Po przebudzeniu Maggie czuła się jak na kacu. Nogi i ręce ciążyły jej jak kamienie. Przemarzła. Ogień w kominku dawno wygasł. Nicka nie było obok niej. Wypatrzyła go na otomanie. Spał.
Zauważyła błysk światła za oknem. Usiadła. Znowu to samo. Jakiś cień z latarką minął okno. A więc śledził ich, jechał za nimi znad rzeki.
– Nick – szepnęła, ale się nie poruszył. Myśli jej się kotłowały. Gdzie zostawiła broń? – Nick – spróbowała znowu. Żadnej odpowiedzi.
Cień zniknął. Podczołgała się do schodów, cały czas patrząc na okno. Pokój rozjaśniała jedynie księżycowa poświata. Kiedy przyjechali, wyciągnęła rewolwer, idąc na górę. Położyła go na stoliku obok schodów. Stolik zniknął, nie mogła go nigdzie dostrzec. Krążyła wzrokiem po mrocznym pomieszczeniu.
Wówczas usłyszała dźwięk klamki. Nerwowo szukała czegokolwiek ostrego lub ciężkiego, czym mogłaby się obronić. Klamka zaskrzypiała, ale nie puściła. Drzwi były zamknięte na klucz. Maggie wyciągnęła rękę po lampkę z ciężką metalową podstawą. Wytężyła słuch.
Na kolanach wróciła do otomany.
– Nick – szepnęła i potrząsnęła nim. – Nick, obudź się. – Szturchnęła go za ramię. Jego ciało stoczyło się ku niej, waląc się na podłogę. Miała ręce we krwi. Spojrzała na niego. O Boże, dobry Boże. Zatkała usta zakrwawionymi rękami. Patrzyły na nią niebieskie, zimne i puste oczy Nicka. Krew zabarwiła przód jego koszuli. Miał podcięte gardło, otwarta rana wciąż krwawiła.
Potem zobaczyła znowu błysk światła. Cień był za oknem, stał tam, patrząc na nią z wyczekującym uśmiechem. Znała tę twarz. To był Albert Stucky.
Obudziła się, machając bezładnie rękami. Nick chwycił jej nadgarstki, bo okładała go pięściami. Próbowała złapać oddech. Trzęsła się i wiła w dzikich, niekontrolowanych konwulsjach.
– Maggie, już dobrze. – Jego glos był łagodny, zarazem jednak przerażony. – Jesteś bezpieczna.
Znieruchomiała, choć wciąż drżała. Spojrzała Nickowi w oczy. Były niebieskie, ciepłe, zatroskane. I żywe. Ogień huczał w kominku, liżąc potężne polana. Pokój oświetlało ciepłe, żółte światło płomieni. Za oknem śnieg przeglądał się w szybie. Nie było żadnej latarki. Żadnego Alberta Stucky’ego.
– Już w porządku, Maggie? – Przyciskał do piersi jej zaciśnięte pięści, gładząc je pieszczotliwie.
Ponownie spojrzała mu w twarz. W jej oczach pojawiło się wielkie zmęczenie.
– Nie udało się – szepnęła. – Oszukałeś mnie.
– Przepraszam. Zasnęłaś tak spokojnie. Może trzymałem cię zbyt słabo. – Uśmiechnął się.
Rozluźniła palce. Nie przestawał pieścić jej dłoni, potem przedramion, łokci, sunął dłońmi wysoko pod szerokimi rękawami szlafroka. Aż do jej ramion, a potem znów w dół. Centymetr po centymetrze rozgrzewał ją. Ale chłód był głębiej, zakradł się w jej żyły.
Oparła się o niego. Promieniał żarem. Otarła policzek o jego ciepłą bawełnianą koszulę. Wciąż za mało. Uniosła się, żeby swobodnie rozpiąć mu do końca koszulę. Unikała jego wzroku, czuła, jak bardzo jest napięty. Nick nie ruszył się. Może nawet nie oddychał. Z trudem powstrzymała się, żeby nie dotknąć jego włosów. Przytuliła tylko do niego policzek, słuchając znów jego serca i pozwalając się ogrzać jego ciepłem. Miała nadzieję, że Nick ją zrozumie.
Trząsł się, chociaż nie było zimno. Potem poczuła, że się uspokoił. Trochę szybciej oddychał, ale starał się to poskromić. Objął ją w pasie, nie pozwalając sobie na żadną pieszczotę, żaden ruch. Po prostu trzymał ją blisko i tym razem bardzo mocno.