Tydzień później
Chiiuchiin, Chile
Słońce grzało niewiarygodnie, wprost bajecznie. Bosymi stopami pokonywał skalisty brzeg. Drobne draśnięcia i otarcia nie były wysoką ceną za ciepło fal omywających stopy. Pacyfik rozciągał się w nieskończoność, jego wody odradzały, jego siła obezwładniała.
Za nim góry Chile odgradzały ten raj, gdzie żyli biedni, tyrający rolnicy, głodni uwagi, odrobiny szacunku i zbawienia. Do maleńkiej parafii należało około pięćdziesięciu rodzin. Niewiele czasu upłynie, a wtopi się w tę społeczność, stanie się kimś niezbędnym, kochanym, wręcz wielbionym. Odda te uczucia z nawiązką, pomoże pokrzywdzonym przez los ludziom w ich codziennych trudach, w ich drodze do łaski Najwyższego.
Było po prostu idealnie. Od przyjazdu prawie całkiem ustało pulsowanie w głowie. Może zniknęło na dobre. Może rozpoczął naprawdę nowe życie?
Chłopcy o smagłej skórze, ubrani tylko w szorty, gonili za piłką, biegnąc ku niemu. Dwaj z nich znali go z porannej mszy. Gestykulowali żywo i coś wołali.
Zaśmiał się, kiedy przekręcili jego nazwisko. Gdy zebrali się wokół niego, głaskał czarne czupryny i uśmiechał się. Ten malec w podartych niebieskich spodenkach miał takie smutne oczy, przypomniał mu jego samego sprzed lat.
– Nazywam się Keller – poprawił. – Nie Killer.