UCIECZKA POKRZYWDZONYCH

Stendal, Niemiecka Republika Demokratyczna

Druga nad ranem. Mimo wszelkich sprzeciwów Aleksiejewa atak miał się rozpocząć za cztery godziny. Generał ślęczał nad mapą z naniesionymi na nią pozycjami jednostek radzieckich i oddziałów wroga; te ostatnie dane pochodziły z wywiadu.

– Głowa do góry, Pasza – powiedział głównodowodzący Zachodnim Teatrem Wojny. – Wiem, twoim zdaniem zużywamy zbyt wiele paliwa. Ale to niszczy i ich zapasy.

– Mogą je uzupełnić.

– Nonsens. Jak donosi nasz wywiad, ich konwoje poniosły ciężkie straty. Obecnie zbliża się jedna ogromna flotylla, ale marynarka twierdzi, że posłała przeciw niej wszystko, czym dysponuje. Tak czy siak, amerykańskie okręty będą mocno spóźnione.

Aleksiejew wmawiał w siebie, że przełożony ma rację. Ostatecznie stanowisko to sprawował tylko dlatego, że udało mu się zrobić błyskotliwą karierę. Niemniej…

– A gdzie widzicie mnie podczas bitwy?

– W punkcie dowodzenia grupami operacyjno-manewrowymi. Bliżej frontu nie podchodźcie.

Punkt dowodzenia grupami operacyjno-manewrowymi – pomyślał ironicznie Paweł. Najpierw grupą operacyjno-manewrową miała być 20. Gwardyjska Dywizja Czołgów, potem formacja złożona z dwóch dywizji, a następnie z trzech. Z każdą kolejną, nieudaną próbą przełomu określenie "grupa operacyjno-manewrowa" nabierało coraz bardziej szyderczego sensu. Powrócił pesymizm. Trzymane w odwodzie formacje rezerwowe, które miały wkroczyć do akcji natychmiast po przełamaniu frontu, znajdowały się zbyt daleko. Zajęcie odpowiednich pozycji pochłonęłoby parę godzin, a Pakt Atlantycki, jak już się tego generał nauczył, wykazywał niesamowitą umiejętność reagowania na takie nagłe przełomy dokonywane przez Rosjan. Aleksiejew przestał o tym myśleć i opuścił centrum dowodzenia.

Przywołał Siergietowa, razem odnaleźli helikopter, który miał zabrać ich na zachód. Towarzyszyła im eskorta myśliwców.

Oficerowie kontroli powietrznej NATO dawno już spostrzegli, że Rosjanie mają zwyczaj dawać pojedynczym helikopterom startującym ze Stendal eskortę myśliwską. Nigdy jednak nie dysponowali odpowiednią jednostką, by wiedzę tę wykorzystać.

Tym razem było inaczej. Samolot radarowy AWACS odbywający patrol nad Renem namierzył startujący w towarzystwie trzech migów helikopter. Kontroler sektora miał akurat do dyspozycji dwa myśliwce F-4 Phantom, które powróciły po wykonaniu misji na południe od Berlina. Natychmiast więc skierował je na północ. Samoloty z wyłączonymi radarami mknęły tuż nad czubkami drzew korytarzem powietrznym używanym przez Rosjan.

Aleksiejew i Siergietow siedzieli sami w tylnym przedziale helikoptera bojowego Mi-24. W maszynie było miejsce dla ośmiu żołnierzy, toteż dwaj mężczyźni mogli swobodnie wyciągnąć nogi. Siergietow drzemał. Tysiąc metrów nad ich głowami krążyła eskorta migów, wypatrując lecących na niskim pułapie myśliwców NATO.


– Dziesięć kilometrów – poinformował technik z samolotu AWACS.

Jeden z phantomów wzbił się w górę i wystrzelił w stronę migów dwie rakiety Sparrow. Drugi odpalił dwa sidewinder w śmigłowiec.


Piloci migów patrzyli akurat w przeciwnym kierunku, kiedy na tablicach rozdzielczych ich maszyn zapłonęły ostrzegawcze światła. Pierwszy rosyjski myśliwiec błyskawicznie znurkował, unikając amerykańskiej rakiety. Drugi eksplodował w powietrzu. Ten, który przetrwał, natychmiast przesłał przez radio ostrzeżenie. Aleksiejew, oślepiony nagłym rozbłyskiem nad głową, zamrugał oczyma i sięgnął do pasów bezpieczeństwa. W tej samej chwili helikopter skręcił gwałtownie w lewo i zaczął spadać niczym kamień. Był tuż nad wierzchołkami drzew, kiedy sidewinder trafił go w tylny rotor. Rozbudzony Siergietow krzyknął ze strachu i zdumienia. Mi-24 zawirował w powietrzu, runął na drzewa i już po gałęziach stoczył się ostatnich kilkanaście metrów na ziemię. Główne śmigło eksplodowało, rozpadło się na setki mknących we wszystkie strony kawałków. Przesuwane drzwi po lewej stronie maszyny pękły, jakby zrobione były z plastiku. Aleksiejew, wlokąc za sobą Siergietowa, natychmiast wyskoczył na zewnątrz. Znów instynkt uratował mu życie. Oficerowie oddalili się zaledwie dwadzieścia metrów od maszyny, kiedy detonowały zbiorniki z paliwem. Ani Aleksiejew, ani Siergietow nie dostrzegli i nie dosłyszeli phantomów które wracały właśnie bezpiecznie do domu, na zachód.

– Jesteś ranny, Wania? – spytał generał.

– Nawet się nie zeszczałem w gacie. A to znaczy, że jestem zahartowanym weteranem. – Żart nie wyszedł. Głos majora drżał równie silnie jak ręce. – Gdzie my, do diabła, jesteśmy?

– Doskonałe pytanie.

Aleksiejew rozejrzał się. Miał nadzieję, że ujrzy jakieś światła, ale w całej okolicy obowiązywało zaciemnienie, gdyż sowieckie jednostki w sposób nader przykry dowiedziały się już, co znaczy podróżować szosą na światłach.

– Musimy dotrzeć do jakiejś drogi. Chodźmy na południe. Na pewno jakąś znajdziemy.

– A gdzie jest południe?

– Naprzeciwko północy. Tam jest północ – generał wskazał gwiazdę, po czym odwrócił się i poszukał innej. – Ta zaprowadzi nas na południe.


Siewieromorsk, RSFRR

Admirał Jurij Nowikow obserwował przebieg wypadków ze swej umieszczonej pod ziemią kwatery, oddalonej kilka kilometrów od głównej bazy morskiej. Wstrząsnęła nim wiadomość o utracie podstawowej broni dalekiego zasięgu – bombowców Backfire – ale reakcja Politbiura na atak rakietowy stanowiła dla niego jeszcze większy szok. Wydawało się, iż politycy doszli do wniosku, że należy liczyć się z możliwością ataku pociskami balistycznymi i żadne argumenty nie trafiały im do przekonania. Jakby Amerykanie chcieli narazić na ryzyko swe drogocenne okręty podwodne uzbrojone w ten typ pocisków i przysyłali je na tak strzeżone wody! – parsknął admirał. Miał do czynienia z uderzeniem okrętów szybkiego reagowania – tego był pewien – co zmusiło go do wysłania w pościg połowy swych jednostek. A w tych okolicach nie dysponował zbyt wielką ich liczbą.

Jak dotąd naczelny dowódca Floty Północnej odnosił same sukcesy. Operacja zajęcia Islandii przebiegła nad wyraz sprawnie. To najbardziej brawurowy atak marynarki radzieckiej w historii! Następnego dnia zniszczył grupę bojową lotniskowca – było to wielkie święto. Opracowana przez niego taktyka atakowania konwojów połączonymi siłami jednostek podwodnych i uzbrojonych w rakiety bombowców sprawdziła się w praktyce znakomicie; zwłaszcza kiedy w pierwszej kolejności polecił bombowcom niszczyć eskortę. Straty floty podwodnej były ciężkie, ale tego się akurat spodziewał. Wszak NATO od lat doskonaliło swoją technikę zwalczania jednostek podwodnych. Jakieś straty musiały być. Nowikow przyznawał przed samym sobą, że popełniał błędy. Powinien dużo wcześniej przystąpić do systematycznej likwidacji okrętów eskortowych. Moskwa jednak życzyła sobie jak największej liczby zniszczonych statków handlowych i admirał nie miał innego wyjścia, jak przychylić się do tej "prośby".

Teraz sytuacja się zmieniła. Nieoczekiwana utrata backfire'ów – zostały wyłączone z akcji co najmniej na pięć dni – zmusiła go do pchnięcia przeciw konwojom formacji podwodnych, których przeznaczeniem była walka z lotniskowcami. Znaczyło to, że jednostki radzieckie, forsując barierę utworzoną przez okręty podwodne Paktu Atlantyckiego, ponosiły ciężkie straty. Znajdujące się w jego dyspozycji samoloty rekonesansowe Bear też zostały mocno przetrzebione. A przecież według założeń ta przeklęta wojna powinna się była już dawno zakończyć – pomyślał ze złością. Dysponował potężną flotą nawodną, czekającą tylko, by przerzucić na Islandię kolejny kontyngent wojsk. Nie mógł tego uczynić do chwili zakończenia kampanii niemieckiej. Przypomniał sobie starą prawdę, że plany batalii żyją tylko do chwili pierwszego zetknięcia z wrogiem.

– Towarzyszu admirale, nadeszły zdjęcia satelitarne – adiutant wręczył mu pudełko ze skóry.

Parę minut później pojawił się szef wywiadu marynarki w towarzystwie specjalisty do spraw interpretacji materiału fotograficznego.

Zdjęcia rozłożono na stole.

– Aha, tu mamy problem – stwierdził ekspert.

Nowikow wiedział o tym i bez specjalisty. Pirsy w Littre Greek w Wirginii były puste. Okręty desantowe z dywizją piechoty morskiej płynęły już do Europy. Nowikow bacznie obserwował zdążającą do Norfolk Flotę Pacyfiku. Potem oba satelity zostały zniszczone, a polecenie wystrzelenia trzeciego – cofnięte. Kolejne zdjęcie przedstawiało puste przystanie dla lotniskowców.

– "Nimitz" wciąż stoi w Southampton – odezwał się szef wywiadu. – Do portu dotarł potężnie przechylony i nie mają na tyle dużego suchego doku, by pomieścić tak wielką jednostkę. Zacumowany został w doku oceanicznym. Nigdzie się nie wybiera. To daje Amerykanom trzy lotniskowce: "Coral Sea", "America" i "Independence". "Saratoga" została przydzielona do konwojów. Reszta Floty Atlantyckiej znajduje się na Oceanie Indyjskim.

Nowikow chrząknął. Była to bardzo niepomyślna wiadomość dla jednostek na Oceanie Indyjskim. Ale ponieważ wchodziły one w skład radzieckiej Floty Pacyfiku, nie był to problem admirała. Nowikow miał dosyć własnych kłopotów. Po raz pierwszy w tej wojnie zetknął się z tym, że miał więcej zadań niż okrętów. Wysłanie połowy jednostek do zwalczania sił podwodnych za okrętami, które i tak się wycofywały, sprawy nie poprawiło.


Northwood, Anglia

– Znów się spotykamy, admirale – powiedział Toland.

Beattie wyglądał dużo lepiej. Jego niebieskie oczy błyszczały, a kiedy stanął ze złożonymi na piersiach rękami przed zajmującą całą ścianę mapą, plecy miał proste.

– Jak sprawy w Szkocji, komandorze?

– Dobrze, sir. Ostatnie dwa naloty im nie wyszły. Czy mogę spytać co z "Operacją Doolittle"? Jednym z tamtych okrętów dowodzi mój przyjaciel.

Beattie odwrócił się.

– Którym?

– "Chicago", sir. Dan McCafferty.

– No tak. Wygląda na to, że jeden z okrętów został uszkodzony. Eskortuje go właśnie "Chicago" i jeszcze jakaś jednostka. Narobili rabanu w całej wschodniej części Morza Barentsa. Mamy informacje, iż Sowieci wysłali za nimi potężne siły. Pan w każdym razie wraca na swoje lotniskowce. Proszę odbyć naradę z moimi ludźmi z wywiadu. Poinformują pana o najnowszych wydarzeniach. Pragnę też osobiście podziękować panu za ów teleks o tropieniu backfire'ów aż do ich baz. Był to wspaniały pomysł. Jak zrozumiałem, jest pan rezerwistą. Na Boga, jak mogli pana wypuścić?

– Pewnego razu wprowadziłem niszczyciel na mieliznę.

– Rozumiem. No, ale już pan odpokutował swój grzech, komandorze.

Beattie podał mu rękę.


Wachersleben, Niemiecka Republika Demokratyczna

– Zatrzymaj tę przeklętą ciężarówkę! – wrzasnął Aleksiejew.

Stał na środku drogi, ryzykując tym, że pojazd go przejedzie. Kiedy maszyna przystanęła, generał podbiegł do szoferki.

– Kim, do cholery, jesteście? – spytał kapral.

– Jestem generał-pułkownik Aleksiejew – odpowiedział grzecznie Pasza. – A wy kim jesteście, towarzyszu?

– Kapral Władimir Iwanicz Mariakin – wydukał żołnierz, widząc dystynkcje generalskie.

– Kapralu, proszę zawieźć mnie i mego adiutanta do najbliższego punktu kontroli drogowej. Najszybciej jak możecie. Ruszajmy!

Aleksiejew i Siergietow wskoczyli na zapełniony skrzyniami tył ciężarówki. Usiedli na wiekach. Generał zaklął.

– Stracone trzy godziny.

– Mogło być gorzej.


Bruksela, Belgia

– To poważny atak, sir. Ruszą frontem szerokim na osiemdziesiąt kilometrów.

Naczelny dowódca wojsk sprzymierzonych w Europie popatrzył beznamiętnie na mapę. Wcale go to nie zaskoczyło. Wywiad, analizując ruchy radzieckich wojsk, przewidział to już dwanaście godzin wcześniej. Generał dysponował w tym sektorze dokładnie czterema brygadami. Dzięki Bogu, że przekonałem Niemców o konieczności skrócenia frontu pod Hanowerem – pomyślał. Połowa jego rezerw pochodziła właśnie stamtąd. Nadeszły w samą porę.

– Główna oś ataku? – spytał generał oficera operacyjnego.

– W tej chwili trudno to określić. Zamierzają pewnie mocno uderzyć…

– … uderzyć na całej linii i znaleźć nasze słabe punkty – wpadł mu w słowo dowódca wojsk sprzymierzonych.

– Co z ich siłami rezerwowymi?

– Trzy dywizje zlokalizowaliśmy tutaj, na południe od Fólziehausen, sir. To chyba jednostki kategorii A. Wiele jednak wskazuje na to, że atak przeprowadzą głównie jednostkami kategorii B.

– Czyżbyśmy zadali im aż takie straty? – zadumał się generał.

Pytanie czysto retoryczne. Oficerowie wywiadu ciężko pracowali nad oceną strat przeciwnika. Dzięki temu dowódca mógł każdego wieczoru mieć na biurku aktualny raport. Oddziały rezerwowe kategorii B zaczęły przybywać na front pięć dni temu i stanowiły zagadkę. Generał wiedział, że Rosjanie posiadają na południowej Ukrainie co najmniej sześć rezerwowych formacji kategorii A. Nic jednak nie wskazywało, by miały być przerzucone do Niemiec. Dlaczego? Dlaczego zamiast nich posyłają w bój rezerwistów? To pytanie zadawał sobie już od paru dni. Szef jego wywiadu wzruszył tylko ramionami. Nie mam powodu do narzekań – przekonywał się generał. – Tamte dwie armie przerwałyby front natychmiast.

– Gdzie najlepiej przeprowadzić kontratak?

– Sir, w Springe mamy dwie niemieckie brygady czołgów. Dziesięć kilometrów od nich Rosjanie trzymają dwie rezerwowe dywizje piechoty zmotoryzowanej. Wprawdzie Niemcy dwa dni temu zeszli z pola walki i nie w pełni jeszcze wypoczęli, ale…

– W porządku – przerwał oficerowi dowódca. – Proszę ich tam posłać.


USS "Reuben James"

O'Malley, który cały ranek tropił coś, czego chyba w ogóle nie było, krążył teraz nad fregatą. W ciągu ostatnich trzech godzin rosyjskie okręty podwodne zatopiły trzy statki handlowe; dwa za pomocą rakiet, które przedarły się przez zaporowy ogień SAM-ów i jeden przy użyciu torpedy. Obu Rosjan zniszczono. Tego, który dostał się już do środka konwoju, zapisał sobie na konto śmigłowiec z "Gallery". Flotylla wchodziła już w zasięg stacjonującego na kontynencie europejskim lotnictwa i w przekonaniu O'Malleya ta bitwa została wygrana. Konwój poniósł stosunkowo niewielkie straty, a do końca podróży brakowało jeszcze trzydziestu sześciu godzin.

Lądowanie było kwestią rutyny, toteż pilot wkrótce ruszył do mesy, by się czegoś napić i zjeść kilka kanapek. Czekał tam już Calloway. O'Malley znał go tylko z widzenia, dotychczas nie zamienił jeszcze z dziennikarzem ani słowa.

– Czy lądowanie na tym lilipucim okręciku jest tak niebezpieczne, jak na to wygląda?

– Na lotniskowcu pokład jest odrobinę większy. Nie pisze pan chyba o mnie reportażu?

– A czemu nie? Wczoraj zniszczył pan trzy okręty podwodne.

O'Malley potrząsnął głową.

– Dwie fregaty, dwa helikoptery plus posiłki z innych jednostek eskortowych. Leciałem tam, gdzie mnie skierowano. W takich łowach bierze udział wiele osób. Każda musi dać z siebie wszystko. W przeciwnym razie wygrywają ci inni chłopcy.

– Tak jak zeszłej nocy?

– Czasem i im się udaje. Właśnie spędziłem cztery godziny nad wodą i wróciłem z niczym. Może coś tam było, a może nie. Wczoraj po prostu dopisało mi szczęście.

– Czy nie dręczy pana to, że zatapia pan tylu ludzi? – spytał Calloway.

– Proszę pana, służę w marynarce siedemnaście lat i nie spotkałem człowieka, którego bawiłoby zabijanie bliźnich. Nawet tak tego nie nazywamy, chyba, że po pijanemu. Zatapiamy okręty i mówimy, że to wyłącznie okręty; martwe przedmioty bez ludzi na pokładzie. Nie jest to uczciwe, ale tak właśnie robimy. Do licha, po raz pierwszy w życiu naprawdę wykonuję zawód, do którego zostałem przyuczony. Dotąd moim zajęciem były wyprawy ratunkowe. Aż do wczoraj nie zrzuciłem ani jednej prawdziwej torpedy na prawdziwy okręt podwodny. Nie zastanawiałem się jeszcze nad tym, czy mi się to podoba, czy nie… – urwał. – To paskudny dźwięk – podjął po chwili. – Słyszy pan syk uchodzącego powietrza. Podobnie, jeśli przebije się kadłub na dużej głębokości, nagła zmiana ciśnienia wewnątrz okrętu powoduje samozapłon i ludzie się palą. Nie wiem, czy to prawda, ale tak mi ktoś kiedyś opowiadał. Tak czy owak, słyszy pan syk powietrza, potem straszny pisk – jakby opon przy gwałtownym hamowaniu. To puszczają grodzie. Następnie dźwięk rozdzieranego kadłuba, głuchy huk… coś w tym rodzaju. I koniec. Setka ludzi nie żyje. Nie. Niespecjalnie to lubię. Do licha, a jednak jest to w jakiś sposób ekscytujące – ciągnął dalej O'Malley. – Robi pan coś niebywale skomplikowanego. Wymaga to koncentracji, wprawy i masy abstrakcyjnego myślenia. Trzeba wejść w skórę tych drugich, a jednocześnie myśleć po swojemu o zniszczeniu martwego tworu, jakim jest obcy okręt podwodny. Niewiele to ma sensu, prawda? Słowem, nie zastanawiam się nad tymi aspektami swojej pracy. W przeciwnym razie nie wykonałbym roboty.

– Czy wygramy?

– To już zależy od chłopców na lądzie. My ich tylko wspieramy. Po to są te konwoje.


Folziehausen, Republika Federalna Niemiec

– Powiedziano mi, że nie żyjecie – odezwał się Bieriegowoj.

– Tym razem nie spadł mi nawet włos z głowy. Tylko Wania sobie nie pospał. Co z atakiem?

– Pierwsze doniesienia są obiecujące. Tutaj wdarliśmy się sześć kilometrów w głąb terytorium przeciwnika i prawie tyle samo w Springe. Jutro być może otoczymy Hanower.

Aleksiejew zastanawiał się chwilę, czy jego przełożony miał rację. Może faktycznie linie NATO są już tak słabe, że przeciwnik musi oddawać teren.

– Towarzyszu generale – pojawił się oficer wywiadu armii. – Otrzymałem meldunek o niemieckich czołgach w Eldagsen.

– Gdzie, do diabła, jest to Eldagsen? – Bieriegowoj popatrzył na mapę. – Toż to dziesięć kilometrów za linią frontu! Zweryfikujcie, proszę, ten meldunek!

Pod nogami zatrzęsła im się ziemia. W sekundę później ogłuszył ich ryk silników odrzutowych i huk wyrzutni rakiet.

– Trafili w radiostację! – poinformował oficer łączności.

– Natychmiast uruchomić zastępczą! – krzyknął Aleksiejew.

– Ależ to była zastępcza! Pierwszą zniszczyli zeszłej nocy – odparł Bieriegowoj. – Montują właśnie następną. Musimy zaczekać.

– Nie – sprzeciwił się Aleksiejew. – Dowodzić będziemy w ruchu.

– W ten sposób trudno o dobrą koordynację.

– Jak będziecie martwi, tym bardziej niczego nie skoordynujecie.


USS "Chicago"

Piekielnie trudno było się wyrwać. Jak w złym śnie – pomyślał McCafferty. Ale ze snu człowiek zawsze się kiedyś obudzi. W górze krążyły co najmniej trzy patrolowe maszyny Bear-F, zrzucając wokół pławy sonarowe. Były dwie fregaty klasy Krivak i sześć okrętów patrolowych Grisha. Na domiar złego przyplątał się jeszcze victor-III. Jak dotąd "Chicago" jakoś sobie radził. W ciągu kilku ostatnich godzin tej nieprawdopodobnej zabawy zatopił victora, grisbę oraz uszkodził krivaka. Sytuacja jednak wciąż była tragiczna. Rosjanie rzucili ogromne siły i McCafferty nie był już w stanie dłużej utrzymywać ich na odległość wyciągniętego ramienia. W czasie, który poświęcił na wytropienie i zniszczenie victora grupy jednostek nawodnych zmniejszyły dystans do pięciu mil. Jak bokser, który walczy z pinczerem, "Chicago" miał szansę tak długo, jak długo utrzymywał przeciwnika z dala od siebie.

McCafferty całą duszą pragnął porozmawiać z Toddem Simmsem z "Bostona". Mogliby skoordynować czynności. Podwodny telefon jednak nie działał na taką odległość, a ponadto powodował zbyt wiele hałasu. Gdyby chciał natomiast porozumieć się drogą radiową, "Boston" musiałby płynąć blisko powierzchni i wystawić nad wodę antenę. Kapitan był pewien, że Todd zaszył się pod wodą najgłębiej, jak mógł. Amerykańska doktryna zakładała, iż każdy okręt działa samotnie. Rosjanie przeciwnie, preferowali taktykę kolektywną. McCafferty potrzebował jakichś nowych pomysłów. Zgodnie z książką "Chicago" powinien tak manewrować, by oderwać się od nieprzyjaciela. W obecnej jednak sytuacji okręt był ściśle związany z zajmowaną pozycją i nie mógł zanadto oddalać się od swych towarzyszy. Gdyby Rosjanie zorientowali się, iż jest tutaj uszkodzona jednostka, rzuciliby się na "Providence" jak zgraja wściekłych psów. A on nie mógłby wiele zdziałać. Za łódź podwodną klasy 688 Iwan chętnie oddałby mniejszą jednostkę.

– Mamy jakieś pomysły? – spytał McCafferty pierwszego oficera.

– Co pan myśli o: "Przepromieniuj nas, Scotty"? – oficer chciał nieco rozładować napiętą atmosferę, ale mu to nie wyszło. Kapitan zapewne nie był miłośnikiem serialu Star Trek. – Jedyne, co możemy uczynić, by odciągnąć ich od naszych przyjaciół, to ściągnąć na siebie całą obławę.

– Przesunąć się bardziej na wschód i zaatakować grupę bojową z boku?

– To bardzo ryzykowne – odparł pierwszy oficer. – Ale co nie jest ryzykiem?

– Proszę więc przejąć ster. Dwie trzecie i jak najbliżej dna.

"Chicago" wykręcił na południowy wschód i zwiększył prędkość do osiemnastu węzłów. Teraz dopiero przekonamy się, co warte są nasze mapy – pomyślał McCafferty. – Czy Iwan ma tutaj jakieś pola minowe? Odepchnął tę myśl. Jeśli nawet na jakieś trafią, to dowiedzą się o tym na chwilę przed śmiercią.

Pierwszy oficer prowadził okręt na takiej głębokości, jaką wskazywała mapa, trzymając się siedemnaście metrów nad najwyższym w promieniu mili wzniesieniem dna. Gdyby jednak natknęli się na jakiś nie oznakowany wrak, taktyka ta niewiele by pomogła. McCafferty pamiętał swoją pierwszą wyprawę na Morze Barentsa. Gdzieś w pobliżu znajdowały się owe zatopione niszczyciele, w które Rosjanie strzelali podczas ćwiczeń z ostrą amunicją. Jeśli przy szybkości osiemnastu węzłów trafią na któryś z nich…

Płynęli jeszcze czterdzieści minut.

– Jedna trzecia – polecił McCafferty, czując, że dłużej już nie wytrzyma napięcia. "Chicago" zwolnił do pięciu węzłów.

– Wyprowadzić na peryskopową – zwrócił się do oficera szasowania balastów.

Marynarze pochylili się nad instrumentami. Kiedy zmalało zewnętrzne ciśnienie wody, rozległo się głuche tąpnięcie w kadłubie. To pancerz rozszerzył się mniej więcej o trzy centymetry. Na polecenie McCafferty'ego najpierw wysunięto maszt wykrywacza radarów. Tak jak poprzednio, urządzenie namierzyło kilka źródeł promieniowania radarowego. Potem w górę poszedł peryskop.

Nadchodził front atmosferyczny, a na zachodzie szalała burza. Bajecznie – pomyślał McCafferty. – Ulewa pochłonie dziesięć procent sygnałów naszego sonaru.

– Na dwa-sześć-cztery maszt… co to takiego?

– Na tej pozycji nie łapię żadnych sygnałów – odparł technik.

– Uszkodzony… To nasz krwak. Wykończmy go, skorośmy zaczęli. Mam… – w soczewkach mignął jakiś cień. McCafferty przechylił instrument pod kątem i ujrzał skrzydła oraz silniki beara.

– Dowodzenie, tu hydrolokacja. Wiele pław sonarowych za rufą.

McCafferty złożył uchwyty i peryskop powędrował w dół.

– Zanurzenie. Głębokość sto trzydzieści metrów. Ster lewo i cała naprzód.

Pława tkwiła w odległości dwustu metrów od "Chicago". Jej impulsy odbiły się spiżowym dźwiękiem od kadłuba okrętu.

Ile czasu potrzebuje bear, by zawrócić i zaatakować torpedą? – zastanowił się McCafferty. Na polecenie kapitana wystrzelono generator szumów. Nie zadziałał. Natychmiast posłano następny. Minęła minuta. Najpierw spróbuje namacać nas detektorem anomalii magnetycznych – błysnęło w głowie McCafferty'emu.

– Proszę przewinąć taśmę.

Dyżurny elektryk był rad, że ma wreszcie coś do roboty. Taśma wideo z nagraniem pięciominutowej obserwacji peryskopowej pokazała coś, co wyglądało jak resztki nadbudówki krwaka.

– Głębokość sto metrów. Szybkość: dwadzieścia i rośnie.

– Otrzemy się o dno, Joe – mruknął McCafferty.

Obserwował taśmę tylko po to, by się czymś zająć.

– Torpeda z lewej burty! Współrzędne: zero-jeden-pięć.

– Ster, piętnaście stopni w prawo! Cała naprzód. Zmienić kurs na jeden-siedem-pięć.

Torpeda została za rufą.

McCafferty zaczął rozważać sytuację taktyczną. Rosyjski pocisk do zwalczania okrętów podwodnych: czterdzieści centymetrów średnicy, szybkość około trzydziestu sześciu węzłów. Zasięg: cztery mile. Ilość paliwa na około dziewięć minut. Robimy… – podniósł wzrok -…dwadzieścia pięć węzłów. Jest za nami. Skoro więc znajduje się o milę z tyłu, pokona dystans w siedem minut. Dosięgnie nas. Ale my przyspieszamy dziesięć węzłów na minutę… Nie, nie dostanie.

– Impulsy wysokiej częstotliwości od strony rufy! Hydrolokator torpedy.

– Ludzie, spokojnie. Nie sądzę, by trafiła w okręt.

Za to któraś z kręcących się w okolicy ruskich jednostek może nas usłyszeć – dodał w myślach.

– Sto trzydzieści. Utrzymujemy tę głębokość.

– Torpeda coraz bliżej, sir – oznajmił szef hydrolokacji. – Impulsy brzmią trochę dziwnie. Jakby…

Z tyłu dobiegł huk eksplozji. Okrętem zakołysało.

– Jedna trzecia naprzód. Ster, dziesięć stopni wyprawo. Nowy kurs: dwa-sześć-pięć. Słyszeliście, panowie, jak rybka wyrżnęła w dno. Hydrolokacja, co nowego u was?

Rosjanie postawili nową linię pław sonarowych na północ od "Chicago", ale były chyba zbyt daleko, by wykryć obecność podwodnego okrętu. Odległość od najbliższych rosyjskich jednostek nawodnych zmniejszała się. Płynęły prosto na amerykański okręt.

– W porządku, to ich odciągnie od naszych – rzekł do pierwszego oficera.

– Pierwszorzędnie.

– Podpłyńmy jeszcze trochę na południe. Zobaczymy, może nas przeoczą. Wtedy pokażemy im, z kim mają do czynienia.


Islandia

Jeśli tylko wyniosę z tych skał głowę – obiecywał sobie Edwards – zamieszkam w Nebrasce. Wielokrotnie przelatywał nad tym stanem. Był nęcąco nizinny i płaski. Nawet okręgi administracyjne miały tam kształt sympatycznych kwadratów. Nie to co na Islandii. Tam nie spotkaliby takich bezdroży jak tutaj.

Porucznik i jego grupa posuwali się na wysokości stu siedemdziesięciu metrów. Od ciągnącej się wzdłuż wybrzeża szutrowej drogi dzieliły ich cały czas mniej więcej trzy kilometry, za plecami mieli góry, a przed oczyma rozległy widok na okolicę. Na drodze panował niewielki ruch, lecz woleli zakładać, że każdy zaobserwowany pojazd zajęty jest przez Rosjan. Może było inaczej, ale skoro okupant zarekwirował tyle cywilnych samochodów, jak mogli odróżnić owce od wilków. Woleli wszystkich traktować jak wilki.

– Odpoczynek, sierżancie? – spytał Edwards, kiedy ze swoją grupą dołączył do Smitha. Przed nimi, w odległości ośmiuset metrów ciągnęła się droga, pierwsza, jaką spotkali od dwóch dni.

– Widzi pan tamten wierzchołek? – Smith wskazał ręką jeden ze szczytów. – Dwadzieścia minut temu wylądował na nim helikopter.

– Wybrali doskonały punkt obserwacyjny. Jak pan myśli, mogą nas stamtąd dojrzeć?

– Szesnaście kilometrów albo i więcej. To zależy, szefie. Myślę, że pilnują morza. Jeśli jednak mają choć trochę oleju w głowie, powinni obserwować też skały.

– Ilu ich tam jest, pana zdaniem?

– Nie mam pojęcia. Może drużyna, może pluton. Z pewnością dysponują dobrymi lornetkami. I mają radio.

– Więc jak ich miniemy? – zaniepokoił się Edwards. Teren wszędzie był odkryty. W zasięgu wzroku rosło niewiele krzaków.

– To rzeczywiście problem, szefie. Powinniśmy przekradać się ostrożnie, trzymać blisko ziemi i korzystać z każdej nadarzającej się osłony… ale z mapy wynika, że w promieniu siedmiu kilometrów niewiele jest miejsc, które mogą zapewnić nam taką osłonę. Nie możemy też zanadto zboczyć z drogi, bo natkniemy się na główną szosę, a tej nie przejdziemy.

Pojawił się Nichols.

– W czym problem?

Smith zreferował sprawę. Edwards sięgnął po radio.

– Zauważyliście, że są na szczycie wzgórza, tak? – spytał Brytan.

– Zgadza się.

– Do licha. Musicie dotrzeć na tamto wzgórze. Nie ma szans, by się tam dostać?

A to niespodzianka – pomyślał Edwards.

– Żadnych. Powtarzam: nie ma takiej możliwości. Znam lepsze sposoby, by popełnić samobójstwo. Dajcie nam trochę czasu do namysłu. Połączymy się.

– Dobrze, czekamy.

Edwards i podoficerowie pochylili się nad mapą.

– Wszystko zależy od tego, ilu tam mają ludzi i jak są czujni – myślał na głos Nichols. – Jeśli ulokowali tam pluton, możemy się spodziewać patroli. Pytanie, jak często? Mnie osobiście nie chciałoby się dwa razy dziennie złazić z tej góry i ponownie się na nią wspinać.

– A ilu ludzi ty byś tam umieścił? – spytał Smith.

– Iwan ma na Islandii całą dywizję spadochroniarzy plus siły pomocnicze. Niech to będzie w sumie dziesięć tysięcy ludzi. Nie mogą całej wyspy zamienić w garnizon. Tak więc na tym czy na jakimś innym pagórku może znajdować się najwyżej pluton, a może tylko kilku obserwatorów. Na przykład artyleryjskich, coś w tym rodzaju. Wypatrują waszego desantu. Stamtąd, z góry, ktoś z dobrą lornetką ma oko na całą leżącą po północnej stronie zatokę. Z tyłu widok aż do Keflaviku. Wypatrują też pewnie naszych samolotów.

– Nie próbujesz przypadkiem siebie i nas uspokajać? – zapytał Smith.

– Myślę, że do tego wzgórza możemy się podkraść w miarę bezpiecznie. Potem zaczekać do nocy – takiej, jaka tutaj jest – i spróbować przejść. Będą nas mieli pod słońce.

– Robił pan już takie rzeczy? – zaciekawił się Edwards.

Nichols skinął głową.

– Na Falklandach. Byliśmy tam tydzień przed inwazją, by zbadać parę rzeczy. To samo się szykuje tutaj.

– Przez radio nic nie wspominali o inwazji.

– Poruczniku, wyląduje tutaj wasza piechota morska. Nikt mi wprawdzie tego otwarcie nie powiedział, ale nie przysłali nas tu po to, byśmy znaleźli odpowiednie miejsce na boisko piłkarskie, prawda?

Nichols miał około trzydziestu pięciu lat, z których blisko dwadzieścia spędził w wojsku. Był najstarszy w całej grupie i niebywale go irytowało, że musi słuchać rozkazów starszego rangą amatora. Jedyną zaletą młodego meteorologa było to, że chętnie słuchał rad.

– Okay, chcieli, byśmy na tym wzgórzu założyli punkt obserwacyjny. Co pan sądzi o tym niższym wzniesieniu, na zachód od głównego wierzchołka?

– By się tam dostać, musimy nadłożyć szmat drogi. Ale oczywiście, dopóki Ruscy nie zostaną zaalarmowani, możemy się tam ulokować.

– Zgoda, kiedy już przejdziemy na drugą stronę drogi, porozmawiamy z Brytanem. Ma pan rację, sierżancie Nichols. Teraz proponuję odpoczynek. Wygląda na to, że przed nami kawał drogi.

– Do podnóża wzniesienia piętnaście kilometrów. Musimy tam być o zachodzie słońca.

Edwards popatrzył na zegarek.

– W porządku, ruszamy za godzinę.

Podszedł do Vigdis.

– I co, Michael? Co robimy dalej?

Porucznik wyjaśnił jej sytuację.

– Musimy podejść bardzo blisko do Rosjan. To może być niebezpieczne.

– Chcesz powiedzieć, żebym dalej z wami nie szła?

Powiedz tak, a zranisz jej uczucia – pomyślał Edwards. – Powiedz nie, a… kurwa mać!

– Nie chcę, żeby znowu cię skrzywdzili.

– Zostanę z tobą, Michael. Z tobą jestem bezpieczna.


Southampton, Anglia

Kilka godzin zajęło wypompowanie wody, którą uprzednio wlano do wnętrza okrętu, by upozorować jego mocny przechył. Wrażenie nieprzydatności jednostki potęgować miała jeszcze ostentacyjna, gorączkowa działalność nurków. Potężne holowniki "Catcombe" i "Vecta" przeciągnęły okręt do Solent. Pokład startowy lotniskowca został odremontowany w stoczni Yosper i tylko łaty na kadłubie noszącego dumną nazwę okrętu mówiły o pośpiechu, w jakim tych napraw dokonywano. Pracowało przy nich dwa tysiące osób. Urządzenia do przechwytywania lądujących samolotów przysłano prosto z Ameryki. Stamtąd też nadeszła nowa aparatura elektroniczna, która zastąpiła dawną, zniszczoną przez rosyjskie rakiety. Holowniki podciągnęły jednostkę do Calshot Castle, skąd okręt, już samodzielnie, popłynął na południe, do Horn Channel, mijając po wschodniej stronie zacumowane w Cowes jachty. W Portsmouth czekała już eskorta. Niewielka formacja natychmiast wyruszyła w drogę. Zrazu na południe, a następnie na zachód, na kanał La Manche.

Na pokładzie wylądowały samoloty. Najpierw bombowce atakujące Corsair, a następnie cięższe intrudery oraz vikingi, maszyny do tropienia okrętów podwodnych. USS "Nimitz" wracał do służby.


USS "Chicago"

– …i ognia!

Trzy godziny morderczej pracy skumulowały się w połowie sekundy. Kiedy sprężone powietrze wypchnęło w ciemne wody Morza Barentsa dwie torpedy, przez okręt przeszło znane załodze drżenie.

Radziecki kapitan zbyt palił się do tego, by potwierdzić zniszczenie "Chicago" i, zostawiwszy daleko w tyle dwie pozostałe jednostki klasy Grisha, niebacznie zbliżył się do amerykańskiego okrętu.

Wszystkie trzy jednostki penetrowały impulsami dno w poszukiwaniu zniszczonego okrętu podwodnego. Nie spodziewaliście się, że czmychniemy na południe – uśmiechnął się pod nosem McCafferty. – Może na północ, może na wschód, ale nie na południe! "Chicago" okrążył szerokim łukiem rosyjską fregatę. Pozostając cały czas tuż poza zasięgiem jej hydrolokatora, zbliżył się do niej na odległość dwóch tysięcy metrów. Jeden pocisk wystrzelił w krivaka, a drugi w najbliższy okręt patrolowy.

– Kurs i szybkość celu bez zmian, sir – torpeda mknęła w stronę radzieckiej fregaty. – Oni ciągle przeczesują wodę po przeciwnej stronie.

Na monitorze kaskad zapłonął jaskrawy punkcik na linii dźwięku celu. Jednocześnie do wnętrza okrętu dotarł grzmot eksplozji.

– Peryskop w górę! – McCafferty nachylił się nad wziernikiem i zaczął go delikatnie dostrajać. – Trafiony. Przetrąciliśmy mu krzyże. Okay… – odwrócił instrument w kierunku grishy. – Dobrze, cel numer dwa zakręca… o cholera, włącza silniki. Zwiększa prędkość i idzie w lewo.

– Szefie, przewody torpedy przecięte.

– Ile jej zostało czasu?

– Cztery minuty, sir.

W ciągu czterech minut poruszający się z pełną prędkością grisha wydostanie się z zasięgu pocisku.

– Szlag by to, chybi. Peryskop w dół. Wynośmy się stąd. Tym razem płyniemy na wschód. Zanurzenie sto trzydzieści metrów. Dwie trzecie naprzód. Prosto na zero-pięć-pięć.

– Najpierw był huk eksplozji. W pół sekundy później zerwał się przewód torpedy numer dwa.

McCafferty i oficer ogniowy ponownie przejrzeli nakres.

– Ma pan rację. Odciąłem ją za wcześnie. No nic – kapitan zbliżył się do stołu nakresowego. – Gdzie pańskim zdaniem są teraz nasi przyjaciele?

– Dokładnie tu, sir. Dwadzieścia, do dwudziestupięciu mil.

– Myślę, że podnieciliśmy Iwana w stopniu wystarczającym. Zobaczymy, czy zdołamy tam wrócić, zanim Rosjanie połapią się w sytuacji.

– Mieliśmy szczęście, kapitanie – zauważył pierwszy oficer.

– Ma pan rację. Chcę wiedzieć, gdzie są ich okręty podwodne. Victort którego dostaliśmy, po prostu przepływał obok nas. A gdzie reszta? Jednostki nawodne nie będą nas ścigać w nieskończoność.

Pewnie, że nie – upewnił się w duchu McCafferty. Rosjanie do prowadzenia pościgu za okrętami podwodnymi ustanowili sektory dla poszczególnych typów jednostek. Okręty nawodne i lotnictwo miało swój rejon, a jednostki podwodne swój… Kapitanowi błysnęło w głowie, że jednak wykonał kawał solidnej roboty. Trzy okręty patrolowe, wielka fregata i okręt podwodny stanowiły łup, którego zdobycie komuś innemu zajęłoby dobry tydzień.

Ale to jeszcze nie koniec. Wszystko skończy się, kiedy doprowadzą "Providence" do granicy pływającego lodu.

Загрузка...