Timmy patrzył, jak jego saneczki dryfują w dół. Jasnopomarańczowy kolor odbijał się w świetle księżyca. Chłopiec skulił się w śniegu, schowany za szuwarami rosnącymi wzdłuż brzegu. Przydała mu się teraz praktyka w katapultowaniu, którą zdobył na Cutty’s Hill, choć mama, gdyby się o tym dowiedziała, chybaby go zabiła.
Czuł się dość bezpiecznie. Dopiero teraz zobaczył, że skacząc, zgubił but. Bolała go kostka. Wyglądała śmiesznie, spuchnięta, prawie dwa razy większa niż druga. Potem dostrzegł czarny cień, który jak pająk schodził grzbietem wzgórza, trzymając się korzeni i krzewów, chwytając skał i gałęzi. Poruszał się szybko.
Timmy zerknął na saneczki, żałując, że już ich nie ma. Nieznajomy zbliżał się do brzegu rzeki. On też zobaczył saneczki, chociaż odpłynęły zbyt daleko, żeby widział, czy ktoś w nich siedzi. Może jednak myślał, że Timmy tam jest. Przestał się spieszyć. Stał, patrząc na rzekę. Może zastanawiał się, czy skoczyć za sankami do wody.
Z odległości nieznajomy wydawał się mały i chociaż było ciemno, Timmy widział, że nie kryje już twarzy pod prezydencką maską.
Timmy ukrył się głębiej w śniegu. Lekki wiatr od strony rzeki niósł ze sobą wilgotny chłód. Chłopiec szczękał zębami i drżał. Podciągnął kolana pod brodę, patrzył i czekał. Postanowił ruszyć drogą, gdy tylko nieznajomy zniknie. Droga pięła się w górę, ale lepsze to niż las. Poza tym droga musi dokądś prowadzić.
Wreszcie wyglądało na to, że nieznajomy się poddał. Pogrzebał w kieszeniach, znalazł to, czego szukał, i zapalił papierosa. Potem skręcił i zaczął iść prosto na Timmy’ego.