciał nisko nad Islandią. Kilka minut potem z kosmodromu w Bajkonurze wystrzelono ostatniego radarowego satelitę morskiego, jaki Rosjanom pozostał. On też przeleciał nad Islandią. Cztery godziny od czasu nadania depeszy przez Andriejewa Rosjanie mieli jasny obraz sytuacji na wyspie.
Bruksela. Belgia
– Czy są już gotowi? – spytał naczelny dowódca wojsk sprzymierzonych w Europie.
– Tak, choć przydałoby się jeszcze ze dwanaście godzin – oficer operacyjny spojrzał na zegarek. – Zaczną za sześćdziesiąt minut.
Godziny, podczas których nowa dywizja zmierzała na wyznaczone miejsce, zostały wykorzystane bardzo pożytecznie. Kilka dodatkowych brygad połączono w dwie międzynarodowe dywizje. By tego dokonać, zebrano prawie wszystkie siły rezerwowe, a jednostkom łączności polecono przesyłać drogą radiową, wzdłuż całej linii frontu, fałszywe informacje o obecności przemieszczanych formacji. NATO aż do teraz odwlekało własną maskirowkę. Pozwoliła ona dowódcy wojsk sprzymierzonych oprzeć losy Europy Zachodniej na parze piątek.
Hunzen, Republika Federalna Niemiec
Było to przedsięwzięcie ekscytujące.
Aleksiejew musiał przesunąć do przodu jednostki kategorii A, podczas gdy dywizja piechoty zmotoryzowanej klasy B wykrwawiała się, forsując Wezerę. Generał z niecierpliwością wyczekiwał wieści z pogrążonej w chaosie prawej flanki; żadne jednak informacje nie nadchodziły. Dowódca Zachodniego Teatru Wojny dotrzymał słowa i uderzył na Hamburg, odciągając tym samym siły Paktu Atlantyckiego z miejsca, gdzie miał zaatakować Aleksiejew.
Nie był to prosty manewr. Z innych sektorów ściągnięto przeciwlotnicze jednostki rakietowe i artyleryjskie. Gdyby NATO zorientowało się w rzeczywistych zamiarach Rosjan, zrobiłoby wszystko, by powstrzymać radziecki szturm na Zagłębie Ruhry. Jak dotąd opór był słaby. Może dowódcy Paktu Atlantyckiego nie orientowali się w sytuacji, albo też ich wojska rzeczywiście goniły resztkami sił – zastanawiał się Aleksiejew.
Pierwszą jednostką kategorii A była 120. Dywizja Piechoty Zmotoryzowanej, słynna Gwardia Rogaczewa, której forpoczty przekraczały już rzekę pod Ruhle. Za nią posuwała się 8. Gwardyjska Dywizja Czołgów. Dwie kolejne podążały szosami do tego miasteczka, a pułk inżynieryjny wznosił dalszych siedem mostów. Wedle ocen wywiadu na spotkanie im szły dwa lub trzy pułki wojsk NATO. To za mało – myślał Aleksiejew. – Tym razem to stanowczo za mało. Nawet ich lotnictwo zostało już mocno uszczuplone. Radzieckie samoloty z grup pierwszego uderzenia donosiły o niewielkim tylko oporze w pobliżu Ruhle. Może mój przełożony faktycznie miał rację – głowił się generał.
– W Salzhemmendorfie notujemy dużą aktywność nieprzyjacielskiego lotnictwa – poinformował oficer łączności sił powietrznych.
Tam operuje 40. Dywizja Czołgów – pomyślał Aleksiejew. Owa jednostka kategorii B została bardzo przetrzebiona przez niemieckie uderzenie…
– Czterdziesta Czołgowa donosi o poważnym kontrataku nieprzyjaciela na jej pozycje.
– Co znaczy "poważnym"?
– Raport dostałem z zastępczego punktu dowodzenia. Z kwaterą główną dowództwa dywizji nie mamy kontaktu.
Adiutant dowódcy zakomunikował o ataku brygady złożonej z niemieckich i amerykańskich czołgów.
Brygada? Kolejny kontratak?
– W Dunsen nieprzyjaciel również przeszedł do szturmu.
– W Dunsen? To blisko Gronau. Skąd tam się wzięli? – warknął Aleksiejew. – Zweryfikujcie te doniesienia! To uderzenie powietrzne czy lądowe?
– Sto Dwudziesta Piechoty Zmotoryzowanej przeprawiła już na drugi brzeg Wezery pełny pułk, który zbliża się do Bróklen. Pierwsze oddziały Ósmej Czołgowej mają już rzekę w zasięgu wzroku. Punktu przeprawy strzegą jednostki SAM-ów.
Zupełnie jakby wielu ludzi jednocześnie czytało mi różne fragmenty z gazety – pomyślał Aleksiejew. Generał Bieriegowoj przebywał na linii frontu. Organizował ruch drogowy i czynił ostatnie przygotowania do ataku, jaki nastąpić miał po sforsowaniu rzeki. Pasza zdawał sobie sprawę, że jego miejsce jest tutaj, ale tak jak poprzednio duchem był na polu bitwy. Trapiła go myśl, że zamiast walczyć na pierwszej linii frontu, niczym jakiś szef Partii wydaje tylko z daleka rozkazy. Idące do szturmu dywizje wysłały do przodu artylerię, która miała odpierać kontrataki nieprzyjaciela podczas przeprawy.
Mam kompletnie odsłonięte tyły…
– Towarzyszu generale, pod Dunsen zaatakowała piechota zmotoryzowana wsparta czołgami i lotnictwem taktycznym. Dowódca tamtejszego pułku ocenia ich siły na brygadę.
Brygada w Dunsen? Brygada w Salzhemmendorfie? Muszą nimi dowodzić oficerowie z jednostek B – myślał Aleksiejew. – Ludzie bez praktyki i doświadczenia. Gdyby stanowili rzeczywiście zaprawionych w boju oficerów, zamiast dowodzić rezerwistami, staliby na czele jednostek A.
– W Bremke nieprzyjaciel, ale nie wiemy, jaką siłą dysponuje!
To tylko piętnaście kilometrów stąd! Aleksiejew sięgnął po mapę. W transporterze dowódcy było ciasno, więc wyszedł na zewnątrz i rozłożył arkusz na ziemi. Obok przyklęknął oficer wywiadu.
– Cóż się tam, do licha, wyprawia? – przesuwał dłonią po papierze. – To atak na dwudziestokilometrowym odcinku frontu.
– Nowa dywizja nieprzyjaciela nie dotarła jeszcze na miejsce, a wywiad teatru wojny twierdzi, że zostanie rozdzielona, by objąć sobą cały północny teren pola walki.
– Kwatera główna w Fólziehausen zdążyła nas tylko poinformować o silnym ataku lotniczym. Potem łączność się zerwała.
Jakby na potwierdzenie ostatniego raportu od leżącego na północy Bremke dobiegł potężny grzmot eksplozji. W tamtym miejscu znajdowały się główne magazyny paliwa i amunicji 24. Dywizji Czołgów. Jednocześnie pojawiły się lecące nisko nad horyzontem samoloty. Ruchomy punkt dowodzenia mieścił się w przylegającym do Hunzen lesie. W opustoszałym miasteczku rozlokowano nadajniki radiowe jednostki. Lotnictwo NATO, jeśli nie musiało, nie niszczyło budynków mieszkalnych…
Ale nie tego dnia. Cztery myśliwce taktyczne nadleciały nad centrum miasta i zbombardowały nadajniki.
– Uruchomić natychmiast radiostację zastępczą! – rozkazał Aleksiejew.
Na niebie pojawiły się kolejne samoloty. Leciały na południowy wschód, ku autostradzie 240, po której posuwały się na Ruhle radzieckie oddziały kategorii A. Generał znalazł działające radio i połączył się ze Stendal, z naczelnym dowódcą zachodniego teatru.
– Na południowy wschód od Springe przeciwnik przypuścił silny atak. Wedle moich szacunków wprowadził do boju co najmniej dwie dywizje.
– To niemożliwe, Pasza! Oni nie mieli dwóch rezerwowych dywizji.
– Otrzymałem też raport o atakach na Bremke, Salzhemmendorf i Dunsen. Moim zdaniem nasza prawa flanka jest w poważnych opałach. Powinienem skierować tam całe siły. Proszę o zgodę na odwołanie ataku na Ruhle. Najpierw musimy uporządkować sprawy na prawym skrzydle.
– Nie zezwalam.
– Towarzyszu generale, tutaj ja jestem dowódcą. Jeśli dacie mi wolną rękę, zażegnam niebezpieczeństwo.
– Generale Aleksiejew, waszym celem jest Zagłębie Ruhry. Jeśli nie potraficie sobie poradzić, znajdę na wasze miejsce kogoś innego.
Aleksiejew z niedowierzaniem popatrzył na słuchawkę. Z tym człowiekiem pracował już dwa lata. Byli przyjaciółmi. Zawsze liczył się z moimi radami – pomyślał generał.
– Mam uderzać, bez względu na to, co robi przeciwnik?
– Pasza, to tylko niegroźny kontratak. Przepraw te cztery dywizje przez rzekę – odezwał się przełożony łagodnym już głosem.
– Majorze Siergietow! – zawołał Aleksiejew i w chwilę później pojawił się młody oficer. – Pojedziecie do Dunsen. Pragnę poznać waszą prywatną opinię na temat tego, co się tam dzieje. I uważajcie na siebie, Iwanie Michajłowiczu. Oczekuję was za niecałe dwie godziny.
– I nic więcej nie zrobicie? – zdziwił się oficer wywiadu.
Nie mógł spojrzeć w twarz swojemu podwładnemu. Obserwował, jak Siergietow wsiada do niewielkiej ciężarówki.
– Mam swoje rozkazy. Kontynuujemy operację przeprawy przez Wezerę. W Holle stoi batalion wyrzutni z pociskami przeciwczołgowymi. Przekażcie jego dowódcy, by przesunął jednostkę na północ i tam był gotów na spotkanie nieprzyjaciela na drodze prowadzącej z Bremke. Generał Bieriegowoj wie, co ma robić.
Jeśli go ostrzegę, zmieni dyspozycje – zastanawiał się Aleksiejew. – A wtedy wina za niepodporządkowanie się rozkazom spadnie na niego. Tak, to bezpieczne posunięcie. Ostrzegę go i… nie! Skoro sam boję się złamać rozkazy, nie chcę zwalać tego na kogoś innego.
A jeśli ma rację? – pomyślał o swoim przełożonym. – Jeśli to tylko zwykła akcja zaczepna? Zagłębie Ruhry jest obiektem strategicznym o ogromnym znaczeniu.
Aleksiejew podniósł głowę.
– Obowiązują cały czas te same rozkazy – powiedział zdecydowanym głosem.
– Tak jest, towarzyszu generale.
– Raport o czołgach nieprzyjacielskich w Bremke był fałszywy – pojawił się z informacją młodszy oficer. – Nasz obserwator wziął nasze czołgi za obce.
– I to jest dobra wiadomość? – spytał Aleksiejew.
– Oczywiście, towarzyszu generale – odparł niepewnie kapitan.
– Czy zastanowiliście się, dlaczego nasze czołgi jadą na południe? Do jasnej cholery, czy tylko ja tu muszę o wszystkim myśleć?
Nie mógł podnosić głosu na osobę najbardziej za to wszystko odpowiedzialną. Ale musiał na kimś wyładować złość. Kapitan zniknął mu z oczu. Aleksiejew czuł wstyd, ale nieco się uspokoił.
Wyznaczono ich do tego zadania, bo mieli największe doświadczenie bojowe i nikogo nie obchodziło, że z tego rodzaju operacją jednostka nigdy nie miała do czynienia. Oddział parł do przodu. Z wyjątkiem sporadycznych kontrataków, żadna formacja NATO nie próbowała jeszcze takiej akcji na podobną skalę. Porucznik Mackall – w myślach ciągle jeszcze był sierżantem – wiedział jednak, że nikt nie wykona tego zadania lepiej niż jego oddział. Czołgi M-1 miały zainstalowane w silnikach regulatory ograniczające prędkość maszyn do około siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Każda załoga zaczynała od usunięcia ze swej maszyny tego urządzenia.
M-1 Mackalla pędził więc teraz na południe z prędkością ponad osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. W trakcie szalonych podskoków maszyny mózg kołatał w czaszce porucznika niczym jądro orzecha w łupinie. Ale Mackall nigdy w życiu nie doświadczył takiego upojenia. Balansował na cienkim ostrzu ogarnięty pełną szaleństwa odwagą. Opancerzone helikoptery oczyściły im drogę aż do samego Alfeld. Tego szlaku Rosjanie nie używali. Nie była to droga w pełnym tego słowa znaczeniu. Kompania czołgów mknęła trawiastą, szeroką na trzydzieści metrów przecinką leśną wyciętą na trasie przebiegającego pod ziemią rurociągu. Szerokie gąsienice czołgów bryzgały na boki fontannami ziemi i trawy, gdy wozy pędziły prosto na południe. Kierowca maszyny zwolnił przed zakrętem, a Mackall wychylił się, by zobaczyć, czy helikoptery nie przeoczyły jakiegoś pojazdu wroga. Nie musiał to być nawet pojazd. Wystarczyłoby trzech zaczajonych między drzewami żołnierzy z wyrzutnią rakiet. Pani Mackall otrzymałaby wtedy Telegram, zawiadamiający z żalem, że jej syn…
Trzydzieści kilometrów – pomyślał porucznik. – Do licha, zaledwie pół godziny temu niemieccy grenadierzy wybili dziurę w rosyjskich liniach i już kawaleria pancerna z jednostki Black Horse parła do przodu! Było to szaleństwo. Ale czyż nie było szaleństwem również to, że Mackall przeżył swą pierwszą bitwę… w godzinę po wybuchu wojny?
Oddziałowi zostało jeszcze do przebycia dziesięć kilometrów.
– Popatrzcie na to! Kolejne nasze czołgi ciągną na południe. Cóż się tu, do diabła, dzieje? – naśladując głos swego generała wykrzyknął do kierowcy Siergietow.
– To nasze? – spytał kierowca.
Świeżo upieczony major potrząsnął głową. Między drzewami mignęła kolejna maszyna. Miała wieżyczkę płaską, a nie kopulastą jak radzieckie czołgi.
Nad przecinką pojawił się helikopter i okręcił wokół własnej osi. Siergietow od razu pojął, że nie jest to maszyna rosyjska. Krótkie skrzydełka po obu stronach kadłuba świadczyły, że to śmigłowiec bojowy. Na sekundę przed tym, jak umieszczone w przedzie helikoptera działka błysnęły ogniem, kierowca gwałtownie skręcił w prawo.
Siergietow szczupakiem wyskoczył z transportera. Upadł na plecy i zaczął toczyć się po ziemi w kierunku drzew. Wtulił głowę w ramiona. Poczuł ognisty podmuch, kiedy pociski z karabinu maszynowego trafiły w tylny zbiornik paliwa. Młody oficer zerwał się z ziemi i pobiegł do lasu. Skrył się za pniem wysokiej sosny. Ostrożnie wyjrzał. Sto metrów w górze nad szczątkami wozu unosił się helikopter. Po chwili zawrócił i odleciał na południe. Nadajnik radiowy Siergietowa płonął razem z ciężarówką.
– Buffalo Trzy-Jeden, tu Komańcz.
– Komańcz, tu Trzy-Jeden. Co u was?
– Właśnie zniszczyliśmy rosyjską ciężarówkę. Poza tym teren czysty. Dawaj do przodu, kowboju! – zawołał pilot helikoptera.
Mackall roześmiał się, ale natychmiast przyszło mu do głowy, że wszystko to nie jest wcale śmieszne. W operacji brało udział bardzo niewiele czołgów. W ciągu następnych dwóch minut przebyły trzy kilometry. Tutaj przydawały się szybkie maszyny.
– Buffalo Trzy-Jeden. Na wzgórzu trzy rosyjskie pojazdy. Chyba BTR-y. Mostami przejeżdżają same ciężarówki. Punkt remontowy czołgów mieści się na wschodnim brzegu, na północ od miasta.
Zbliżywszy się do ostatniego zakrętu, czołgi zwolniły. Mackall polecił opuścić przecinkę i wjechać na porosłą trawą łąkę. Maszyny zajęły pozycję pod osłoną drzew.
– Cel: BTR. Godzina jedenasta. Dwa tysiące siedemset. Ognia, Woody!
Pierwszy z ośmiokołowych pojazdów eksplodował, zanim jego załoga w ogóle zorientowała się, że w pobliżu jest nieprzyjaciel. Czterdzieści kilometrów od linii frontu Rosjanie wypatrywali obcych samolotów a nie czołgów. W jednej chwili Amerykanie zniszczyli dwa pozostałe BTR-y, a cztery czołgi z plutonu Mackalla ruszyły do przodu.
Trzy minuty później osiągnęły masyw górski. Jeden po drugim, olbrzymie abramsy wjeżdżały zboczem na grań, skąd widać było miasteczko obrócone przez nieustanne ataki lotnicze i ogień artyleryjski w stertę gruzów. Na czterech wstęgach mostu tłoczyły się ciężarówki. Wiele innych czekało na swoją kolej.
W pierwszej kolejności czołgi namierzyły i ostrzelały cele, które mogły stanowić bezpośrednie zagrożenie. Potem otworzyły ogień z broni maszynowej do ciężarówek, a główne działa skierowały na punkt naprawy czołgów położony na rozległych błoniach na północy miasta. W międzyczasie pojawiły się w transporterach dwie kompanie piechoty, które natychmiast uruchomiły lekkie, 25-milimetrowe działka i przystąpiły do ostrzału przeprawy. Po piętnastu minutach płonęło ponad sto ciężarówek z zaopatrzeniem, które wystarczyłyby pełnej dywizji na cały dzień walki. Ale Amerykanom nie chodziło o rosyjskie zapasy. Reszta szwadronu, która dołączyła już do pierwszej szpicy, miała przejąć centrum rosyjskiej komunikacji. Niemcy wcześniej odbili Gronau, toteż znajdujące się na wschód od Leiny siły rosyjskie zostały odcięte od dostaw. Dwa radzieckie mosty zostały już oczyszczone z pojazdów i kompania wozów M-2 Bradley przemknęła po nich, by zająć wschodnie obrzeża miasta.
Iwan Siergietow podkradł się do skraju… chyba trawiastej przecinki – nie wiedział, co to jest – i obserwował pomykające między drzewami jednostki. W żołądku czuł lodowatą kulę. To byli Amerykanie. Co najmniej batalion. Nie ciężarówki, lecz pojazdy na gąsienicach. Major zachował na tyle zimnej krwi i zdrowego rozsądku, by liczyć mijające go czołgi i wozy mknące z szybkością, która Rosjanina zdumiała. Największe jednak wrażenie wywarł na Siergietowie dźwięk wydawany przez czołgi. Napędzane turbinami M-1 nie powodowały takiego huku jak maszyny z silnikami diesla, toteż usłyszeć je było można dopiero z odległości kilkuset metrów. Niewielki hałas, jaki czyniły, i ogromna prędkość sprawiały, że…
I kierowały się na Alfeld!
Muszę o tym jak najszybciej powiadomić dowództwo – pomyślał Siergietow. Ale w jaki sposób? Nie miał przecież radia. Dobrą minutę zastanawiał się, gdzie właściwie jest… dwa kilometry od Leiny, która przecinała ten porośnięty lasem masyw. Miał trudny wybór. Gdyby zdecydował się wracać na posterunek dowódcy, czekało go dwadzieścia kilometrów marszu. Jeśli uda się na tyły, radzieckie jednostki napotka w czasie o połowę krótszym. Ale czy ucieczka na tyły nie będzie tchórzostwem?
Tchórzostwo czy nie, ruszył na wschód. Do rozpaczy doprowadzała go myśl, że nikt jeszcze nie wszczął alarmu. Zbliżył się do skraju drzew i czekał na jakąś większą lukę w posuwającej się przecinką kolumnie amerykańskich pojazdów. Od przeciwnej strony przesieki dzieliło go trzydzieści metrów. Pięć sekund. Może nawet mniej. Przemknął kolejny M-1. Major popatrzył w lewo. Następny pojazd oddalony był prawie o trzysta metrów. Siergietow nabrał powietrza w płuca i wyskoczył na drogę. Dowódca czołgu ujrzał przed sobą ludzką postać, ale nie zdążył już uruchomić karabinu maszynowego, a samotny nieuzbrojony człowiek nie był wart tego, by zatrzymywać maszynę. Złożył więc tylko przez radio meldunek o spotkaniu i pojechał dalej.
Siergietow wbiegł sto metrów w głąb lasu. Tam przystanął. Choć przebył tak niewielki dystans, serce waliło mu jak młotem. Usiadł na ziemi i oparł się plecami o pień drzewa. Ciężko oddychając, obserwował migające między drzewami maszyny. Po kilku minutach podniósł się i zaczął wspinać po stromym zboczu. Niebawem ujrzał w dole wstęgę Leiny.
Już samo spotkanie z amerykańskimi czołgami wstrząsnęło majorem, ale to, co ujrzał w dole, było bez porównania straszniejsze. W miejscu punktu napraw czołgów rozlewało się morze ognia. Wszędzie walały się płonące ciężarówki.
Siergietow zbiegł wschodnim stokiem i zatrzymał się nad brzegiem rzeki. Odpiął pas z kaburą pistoletu i wskoczył w wartki nurt.
– Hej, tam płynie jakiś Rosjanin! – zawołał żołnierz przy karabinie maszynowym. Obrócił broń.
– Oszczędzaj lepiej naboje na migi, żołnierzu – ostudził jego zapał dowódca.
Major wypełzł na wschodni brzeg i zerknął na ten, który opuścił. Amerykańskie pojazdy właśnie się okopywały, formując potężne linie obronne. Major ukrył się w chaszczach i długą chwilę rozważał, co robić dalej. W Sack mieścił się punkt kontroli drogowej.
Siergietow całą drogę przebył biegiem.
Po godzinie zapanował względny spokój. Porucznik Mackall wysiadł z czołgu i odbył inspekcję pozycji swego plutonu. Do maszyn podjeżdżał właśnie transporter opancerzony. Zatrzymywał się przy każdej i wydzielał po piętnaście pocisków. Trochę za mało, ale mogło być gorzej. Amerykańskim pozycjom groził w każdej chwili atak z powietrza. Załogi znosiły więc zrąbane drzewa i wyrwane krzaki, by zamaskować nimi maszyny. Towarzysząca jednostkom pancernym piechota wysłała na pierwszą linię zespoły z wyrzutniami pocisków Stinger, Nad głowami pojawiły się pierwsze myśliwce osłony powietrznej NATO. Wywiad twierdził, że po zachodniej stronie rzeki znajduje się już osiem rosyjskich dywizji. Mackall blokował drogę ich dostawom. Był to bardzo ważny posterunek.
USS "Independence"
Teraz sytuacja wygląda zupełnie inaczej – pomyślał Toland. Floty strzegł samolot E-3 Sentry przysłany tu z Sondrestrom oraz trzy własne E-2C hawkeye'e. Ponadto na samej Islandii montowano już radar naziemny. Lotniskowcom towarzyszyły dwa krążowniki z systemami Aegis; trzecia taka jednostka strzegła floty desantowej.
– Jak pan myśli, uderzą najpierw na nas, czy na okręty desantowe? – spytał admirał Jacobsen.
– To już loteria, admirale – odparł Toland. – Zależy kto wydaje rozkazy. Marynarka zechce najpierw zniszczyć nas. Armia wybierze desant.
Jacobsen skrzyżował ramiona na piersi i zapatrzył się w mapę.
– Jesteśmy bardzo blisko. Mogą nas praktycznie zaatakować z każdej strony.
Nie spodziewali się więcej niż pięćdziesięciu backfire'ów. Ale Rosjanie mieli masę przestarzałych badgerów zaś amerykańska eskadra znajdowała się zaledwie tysiąc pięćset mil od radzieckich bombowców. Maszyny mogły się tu pojawić załadowane bombami do pełna. Marynarka dysponowała sześcioma eskadrami tomcatów i sześcioma – hornetów. Razem było to blisko sto czterdzieści myśliwców. W powietrzu unosiły się bez przerwy dwadzieścia cztery maszyny, którym towarzyszyły tankowce, myśliwce bombardujące natomiast nieustannie dokonywały nalotów na rosyjskie pozycje.
Okręty bojowe zakończyły już swoją pierwszą wizytę w rejonie Keflaviku i wpływały do Hvalfjorduru – Zatoki Wielorybiej – by zapewnić wsparcie ogniowe piechocie morskiej walczącej na północ od Bogarnes. Planując operację, Amerykanie mocno liczyli się z możliwością ataku rosyjskich rakiet powietrze-ziemia. Ciągle istniało niebezpieczeństwo kolejnych "wampirów".
Utrata północnej Norwegii spowodowała, iż misja Reportera straciła sens. Okręt podwodny wprawdzie ciągle tkwił na tamtych wodach, zbierając dane wywiadowcze, ale obserwacją nadlatujących rosyjskich bombowców zajmowały się teraz brytyjskie i norweskie samoloty patrolowe działające w okolicach Szkocji. Jeden z nich dostrzegł trzy badgery zmierzające na południowy wschód. Natychmiast przesłał przez radio ostrzeżenie.
Rosyjskie maszyny dzieliło od flotylli siedemdziesiąt minut lotu.
Stanowisko Tolanda w centrum informacji bojowej mieściło się bezpośrednio pod pokładem startowym, toteż komandor bez przerwy słyszał ryk odrzutowych silników zrywających się do lotu maszyn. Toland był zdenerwowany. Wprawdzie zdawał sobie sprawę z tego, że sytuacja taktyczna zasadniczo różni się od tej z drugiego dnia wojny, ale pamiętał też, że był jedną z dwóch tylko osób, które uszły z życiem z pomieszczenia dokładnie takiego jak to, w którym aktualnie przebywał. Cały czas napływał potok informacji z radarów naziemnych oraz z samolotów E-3 podległych siłom powietrznym i należących do marynarki E-2. Powietrze tak było naładowane energią elektromagnetyczną, że spalało ptaki w locie. Komandor obserwował na ekranie myśliwce. Toccaty odlatywały nad północne wybrzeża Islandii i tam krążyły w oczekiwaniu na rosyjskie bombowce.
– Ma pan jakieś pomysły, Toland? Potrzebuję pomysłów – odezwał się cicho admirał.
– Jeśli lecą do nas, pojawią się od wschodu. Jeśli mają zamiar atakować jednostki desantowe, mają drogę dużo krótszą. Gdyby natomiast pragnęły uderzyć na Stykkisholmur, to trudno cokolwiek przewidzieć.
– W zupełności się z panem zgadzam – skinął głową Jacobsen.
W górze rozległo się głuche dudnienie. To myśliwce bombardujące wracały po nowy ładunek pocisków. Poza czysto materialnymi szkodami, jakie wyrządzały Rosjanom, ich nieustanne, gwałtowne naloty podkopywały morale radzieckich komandosów. W akcji brały udział również harriery z lotnictwa morskiego oraz helikoptery bojowe. Postępy były większe od spodziewanych. Rosjanie mieli w tych okolicach dużo mniej żołnierzy, niż zakładano, toteż sowieckie stanowiska znajdowały się pod huraganowym ogniem wojsk sprzymierzonych.
– Baza Gwiezdna, tu Błękitny Jastrząb Trzy. Rejestruję radiostacje zagłuszające. Współrzędne: zero-dwa-cztery… zagłuszanie wzrasta.
Dane płynęły prosto na lotniskowiec i po przetworzeniu elektronicznym ukazywały się na ekranach w postaci grubych, żółtych impulsów bramkujących. Niebawem informację tę potwierdziły pozostałe hawkeye'e.
Oficer operacji lotniczych flotylli uśmiechnął się pod nosem i zbliżył do ust mikrofon. Jego jednostki zajęły już wyznaczone pozycje, a to dawało mu kilka możliwości.
– Plan "Delta".
Na pokładzie Zielonego Jastrzębia Jeden mieściło się stanowisko dowódcy grupy lotniczej z lotniskowca "Independence". Stary pilot myśliwski, który wolałby raczej być teraz za sterami własnego samolotu, wytypował z każdej eskadry tomcatów po dwie maszyny i wysłał je na poszukiwanie rosyjskich samolotów z radiostacjami zagłuszającymi.
Przerobione badgery leciały szerokim frontem z prędkością pięciuset węzłów, maskując emitowanym przez siebie szumem uzbrojone w rakiety bombowce. Eskadra znajdowała się w odległości trzystu mil od linii pikiet samolotów radarowych. Tomcaty, nabrawszy również szybkości pięciuset węzłów, pomknęły na ich spotkanie.
Każda radiostacja zagłuszająca tworzyła na amerykańskich ekranach radarowych "impuls", mętny, klinowaty kształt, przez co radziecka eskadra samolotów z aparaturą tego typu przybrała postać koła ze szprychami. Każda z tych szprych oznaczała konkretny transmiter, więc amerykańscy kontrolerzy byli w stanie porównać ze sobą dane, przeprowadzić namiar triangulacyjny i wyznaczyć pozycję urządzenia. Tomcaty szybko zbliżały się do celu. Zajmujący tylne fotele oficerowie, operujący radarami przechwytującymi, programowali samonaprowadzacze rakiet Phoenix na poszukiwanie zagłuszaczy. Pociski miały same wynajdywać i niszczyć emitujące elektroniczny hałas badgery.
Amerykańskie samoloty namierzyły dwadzieścia wrogich maszyn. Osiemnaście myśliwców sprawiało, że w poszczególnego badgera wycelowane były co najmniej po dwie rakiety.
– Wykonać plan "Delta"!
Tomcaty wystrzeliły pociski czterdzieści mil od celów. Powietrze pruły rakiety Phoenix. Ich lot trwał tylko pięćdziesiąt sześć sekund. Szesnaście trafionych badgerów z zagłuszaczami runęło w dół. Gdy pojawiły się smugi dymu, pozostałe natychmiast wyłączyły urządzenia i przeszły w lot nurkowy. Na ogonach siedziały im tomcaty.
– Liczne kontakty radarowe. Pierwsza grupa to pięćdziesiąt maszyn. Współrzędne: zero-zero-dziewięć. Odległość: trzysta sześćdziesiąt. Szybkość: sześćset węzłów. Wysokość: dziesięć tysięcy. Grupa druga… – ciągnął głos. Pozycje nieprzyjacielskich samolotów nanoszono drobiazgowo na nakres.
– Główny atak skierowany na okręty desantowe. W nalocie biorą udział badgery. Do nas lecą backfire'y. Rakiety wystrzelą zapewne z daleka – powiedział Toland.
Jacobsen odbył szybką naradę z oficerem operacyjnym. Zielony Jastrząb Jeden miał koordynować obronę jednostek desantowych. Pochodzącego z "Nimitza" Błękitnego Jastrzębia Cztery skierowano do grupy bojowej lotniskowców. Myśliwce rozdzieliły się. Toland zauważył, że Jacobson przekazał całą kontrolę operacji powietrznych oficerom z centrum lotniczego. Okrętami uzbrojonymi w wyrzutnie SAM-ów zajął się przebywający na pokładzie USS "Yorktown" oficer odpowiedzialny za obronę przeciwlotniczą całej floty. Wszystkie jednostki czekały w pełnej gotowości bojowej. Nadajniki radarowe milczały na pozycjach "gotów".
– Boję się tylko, by znów nie użyli tych rakiet pozoracyjnych – mruknął Jacobsen.
– Raz im się to udało – przyznał Toland. – Ale wtedy strzelali z innej odległości.
Tomcaty uformowały się w grupy po cztery maszyny. Każdy zespół prowadzony był radarem. Pilotów ostrzeżono o rakietach pozoracyjnych, które tak fatalnie wyprowadziły w pole grupę "Nimitza". Myśliwce leciały z wyłączonymi radarami do chwili, aż znalazły się w odległości pięćziesięciu mil od celów. Wtedy uruchomiły urządzenia. Na zamontowanych na pokładach ekranach telewizyjnych pojawiły się maszyny wroga.
– Błękitny Jastrząb Cztery! – zawołał ktoś. – Mam kontakt wzrokowy z backfire'ami. Zaczynamy walkę.
Rosyjski plan ataku zakładał, że amerykańskie myśliwce ruszą na północ, by przedrzeć się przez ścianę zagłuszeń. Wtedy od wschodu dokonają ataku na backfire'y. Niestety, samoloty emitujące szum elektroniczny zostały już zniszczone, a backfire'y nie namierzyły jeszcze eskadry morskiej. Nie mogły przecież strzelać wyłącznie na podstawie danych satelitarnych pochodzących sprzed godziny. Nie miały też jak uciekać. Radzieckie bombowce ponaddźwiękowe walczyły z czasem, odległością i amerykańskimi myśliwcami przechwytującymi. Włączyły dopalacze i uaktywniły radary. I znów wszystko odbyło się jak w grze wideo. Kiedy samoloty uruchomiły radiostacje zagłuszające, oznaczające backfire'y symbole zmieniły swą postać. Zakłócenia zmniejszyły wprawdzie skuteczność rakiet Phoenix, ale straty Rosjan i tak były poważne. Backfire'y dzieliło jeszcze od celu trzysta mil. Radary posiadały zasięg o połowę mniejszy, a nad rosyjskimi formacjami zaczęły się już roić myśliwce. W eterze rozległ się zbiorowy okrzyk radości i toccaty ruszyły do ataku na radzieckie bombowce. Z ekranów radarowych po kolei zaczęły znikać symbole. Backfire'y nadlatywały z szybkością siedemnastu mil na minutę. Ich radiolokatory rozpaczliwie poszukiwały amerykańskich okrętów.
– Kilka się przedrze – zauważył Toland.
– Sześć albo osiem – zgodził się Jacobsen.
– Każdy z nich będzie miał po trzy rakiety.
Tomcaty wystrzeliły pociski i ustąpiły miejsca hornetom uzbrojonym w rakiety Sparrow i Sidewinder. Amerykańskim maszynom trudno było utrzymywać kontakt z celami. Szybkość backfire'ów utrudniała ścigającym ewolucje, a ponadto myśliwcom chronicznie brakowało paliwa. Rakiety jednak pędziły już do celu i nie mogło ich powstrzymać żadne zagłuszanie. W końcu jeden z rosyjskich samolotów namierzył okręty za pomocą radaru i przekazał tę wieść dalej. Siedem pozostałych backfire'ów odpaliło rakiety i zawróciło na północ. Uciekały z szybkością dwóch machów.
Amerykańskie myśliwce zestrzeliły jeszcze trzy nieprzyjacielskie maszyny.
Znów w eter popłynęło ostrzeżenie przed "wampirami". I ponownie Toland skulił się ze strachu. Zbliżało się dwadzieścia pocisków. Okręty uaktywniły radiostacje zagłuszające oraz urządzenia sterujące ogniem SAM-ów. Na głównej osi rosyjskiego ataku zajęły pozycje dwa krążowniki z systemami Aegis i natychmiast otworzyły ogień. Do walki włączały się kolejne okręty, dokładając do wspólnego "koszyka" rakiety SM-2, nad którymi kontrolę natychmiast przejmowały systemy komputerowe Aegis. Na spotkanie dwudziestu rosyjskich rakiet mknęło dziewięćdziesiąt pocisków. Przez zaporę ogniową przedarły się trzy rakiety.
Jedna celowała w lotniskowiec "America", ale trzy baterie dział przeciwlotniczych jednostki zniszczyły pocisk AS-6 w odległości trzystu metrów od okrętu. Dwie pozostałe rakiety jednak ugodziły w znajdujący się cztery mile od "Independence" krążownik "Wainwright".
– Cholera – twarz Jacobsena przybrała twardy wyraz. – Ten jest stracony. Ale przygotujmy się na przyjęcie myśliwców. Niektóre pewnie mają już puste baki.
Uwaga wszystkich skupiła się obecnie na badgerach. Północna grupa tomcatów leciała już w pobliżu starych bombowców. Te zbyt późno odkryły, że pozbawione są elektronicznej ściany zagłuszaczy, za którą mogłyby się skryć. Nie miały jednak wyboru. Myśliwce pojawiły się w chwili, gdy badgerom brakowało jeszcze pięciu minut do wystrzelenia pocisków. Radzieccy piloci nadali więc maszynom maksymalne przyspieszenie i pędzili do celu. Załogi bombowców z niepokojem wypatrywały nieprzyjacielskich pocisków. Piloci tomcatów zdziwili się, widząc, że nadlatujące cele nie zmieniają kursu. Istniało duże prawdopodobieństwo, że są to tylko rakiety pozoracyjne. Myśliwce zbliżyły się więc do przeciwnika na odległość wzroku. Strzelcy musieli być pewni, że nie mierzą w atrapy.
– Badger na godzinie dwunastej. Na naszej wysokości.
Pierwszy tomcat wystrzelił z odległości czterdziestu mil dwie rakiety. W przeciwieństwie do backfire'ów badgery miały już namiar celów, co umożliwiło im odpalenie rakiet AS-4 z maksymalnej odległości. Dwudziestoletnie bombowce wysyłały pociski jeden po drugim i, wchodząc w jak najostrzejszy skręt, próbowały umknąć. Dzięki szybkiej ucieczce połowa samolotów ocalała, gdyż maszyny amerykańskiej marynarki nie mogły ich ścigać. Na pokładzie samolotu radiolokacyjnego liczono zestrzelenia, chociaż w stronę Stykkisholmuru szybowały radzieckie rakiety.
Rosyjskie lotnictwo morskie poniosło w tej potyczce przerażające straty.
USS "NassSU"
Kiedy w pomieszczeniach ogólnych załogi rozdzwoniły się elektroniczne dzwonki alarmowe, Edwards ciągle był otumaniony po narkozie. Porucznik niezupełnie zdawał sobie sprawę z tego, gdzie jest. Przypominał sobie mgliście podróż helikopterem. Kiedy znów odzyskał przytomność, spoczywał w łóżku, a do ciała miał podłączone jakieś igły i rurki. Edwards wiedział, co oznacza alarm, zdawał sobie sprawę, że powinien się bać. Był jednak zbyt otępiały od narkotyków, by czuć jakiekolwiek emocje. Z trudem uniósł głowę. Obok łóżka siedziała Vigdis i trzymała w obu rękach prawą dłoń porucznika. Mężczyzna, nie zdając sobie sprawy, że dziewczyna śpi, ścisnął lekko jej palce. Po chwili sam zapadł w sen.
Pięć poziomów wyżej, na mostku stał kapitan "Nassau". Zazwyczaj jego stanowisko mieściło się w centrum informacji bojowej, ale obecnie okręt nie płynął, więc dowódca doszedł do wniosku, że stąd właśnie wszystko będzie widział najlepiej. Z północnego wschodu nadlatywało ponad sto rakiet. Kiedy przed godziną nadszedł komunikat o nalocie, załogi łodzi desantowych umieściły na okolicznych skałach dymnice. Kapitan wiedział, że jest to niezły sposób, ale osobiście niezbyt w niego wierzył. Umieszczone w rogach pokładu startowego działa przeszły na sterowanie automatyczne. Armaty Gatling z powodu swego wyglądu zwane R2D2, uniosły lufy o dwadzieścia stopni i skierowały je w stronę, skąd miał przypuszczalnie nastąpić atak.
To było wszystko, co dowódca okrętu mógł zrobić, zwłaszcza, że eksperci od obrony przeciwlotniczej zgodnie orzekli, iż wystrzelone w pojemnikach paski aluminium mogą przynieść więcej szkody niż pożytku. Wzruszył ramionami. Tak czy siak za pięć minut wszystko już będzie jasne.
Po wschodniej stronie przemieszczał się powoli krążownik "Vincennes". Nagle z jego wyrzutni rakietowych pomknęły w górę cztery pociski, wlokąc za sobą warkocze dymu. Okręt w regularnych odstępach czasu zaczął wysyłać rakiety. Niebawem całe niebo po północno-wschodniej stronie spowiły gęste szare kłęby. Kapitan obserwował przez lornetkę pojawiające się nagle czarne obłoki, z których każdy oznaczał zniszczony rosyjski pocisk. Eksplozje te przybliżały się z każdą chwilą. Przybliżały się bowiem nieprzyjacielskie pociski, a krążownik Aegis nie był w stanie uporać się ze wszystkimi. Po czterech minutach, kiedy "Vincennes" opróżnił już swoje magazyny, nabrał pełnej szybkości i zaczął przemykać między dwiema skalistymi wysepkami. Kapitan "Nassau" był zdumiony. Tylko szaleniec ważyłby się z szybkością dwudziestu pięciu węzłów manewrować wartym miliard dolarów okrętem w tym skalnym labiryncie. Nawet przy Guadalcanal…
Eksplozja zatrzęsła odległą o cztery mile wysepką Hrappsey. Potem kolejna rakieta wyrżnęła w wyspę Seley. Udało się!
Dziewięć mil od celu rosyjskie rakiety uruchomiły samonaprowadzające radary. Na ekranach celowników ujrzały masę wyskoków. Prowadzone czujnikami na podczerwień pociski, przeładowane informacją, wybierać zaczęły cele największe. Wiele obiektów wydzielało ciepło, więc rakiety z prędkością trzech machów znurkowały w ich stronę. Nie wiedziały, że biją w wulkaniczne skały. Przez zaporę SAM-ów przedarło się trzydzieści rakiet. Ale tylko pięć z nich mierzyło w okręty.
Dwa działa R2D2 na "Nassau" obracały się błyskawicznie, plując ogniem w rakiety, które nadlatywały z prędkością zbyt wielką dla ludzkiego oka. W tej samej sekundzie trzysta metrów wyżej pojawił się oślepiający błysk. Huk prawie ogłuszył dowódcę i człowiek zdał sobie sprawę, iż postępuje jak głupiec, wystawiając się na prujące powietrze odłamki, które odbijały się od stalowych ścian sterowni. Dwie rakiety spadły na zachodnią część miasta. Potem niebo było już czyste. Ognista kula po zachodniej stronie mówiła, że co najmniej jeden okręt został trafiony. Ale nie mój – pomyślał z ulgą kapitan.
– Sukinsyn.
Podniósł słuchawkę i połączył się z centrum informacji bojowej.
– Centrala, tu mostek. Dwie rakiety spadły na Stykkisholmur. Poślijcie tam helikopter. Są zapewne ofiary.
Toland przeglądał na przyspieszonych obrotach taśmy wideo z zarejestrowaną walką powietrzną. Komputer policzył już trafienia. Wszystko było zautomatyzowane.
– Och! – westchnął oficer wywiadu.
– I co, synu? Inaczej niż poprzednio, prawda? – odezwał się Jacobsen. – Spaulding, co z flotą desantową.
– Właśnie otrzymałem raport. "Charleston" przełamany na pół. Drobne uszkodzenia na "Guamie" i "Ponce". To wszystko, admirale.
– No i "Wainwright" – Jacobsen wziął głęboki oddech.
Dwa cenne okręty. Półtora tysiąca zabitych. A jednak był to sukces.
Keflavik, Islandia
– Chyba już zaatakowali.
Andriejew nie liczył na to, że informacje otrzyma szybko. Amerykanom udało się w końcu zniszczyć ostatni radziecki radar i generał nie miał możliwości śledzenia przebiegu bitwy powietrznej. Wprawdzie operatorzy z nasłuchu radiowego rejestrowali liczne transmisje, ale sygnały były zbyt słabe, a wiadomości zbyt wyrywkowe, by cokolwiek dało się z nich wywnioskować. Jeden tylko fakt był bezsporny: trwała bitwa.
– Ostatnim razem udało nam się zlikwidować grupę bojową lotniskowca – odezwał się z nadzieją w głosie oficer operacyjny.
– Nasi żołnierze w Bogarnes ciągle znajdują się pod silnym ogniem nieprzyjaciela – poinformował ktoś inny. Amerykańskie okręty wojenne już od godziny bombardowały radzieckie pozycje. – Mamy wielkie straty.
– Towarzyszu generale, to nadeszło… a zresztą lepiej będzie, jeśli sami tego posłuchacie. Nadano to na fali dowództwa.
Przesłanie było powtórzone czterokrotnie i w języku rosyjskim:
– Do dowódcy radzieckich jednostek na Islandii. Tu dowódca atlantyckiej floty uderzeniowej. Jeśli ta wiadomość nie dotrze do pana bezpośrednio, ktoś inny ją panu przekaże. Proszę następnym razem życzyć swoim bombowcom więcej szczęścia. Niebawem się spotkamy.
Sack, Republika Federalna Niemiec
Do punktu kontroli drogowej Siergietow dowlókł się w chwili, kiedy do Alfeld wyruszał batalion czołgów. Zmordowany oficer pochylił się, dłonie oparł na kolanach i obserwował przejeżdżające maszyny.
– Kim jesteście? – spytał porucznik KGB.
Ruchem drogowym zajmowali się właśnie oficerowie tej instytucji. Ludzie z KGB bez większych oporów karali śmiercią wszelkich maruderów i bałaganiarzy.
– Major Siergietow. Muszę natychmiast widzieć się z dowódcą posterunku.
– Z jakiej jesteście jednostki, Siergietow?
Iwan wyprostował się. Nie towarzyszu majorze, nie "towarzyszu", ale po prostu "Siergietow"?
– Jestem osobistym adiutantem generała Aleksiejewa, zastępcy dowódcy Zachodniego Teatru Wojny. A teraz, do cholery, prowadźcie mnie do komendanta.
– Papiery – porucznik z chłodnym, aroganckim wyrazem twarzy wyciągnął rękę.
Siergietow nieznacznie się uśmiechnął. Dokumenty trzymał w wodoszczelnej, plastikowej kopercie. Podał oficerowi KGB odpowiedni papier, który jeszcze przed mobilizacją załatwił mu ojciec.
– Skąd macie przepustkę najwyższego uprzywilejowania? – tym razem już ostrożniej zapytał porucznik.
– A kim wy, kurwa, jesteście, że macie prawo o to pytać? – syn członka Politbiura przybliżył na centymetr twarz do twarzy funkcjonariusza KGB. – Dawajcie tu zaraz komendanta, bo w przeciwnym razie szybko się przekonacie, jak smakuje kulka w łeb.
Czekista stracił cały rezon. Bez słowa zaprowadził oficera do pobliskiej farmy. Dowódcą punktu drogowego był major. Pierwszorzędnie!
– Proszę o łączność radiową z dowództwem armii – warknął Siergietow.
– Mam łączność tylko z pułkiem i z dywizją – odparł major.
– Najbliższa kwatera główna jakiejś dywizji?
– To będzie Dwudziesta Czołgowa w…
– Zniszczona. Do cholery, potrzebuję transportera. Natychmiast! W Alfeld są Amerykanie.
– Posłaliśmy właśnie batalion…
– Widziałem. Odwołać go natychmiast.
– Nie mam do tego prawa.
– Ty przeklęty durniu. Jadą prosto w pułapkę! Odwołać batalion natychmiast!
– Nie mam prą…
– Jesteście niemieckim agentem? Nie wiecie, co się tam dzieje?
– To był atak lotniczy, prawda?
– Idioto, w Alfeld są już amerykańskie czołgi. Należy natychmiast kontratakować,ale nie jednym batalionem. To za mało. Mamy… – z odległości sześciu kilometrów dotarły dźwięki pierwszych wybuchów. – Majorze, wybierajcie: albo natychmiast dostanę jakiś środek lokomocji, albo proszę o wasze imię, nazwisko i numer ewidencyjny. Zamelduję o was komu trzeba.
Oficerowie KGB wymienili szybkie, pełne niedowierzania spojrzenia. W ten sposób nikt się do nich nie odzywał. Skoro więc…
Siergietow dostał transporter i natychmiast wyruszył w drogę. Pół godziny później dotarł już do bazy zaopatrzeniowej w Holle. Tam było radio.
– Gdzie jesteście, majorze? – spytał Aleksiejew.
– W Holle. Amerykanie przerwali nasze linie. W Alfeld mają co najmniej batalion czołgów.
– Co? – w radiu zapadła na moment głucha cisza. – Jesteście tego pewni?
– Towarzyszu generale, by się tutaj dostać, musiałem przebyć wpław tę cholerną rzekę. Parę kilometrów na północ od miasta widziałem kolumnę liczącą co najmniej dwadzieścia pięć maszyn. Zrównały z ziemią park remontowy naszych czołgów. Zniszczyły masę ciężarówek. Powtarzam, generale, w Alfeld znajdują się amerykańskie wojska w sile co najmniej jednego batalionu.
– Natychmiast jedźcie do Stendal i osobiście złóżcie raport głównodowodzącemu Zachodnim Teatrem Wojny.
USS "Independence"
– Dobry wieczór, majorze Czapajew. Jak noga? – zapytał Toland i usiadł obok szpitalnego łóżka, – Czy jest pan traktowany właściwie?
– Nie uskarżam się. Wasz rosyjski jest… niezły.
– Rzadko mam okazję doskonalić go w bezpośredniej rozmowie z radzieckim obywatelem. Może pan mi pomoże?
– W gramatyce? – parsknął ironicznie Rosjanin.
Major Aleksander Georgijewicz Czapajew. Tak brzmiał wydruk z komputera. Wiek: trzydzieści lat. Drugi syn generała Georgija Konstantynowicza Czapajewa, dowódcy Moskiewskiego Okręgu Obrony Powietrznej. Żonaty z najmłodszą córką liii Nikołajewicza Goworowa, członka Komitetu Centralnego.
A więc ten młody człowiek posiada z pewnością dostęp do wielu nieoficjalnych informacji…
– Był pan dowódcą migów? Spokojnie, majorze, sam pan wie, że wszystkie te samoloty już wykończyliśmy, prawda?
– Tak, służę w lotnictwie w randze starszego oficera.
– Proszono mnie, bym przekazał panu gratulacje. Nie jestem lotnikiem, ale opowiadano mi o taktyce, jaką zastosował pan nad Keflavikiem. Była podobno pierwszorzędna. Mieliście pięć migów. Wczoraj straciliśmy w sumie siedem maszyn. Trzy strąciły wasze myśliwce, dwie – wasze rakiety, a pozostałe dwie zniszczyła artyleria przeciwlotnicza. Była to dla nas bardzo przykra niespodzianka.
– Wypełniałem tylko swoje obowiązki.
– Da. Wszyscy mamy obowiązki – przyznał Toland. – Jeśli obawia się pan, że będzie tu źle traktowany, spieszę rozwiać pański niepokój. Obejdziemy się z panem przyzwoicie pod każdym względem. Nie wiem, co panu powiedzieli i czego się pan po nas spodziewał, ale na pewno spostrzegł pan nieraz, że nie wszystko, co mówi Partia, jest zgodne z prawdą. Wiem z pańskich dokumentów, że posiada pan żonę i dwoje dzieci. Też mam rodzinę. Liczę, majorze, że obaj jeszcze je zobaczymy.
– A jeśli zaatakują nasze bombowce?
– Próbowały to uczynić trzy godziny temu. Nikt panu o tym nie wspominał?
– Ha! Za pierwszym razem…
– Byłem na "Nimitzu". Dostaliśmy dwa trafienia – Toland pokrótce opisał tamto zdarzenie. – Tym razem sprawy potoczyły się całkiem inaczej. Aktualnie poszukujemy waszych rozbitków. Przekona się pan o tym sam, jak ich już tu dostarczymy. Wasze lotnictwo nie stanowi dla nas dłużej zagrożenia. Okręty podwodne, to inna sprawa, ale nie ma sensu pytać pilota myśliwskiego o kwestie dotyczące marynarki. Ponadto nie prowadzę przesłuchania.
– Więc po co tu przyszliście?
– Później zadam panu parę pytań. Teraz chciałem się tylko przywitać. Jeśli pan czegoś potrzebuje, służę każdą pomocą.
Czapajew stracił pewność siebie. Poza możliwością, że Amerykanie po prostu go zastrzelą, nic innego nie przychodziło majorowi do głowy. Wiele się naczytał o ucieczkach z niewoli, ale lektury te nie miały zastosowania w sytuacji, gdy ktoś więziony jest na okręcie pośrodku oceanu.
– Nie wierzę wam – odezwał się po chwili.
– Towarzyszu majorze, nie ma sensu wypytywać pana o migi-29V ponieważ nie ma ich już na Islandii. Reszta radzieckiego lotnictwa walczy w Europie, ale my tam nie płyniemy. Nie ma też sensu wypytywać pana o pozycje waszych wojsk lądowych na Islandii, bo pan jako lotnik niewiele może o tym wiedzieć. To samo dotyczy zagrażających nam rosyjskich okrętów podwodnych. Co może pan wiedzieć o łodziach podwodnych, prawda? Niech pan sobie to wszystko przemyśli, majorze. Jest pan przecież człowiekiem wykształconym. Sądzi pan, że posiada jakieś użyteczne dla nas informacje? Bardzo wątpię. Wymienimy pana za naszych jeńców; ale to już sprawa przywódców politycznych. Do tego czasu będziemy pana traktować po ludzku.
Toland zamilkł.
No, porozmawiaj ze mną – szepnął do siebie.
– Jestem głodny – odparł po krótkiej chwili Czapajew.
– Za pół godziny będzie kolacja.
– I tak po prostu odeślecie mnie do domu, kiedy…
– Nie mamy obozów pracy. Nie mordujemy jeńców. Gdybyśmy zamierzali obchodzić się z panem źle, nasz chirurg z pewnością nie operowałby panu nogi ani nie przepisywał środków znieczulających.
– Miałem ze sobą zdjęcia…
– Ach, na śmierć zapomniałem! – Toland wręczył Rosjaninowi portfel. – To chyba wbrew przepisom zabierać coś takiego na akcję?
– Przynoszą mi szczęście – odparł Czapajew i wyciągnął czarno-białą fotografię żony i dwóch córek.
Wrócę do was – szepnął w duchu. – Może miną jeszcze miesiące, ale wrócę…
Bob roześmiał się.
– Ma pan rację, towarzyszu majorze. A tak wygląda moja rodzina.
– Jak na mój gust, wasza żona jest stanowczo za chuda. Ale też jesteście szczęśliwym człowiekiem – Czapajew umilkł. Powilgotniały mu oczy. Zamrugał powiekami. – Napiłbym się czegoś mocniejszego – odezwał się z nadzieją w głosie.
– Ja też. Ale na naszym okręcie to zabronione – Toland popatrzył na fotografie. – Pańska córka jest bardzo piękna, majorze. Wie pan, musieliśmy chyba rozum stracić, by rzucać rodziny i…
– Taką już mamy służbę – odparł Czapajew.
Toland gniewnie machnął ręką.
– To ci przeklęci politycy. Każą iść… a my idziemy jak stado baranów! Do licha, nawet nie znamy powodów, dla których ta cholerna wojna wybuchła!
– Nie wiecie?
Strzał w dziesiątkę!
Kodeina i współczucie…
Toland włączył ukryty w kieszeni magnetofon…
Hunzen, Republika Federalna Niemiec
– Jeśli będę ciągnął ten atak, zniszczą nas tutaj! – zaprotestował Aleksiejew. – Mam dwie pełne dywizje na flance. Ponadto otrzymałem doniesienie, że w Alfeld są amerykańskie czołgi.
– To niemożliwe! – odparł gniewnie dowódca zachodniego teatru.
– Raport pochodzi od majora Siergietowa. Był świadkiem ich przybycia. Poleciłem mu udać się do Stendal i osobiście złożyć wam raport.
– Do Alfeld ciągnie 26. Dywizja Piechoty Zmotoryzowanej. Jeśli rzeczywiście są tam Amerykanie, nasi żołnierze sobie z nimi poradzą.
To jednostka kategorii C – pomyślał Aleksiejew. – Rezerwiści. Mają mało sprzętu i żadnego doświadczenia bojowego.
– Na jakim etapie jest przeprawa?
– Dwa pułki już są po drugiej stronie. Trzeci właśnie forsuje rzekę. Niestety namierzyło nas nieprzyjacielskie lotnictwo… do diabła! Mam na tyłach jednostki wroga!
– Wracaj do Stendal, Pasza. Dowództwo w Hunzen przekaż Bieriegowojowi. Potrzebuję cię tutaj. Zostałem usunięty ze stanowiska – pomyślał generał. – Odebrano mi dowództwo.
– Rozumiem, towarzyszu generale – odparł Aleksiejew i wyłączył radio.
Czyż mogę w obliczu takiego niebezpieczeństwa porzucić swoich żołnierzy? Czy mogę podległych mi dowódców zostawić w nieświadomości? – Aleksiejew wyrżnął pięścią w stół.
– Dajcie mi tu generała Bieriegowoja!
Alfeld, Republika Federalna Niemiec
Linie obronne NATO były za daleko, by dały im wsparcie ogniowe, a własną artylerię musieli zostawić z tyłu. Mackall nastawił celowniki. Z mgły wynurzały się rosyjskie formacje. Siły przeciwnika ocenił na dwa pułki. W sumie dywizja. Nie widać wyrzutni SAM-ów – pomyślał porucznik. Dowodzący jednostką Mackalla pułkownik zaczął wydawać przez radio komendy. Lotnictwo Paktu Atlantyckiego miało pojawić się lada chwila.
Nad amerykańskimi pozycjami przeleciały bojowe helikoptery Apache. Skierowały się na południe i zaatakowały z boku kolumnę rosyjskich pojazdów. Śmigłowcami rzucało na wszystkie strony, kiedy w nacierające czołgi odpalały rakiety Hellfire. Piloci bacznie wypatrywali pojazdów z wyrzutniami rakietowymi. Nie dostrzegli żadnego. Następne nadleciały A-10. Groźne, dwusilnikowe maszyny, którym nie zagrażały teraz wyrzutnie SAM-ów, leciały na bardzo niskim pułapie. Ich obrotowe działka i wiązki bomb kontynuowały rozpoczęte przez helikoptery Apache dzieło zniszczenia.
– Rosjanie idą jak owce na rzeź, szefie – odezwał się kanonier.
– Może są zupełnie zieloni, Woody.
– Bardzo mi to odpowiada.
Na Rosjan z kolei spadła nawała ognia z armatek bradleyów usytuowanych na wschodnim krańcu miasteczka. Zanim jeszcze Rosjanie dostali się w zasięg rażenia okopanych nad rzeką czołgów, ich pierwsze linie przestały istnieć. Atak zaczynał się łamać. Radzieckie maszyny zatrzymywały się i cofały. Postawiły zasłonę dymną i zza niej strzelały na oślep. Kilka pocisków, nie wyrządzając nikomu krzywdy, spadło niedaleko pozycji Mackalla.
Dwa kilometry od miasta rosyjski atak załamał się zupełnie.
– Na północ! – rozkazał Aleksiejew przez mikrofon umieszczony w hełmofonie.
– Towarzyszu generale, jeśli polecimy na północ… – zaczął pilot, ale dowódca nie pozwolił mu skończyć.
– Powiedziałem, na północ! I nisko!
Kiedy opancerzony helikopter Mi-24 obniżył gwałtownie lot, żołądek podszedł Aleksiejewowi do gardła. Była to drobna zemsta pilota za to, że oficer każe mu robić rzeczy głupie i niebezpieczne. Aleksiejew zajął miejsce z tyłu, a teraz wisząc w pasach bezpieczeństwa, wyglądał przez otwarte z lewej strony maszyny drzwi. Helikopter wykonywał gwałtowne ewolucje. Skręcał nieoczekiwanie to w lewo, to w prawo, zmniejszając i zwiększając wysokość. Pilot dobrze znał czające się tu niebezpieczeństwa.
– Tam! – wykrzyknął Aleksiejew. – Godzina dziesiąta. Widzę… Amerykanie lub Niemcy. Czołgi na godzinie dziesiątej!
– Widzę też kilka pojazdów z wyrzutniami rakietowymi, towarzyszu generale. Chcecie im się bliżej przyjrzeć? – dodał złośliwie pilot.
Obniżył radykalnie lot maszyny, która prawie dotknęła kołami leśnej ścieżki. Śmigłowiec skrył się między drzewami.
– Co najmniej batalion – mruknął generał.
– Moim zdaniem to dużo większe siły – odparł pilot.
Pochylił nos maszyny i nadał jej maksymalną prędkość. Bacznie wypatrywał samolotów wroga. Generał niezdarnie wyciągnął mapę. Usiadł w fotelu i rozłożył ją na kolanach.
– Boże drogi, aż tak daleko na południe?
– Mówiłem wam, że przerwali nasze linie – odparł przez interkom pilot.
– Na jaką odległość możemy zbliżyć się do Alfeld?
– To zależy od tego, jak bardzo chcecie dożyć wieczoru.
Aleksiejew posłyszał w głosie lotnika nutki strachu i gniewu. Przypomniał sobie, że prowadzący helikopter kapitan za brawurowe rajdy nad polem bitwy dwukrotnie już został Bohaterem Związku Radzieckiego.
– Zdaję się na wasz osąd, towarzyszu kapitanie. Ale muszę wszystko obejrzeć osobiście.
– Rozumiem. Trzymajcie się. Będzie trochę trzęsło.
Mi-24 nabrał gwałtownie wysokości, ominął linię wysokiego napięcia i jak kamień runął w dół. Aleksiejew zadrżał, widząc, jak blisko ziemi się zatrzymali.
– Nad nami nieprzyjacielskie samoloty. Chyba diabelskie krzyże… Cztery. Lecą na zachód.
Przelecieli nad… nie, to nie była droga. Była to trawiasta niegdyś przecinka leśna, zryta do gołej ziemi gąsienicami czołgów. Aleksiejew popatrzył na mapę. Trasa ta wiodła prościutko do Alfeld.
– Miniemy Leinę i zbliżymy się do Alfeld od wschodu. Jakby co, spadniemy na tereny zajęte przez naszych ludzi – poinformował pilot. Śmigłowiec wykonał nagły skok w górę i znów obniżył lot. Aleksiejew kątem oka dostrzegł okopane na górskim stoku czołgi. Wiele czołgów. W kierunku śmigłowca pomknęły pociski, ale żaden nie trafił.
– Bardzo dużo czołgów, towarzyszu generale. Chyba cały pułk. Nasz punkt remontu… to znaczy to, co z niego zostało… o, cholera! Od południa nadlatuje helikopter nieprzyjaciela…
Radziecki śmigłowiec zawisł nieruchomo, po czym obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni. Rozległ się ryk przelatującego tuż obok końcówki śmigła pocisku powietrze-powietrze. Mi-24 nabrał gwałtownie szybkości. Najpierw ruszył ostro w górę, potem w dół i generał ujrzał nad głową smugę dymu.
– Było bardzo blisko – sapnął pilot.
– Trafiliście?
– Towarzysz generał życzy sobie, żebym zatrzymał się i sprawdził? O, coś nowego! Widzę to tutaj pierwszy raz.
Helikopter zawisł na chwilę nad płonącymi pojazdami, z których wyskakiwali ludzie. Były to przestarzałe T-55 biorące udział w ataku, o którym wspominał Aleksiejewowi przełożony.
Kawałek dalej generał ujrzał w dole przegrupowujące się jednostki. Rosjanie zamierzali ponowić atak.
– Dosyć już widziałem. Wracajmy jak najszybciej do Stendal.
Generał rozparł się w fotelu. Przeglądając mapę, próbował stworzyć sobie klarowny obraz sytuacji. Pół godziny później śmigłowiec zapalił światła pozycyjne i wylądował.
– Miałeś rację, Pasza – bez zbędnych wstępów odezwał się dowódca Zachodniego Teatru Wojny, kiedy tylko Aleksiejew przekroczył próg jego gabinetu. Głównodowodzący trzymał w ręku trzy zdjęcia wykonane przez samolot zwiadowczy.
– Pierwszy atak 23. Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej utknął dwa kilometry przed liniami nieprzyjaciela – powiedział szybko Aleksiejew. – Kiedy przelatywałem nad tym terenem, trwały właśnie przygotowania do kolejnego szturmu. A to błąd. Jeśli chcemy odzyskać tamte pozycje, należy dobrze przygotować szturm.
– Za wszelką cenę musimy odzyskać ten przyczółek.
– Świetnie, przekażcie więc Bieriegowojowi, by wydzielił dwie jednostki i przesunął je na wschód.
– Ależ nie możemy teraz przerwać operacji na Wezerze!
– Towarzyszu generale, albo wycofamy te jednostki, albo przeciwnik je wybije. Nie mamy wyboru.
– Nie! Jak odzyskamy Alfeld, natychmiast skieruję tam dodatkowe siły. Udaremnią Amerykanom kontratak, a nam pozwolą kontynuować ofensywę.
– Ale czym możemy uderzyć na Alfeld?
– W drodze są trzy dywizje…
Aleksiejew popatrzył na mapę.
– Ależ to formacje kategorii C!
– Zgadza się. Większość jednostek B musiałem skierować na północ. W Hamburgu przeciwnik też kontratakuje. Głowa do góry, Pasza. Dotrze do nas bardzo dużo jednostek kategorii C.
Wspaniale! – pomyślał gorzko generał. – Starzy, wypasieni, niedoświadczeni rezerwiści przeciw zaprawionym w boju żołnierzom.
– Zaczekamy na przybycie tych trzech dywizji i w pierwszej kolejności przerzedzimy ogniem artyleryjskim linie obronne NATO. A co słychać w Gronau?
– Tam również Niemcy przekroczyli już Leinę, ale udało się ich zatrzymać. Mamy tam dwie dywizje.
Aleksiejew podszedł do mapy. Chciał zorientować się w zmianach, jakie zaszły na froncie od chwili, gdy był tu ostatni raz. Na północy sytuacja zmieniła się niewiele, a obecny kontratak Paktu Atlantyckiego na linii Alfeld-Ruhle był dopiero nanoszony. Gronau i Alfeld oznaczone zostały błękitnymi chorągiewkami. W Hamburgu też trwały walki.
Straciliśmy inicjatywę – pomyślał generał. – Jak ją odzyskać?
Armia Radziecka przystąpiła do wojny dysponując dwudziestoma stacjonującymi w Niemczech dywizjami kategorii A oraz dziesięcioma innymi, które przybyły na front w chwili wybuchu konfliktu. Od tamtego czasu do walki wprowadzono dużo więcej jednostek. Wszystkie przeszły już chrzest bojowy, a wiele z nich musiano wycofać z frontu ze względu na ogromne straty, jakie poniosły. Ostatnie, nietknięte jeszcze rezerwy, zgromadzone w Ruhle zostały praktycznie uwięzione w miasteczku. Bieriegowoj był zbyt karnym żołnierzem, by złamać rozkazy; nawet za cenę odcięcia swych sił od reszty rosyjskiej armii.
– Musimy tymczasem zrezygnować z ataku. W przeciwnym razie nasze dywizje uwięzione zostaną nie za jedną, lecz za dwiema rzekami.
– Atak jest konieczny zarówno z politycznego jak i militarnego punktu widzenia – odparł dowódca teatru. – Jeśli uderzymy, NATO, by bronić Zagłębia Ruhry, ściągnie tu całe swe siły. A wtedy ich mamy.
Aleksiejew nie spierał się dłużej. Zmroziła go myśl: czyżbyśmy przegrali?
USS "Independence"
– Admirale, muszę zasięgnąć opinii jednego z oficerów piechoty morskiej.
– Czyjej?
– Chucka Lowe'ego. Jest dowódcą pułku. Pracowałem z nim w wywiadzie dowództwa Floty Atlantyckiej.
– Czemu nie…
– To bardzo bystry człowiek, admirale. Doskonale zna się na tych sprawach.
– To aż tak ważne?
– Obawiam się, że tak, sir. Potrzebna mi czyjaś opinia na ten temat, a Chuck jest najbardziej kompetentną osobą, jaka przychodzi mi na myśl.
Jacobsen podniósł słuchawkę telefonu.
– Proszę połączyć mnie z generałem Emersonem. Szyb- ko… Billy? Tu Scott. Służy u was pułkownik Chuck Lowe? Gdzie? W porządku, jeden z moich ludzi wywiadu musi się z nim zaraz spotkać… noo, dosyć ważne, Billy. Świetnie, wyruszy za dziesięć minut.
Admirał odłożył słuchawkę.
– Czy skopiował pan już tę taśmę?
– Owszem, sir. To właśnie jedna z kopii. Oryginał jest w kasie pancernej.
– Helikopter czeka na pana.
Lot do Stykkisholmuru trwał godzinę. Stamtąd helikopter marines zabrał Tolanda na południowy wschód. Chuck Lowe czekał w namiocie, gdzie studiował jakieś mapy.
– Dużo się o tobie mówi. Wiem o "Nimitzu". Cieszę się, że z tego wyszedłeś. O co chodzi tym razem?
– Chcę, byś przesłuchał pewną taśmę. Zajmie ci to dwadzieścia minut.
Toland wyjaśniwszy, kim jest Rosjanin, wręczył pułkownikowi niewielki japoński magnetofon ze słuchawkami. Obaj oficerowie opuścili namiot i udali się w bardziej ustronne miejsce.
Lowe przesłuchał taśmę dwukrotnie.
– Skurczybyki – powiedział wreszcie cicho.
– Myślał, że już wiemy.
Pułkownik Lowe schylił się i podniósł kamień. Ważył go chwilę w dłoni, po czym cisnął nim z całych sił przed siebie.
– To normalne. Zakładamy, że w KGB pracują fachowcy. Dlaczego mieliby sądzić, że u nas jest inaczej? Mamy przecież informatorów wszędzie… chwalimy się tym… – w jego głosie pobrzmiewały nutki dumy ale i niesmaku. – Jesteś pewien, że nie nabił cię w butelkę?
– Kiedy wyciągnęliśmy go z wody, nogę miał w paskudnym stanie. Lekarze pięknie mu ją zszyli i dali dużo pastylek przeciwbólowych. Stracił wiele krwi, więc kiedy z nim rozmawiałem, był osłabiony i nafaszerowany kodeiną. Naćpany człowiek raczej nie kłamie, prawda? Chuck, potrzebuję twojej pomocy.
– Próbujesz mnie znów wciągnąć do wywiadu? – zaśmiał się Lowe. – Bob, to ma sens. Myślę, że twój raport powinien błyskawicznie dotrzeć na samą górę.
– Musi się o tym dowiedzieć dowódca sił sprzymierzonych.
– Bob, nie możesz przecież tak po prostu do niego zatelefonować.
– Wiem. Ale jak udam się z tym do dowództwa floty na Wschodnim Atlantyku, to oryginał powędruje najpierw do Waszyngtonu, gdzie CIA zacznie go badać przy użyciu analizatora stresu głosowego. A ja przecież widziałem tego człowieka na własne oczy, Chuck.
– Zgadzam się. Ta wiadomość powinna jak najprędzej dostać się na górę, a dowódca sił sprzymierzonych wykorzysta ją najszybciej.
– Dziękuję, pułkowniku. Jak mam przywołać helikopter?
– Zajmę się tym. A swoją drogą, witaj na Islandii.
– Jak ci tu leci? – Toland ruszył za pułkownikiem w stronę namiotu.
– Mamy przeciw sobie dobrych żołnierzy, ale przewaga jest po naszej stronie. Dostaną tęgiego kopa!
Dwie godziny później Toland był już na pokładziesamolotu lecącego na Heathrow.
Moskwa, RSFRR
Posiedzenie zwołał marszałek Fiodor Borysowicz Bucharin. Poprzedniego dnia KGB aresztowało generałów Szawirina i Rożkowa, co Siergietowowi dało więcej do myślenia niż zebranie Politbiura.
– Atak w Alfeld załamał się z powodu nieudolności i braku kompetencji dowódcy Zachodniego Teatru Wojny. Musimy odzyskać inicjatywę. Na szczęście mamy jeszcze dosyć żołnierzy, a faktu, że NATO poniosło potężne straty, nic już nie zmieni. Proponuję wymienić cały sztab dowództwa zachodniego frontu i…
– Zaczekajcie, chciałbym coś wtrącić – przerwał mu Siergietow.
– Mówcie, Michaile Edwardowiczu – odparł z wyraźnym niepokojem w głosie minister obrony.
– Marszałku Bucharin, proponujecie całkowitą wymianę sztabu? – Siergietow był przekonany, że konsekwencje takiego posunięcia okazałyby się katastrofalne w skutkach. – Mój syn należy do sztabu generała Aleksiejewa, zastępcy dowódcy Zachodniego Teatru Wojny. To właśnie Aleksiejew doprowadził nasze wojska do Alfeld i Ruhle! Był dwukrotnie ranny, nieprzyjacielskie myśliwce zestrzeliły helikopter, którym leciał, a mimo to osobiście przeprowadził kolejny, uwieńczony sukcesem atak. To jedyny kompetentny generał, jakiego znam. A wy chcecie zastąpić go kimś, kto zupełnie nie orientuje się w sytuacji. Czy to nie czyste szaleństwo? – zakończył gniewnie.
Minister spraw zagranicznych pochylił się w stronę Siergietowa.
– I dlatego, że wasz syn służy w jego sztabie…
Twarz Siergietowa poczerwieniała.
– "I dlatego, że mój syn", powiadacie? Mój syn jest na froncie, służy Państwu. Był ranny i cudem uniknął śmierci, kiedy strącono śmigłowiec, którym leciał wraz ze swym generałem. Kto inny przy tym stole może powiedzieć to samo o swoim synu, towarzysze? Gdzie wasi synowie? – minister rąbnął pięścią w stół i dodał cicho: – Gdzie tutaj są komuniści?
Zapadła śmiertelna cisza. Siergietow wiedział, że w tej chwili ważą się losy jego kariery. Albo jest skończona, albo dopiero się zacznie. Wszystko zależało od tego, kto pierwszy zabierze głos.
– W Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej – odezwał się z charakterystycznym dla starców dostojeństwem Piotr Bromkowskij – członkowie Politbiura przebywali na froncie. Wielu z nich straciło synów. Nawet towarzysz Stalin. Oddał ich Państwu. Służyli obok synów zwykłych robotników i chłopów. Michaił Edwardowicz dobrze mówi. Towarzyszu marszałku, a wy jak oceniacie generała Aleksiejewa? Czy towarzysz Siergietow ma rację?
Bucharin rozejrzał się z niepokojem.
– Aleksiejew to młody, zdolny oficer i… tak, na swoim stanowisku sprawuje się znakomicie.
– I wy chcecie zastąpić go którymś ze swoich ludzi? – spytał Bromkowskij, po czym, nie czekając na odpowiedź, ciągnął dalej. – To zdumiewające, jak o pewnych rzeczach potrafimy pamiętać, a inne zapominać. Zapominamy, że wszyscy obywatele radzieccy muszą dźwigać ciężar wojny, ale pamiętamy błąd z roku tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego. Chcecie aresztować dobrych oficerów tylko dlatego, że ich przełożeni popełnili omyłki. Zastąpicie ich zapewne swymi politycznymi kumplami, którzy sprowadzą na nas jedynie katastrofę. Skoro Aleksiejew jest młodym, zdolnym oficerem, znającym wybornie swój fach, po co zastępować go kimś innym?
– No cóż, może osądziliśmy go zbyt pochopnie – wyczuwając nagłą zmianę nastrojów przy stole, przyznał minister obrony.
Jeszcze was dostanę, towarzyszu Michaile Edwardowiczu – obiecał sobie w duchu. – Skoro próbujecie mącić z tym starcem, wasza sprawa. On już długo nie pożyje. A i wy również.
– Zatem postanowione – zabrał głos przewodniczący Partii. – Towarzyszu Bucharin, co z Islandią?
– Mamy doniesienia, że przeciwnik przeprowadził tam desant. W odpowiedzi natychmiast zaatakowaliśmy flotę NATO. Czekamy teraz, aż nadejdą dane satelitarne o stratach przeciwnika.
Bucharin otrzymał już informacje o cenie, jaką za to posunięcie zapłaciła strona radziecka, ale nie chciał ich ujawniać, dopóki nie zdobędzie jakichś bardziej pocieszających wieści, które mogłyby je zrównoważyć.
Stendal, Niemiecka Republika Demokratyczna
O zmierzchu pojawili się oficerowie KGB przebrani w polowe mundury. Aleksiejew, który planował właśnie rozmieszczenie nowo przybyłych dywizji C, nie zwrócił na nich uwagi. Pięć minut później wezwany został do gabinetu zwierzchnika.
– Towarzyszu generale Aleksiejew, od tej chwili przejmujecie funkcję głównodowodzącego Zachodnim Teatrem Wojny do spraw operacji wojskowych – poinformował go przełożony. – Życzę wam szczęścia.
Ton, jakim generał wypowiedział te słowa, sprawił, że Aleksiejewowi zjeżyły się włosy na głowie. Z lewej i prawej strony dowódcy stali pułkownicy KGB. Dla niepoznaki mieli na sobie mundury żołnierzy z jednostek kategorii A i tylko na pagonach złociły się litery GB. Twarze obu oficerów wyrażały, tak typową dla funkcjonariuszy KGB, butę.
Co mam powiedzieć? – myślał gorączkowo Aleksiejew. – Co mam robić? Przecież to mój przyjaciel.
Sytuację rozwiązał sam były dowódca Zachodniego Teatru Wojny.
– Żegnaj, Pasza – rzekł.
Pułkownicy wyprowadzili generała z gabinetu. Aleksiejew obserwował wychodzących, po czym stanął w progu. Ostatnią rzeczą, jaką ujrzał, była pusta kabura pistoletu majtająca się u pasa jego byłego dowódcy. Odwrócił się i dopiero teraz dostrzegł na biurku blankiet depeszy potwierdzającej jego nominację. Dowiedział się z niej, że Partia, Politbiuro i Lud ufają mu bez zastrzeżeń. Zmiął papier i cisnął nim o ścianę. Identyczny tekst na identycznym blankiecie czytał kilka tygodni wcześniej. Odbiorca tamtego siedział teraz w jadącym na wschód samochodzie. Jak długo ja się tu utrzymam? – pomyślał. Aleksiejew wezwał oficera łączności.
– Przyślijcie do mnie generała Bieriegowoja.
Bruksela, Belgia
Naczelny dowódca wojsk sprzymierzonych w Europie zasiadł był właśnie do posiłku. Od chwili wybuchu wojny musiał zadowalać się kawą i kanapkami, stracił pięć kilogramów na wadze i nabawił się nadkwasoty. Aleksander dowodził wojskiem jako nastolatek i dlatego odnosił takie sukcesy – myślał generał. – Był wystarczająco młody, by udźwignąć taki ciężar.
Udało się! Kawaleria dotarła do Alfeld. Niemcy odbili Gronau i Briiggen i jeśli tylko Iwan szybko nie zareaguje, rosyjskie dywizje na Wezerze spotka bardzo przykra niespodzianka.
– Przepraszam, Herr General – w drzwiach stanął oficer niemieckich służb wywiadowczych. – Mamy tu kogoś z wywiadu marynarki.
– Czy to ważne, Joachim?
– Ja.
Dowódca popatrzył na talerz.
– Dawaj go tu.
Generał nie był zbudowany wyglądem gościa. Stał przed nim mężczyzna w wymiętym, polowym mundurze marynarki, na którym tylko bardzo bystre oko dostrzegłoby resztki kantów.
– Generale, jestem komandor Bob Toland. Jeszcze kilka godzin temu przebywałem z grupą operacyjną okrętów atlantyckiej floty uderzeniowej…
– Jak sytuacja na Islandii?
– Atak rosyjskiego lotnictwa odparty, sir. W dalszym ciągu zagrażają nam okręty podwodne. Ale piechota morska idzie do przodu. Myślę, że wygramy, generale.
– To świetnie. Im więcej jednostek podwodnych skupi uwagę na lotniskowcach, tym lepiej dla konwojów.
Można i tak na to spojrzeć – pomyślał Toland.
– Generale, wyłowiliśmy z morza pilota rosyjskiego myśliwca. Pochodzi z bardzo wpływowej rodziny. Przesłuchiwałem go. Oto taśma. Myślę, że już wiem, dlaczego ta wojna wybuchła.
– Joachim, znasz ten materiał?
– Niestety nie, sir. On odbył tylko krótką rozmowę z dowódcą floty na Wschodnim Atlantyku i admirał Beattie skierował go natychmiast do pana.
Oczy dowódcy wojsk sprzymierzonych zwęziły się.
– Słucham cię, synu.
– Ropa.