Śnieg wylatywał w powietrze spod jego butów jak biały puder, kiedy stawiał ciężkie kroki, przebijając się przez zaspy. Śnieg przyklejał się do spodni i wpadał za cholewki, zamieniając stopy w lód. Wydawało mu się, jakby znalazł się w cudzym ciele, które pchało go do stóp wzgórza w takim tempie, że w każdej chwili mógł runąć głową w dół.
Potem ich usłyszał, jak chichoczą i piszczą. Gwałtownie stanął, zataczając się na krzaki i trawy otoczone śnieżną koronką, dzięki którym nie stoczył się na tor saneczkarski. Padł na śnieg, a biała śmierć zaczęła wysysać ciepło z jego ciała. Starał się zapanować nad przyspieszonym oddechem, nabierając powietrza ustami i tworząc chmurkę pary przy każdym wydechu.
Powinni byli iść do domu, kiedy nie słyszał w swojej głowie tego warkotu. Dlaczego nie poszli? Zaraz się ściemni. Ciekawe, czy zastaną w domach pełne talerze, czy tylko karteczkę, że obiad jest w mikrofalówce? Czy w domu będą rodzice, którzy dopilnują, żeby zdjęli przemoczone ubrania? Czy ktokolwiek położy ich spać?
Nie mógł zapomnieć, już nie próbował. Przytulił twarz do śniegu, ufając, że zatrzyma to warkot i tętnienie. Zobaczył siebie sprzed lat. Miał wtedy jedenaście lat. Ubrany był w zieloną wojskową kurtkę z podszewką, która miała chronić przed zimnem. Połatane dżinsy obcierały go. Nie miał ciepłych butów. Zaspy sterczały na pół metra, miasto zamarło. Ojczym mógł pójść tylko w jedno miejsce, do sypialni jego matki. Kazano mu wynieść się z domu, „pobawić się na śniegu z kolegami”. Ale on nie miał kolegów. Dzieciaki śmiały się z niego, że jest chudy i nosi na sobie łachmany.
Długo siedział na zimnym podwórku, przyglądając się, jak inne dzieci jeżdżą na sankach. Wróciwszy do domu, zastał zamknięte drzwi. Przez cienkie drewniane ściany słyszał jęki i lament swojej matki. Nie potrafił odróżnić bólu od rozkoszy. Czy seks zawsze boli? – zastanawiał się. Nie wyobrażał sobie, że tak wielki ból może sprawiać komuś przyjemność. Wstydził się, że czuje ulgę, ale wiedział, że dopóki ojczym będzie wbijał się w matkę, zostawi w spokoju jego drobne ciało.
Właśnie wtedy, tkwiąc na przenikliwym zimnie, wymyślił prosty plan, do wykonania którego potrzebny był tylko kłębek sznurka. Następnego ranka ojczym jak zwykle zejdzie do warsztatu w piwnicy, ale opuści go na noszach. On i jego matka nie będą się już wstydzili ani bali. Skąd miał wiedzieć, że to matka pierwsza pójdzie do piwnicy? Tego ranka, kiedy ten strasznie zły mały chłopiec odebrał życie własnej matce, skończyło się jego życie.
Nagle usłyszał, że ktoś nad nim oddycha. Powoli podniósł wzrok i tuż przy swojej twarzy zobaczył czarnego psa. Zwierzę obnażyło kły i zawarczało niskim głosem. Błyskawicznie chwycił psa za gardło i warkot zamienił się w niegłośne kwilenie, zduszone bulgotanie, wreszcie ciszę.
Patrzył na chłopców, którzy biegali i podskakiwali w grubych kurtkach. Nareszcie zabrali sanki i pożegnali się. Jeden z nich kilka razy zawołał psa, ale w końcu dołączył do grupy przyjaciół. Po chwili rozstali się i rozeszli w różne strony. Trzech poszło w jednym kierunku, dwóch w innym. Jeden chłopiec ruszył samotnie przez przykościelny parking.
Niebo z jasnostalowego zrobiło się ponuroszare, zjaśniały uliczne latarnie. Nad cichym białym miastem zahuczał odrzutowiec. Kiedy wsiadał do swojego samochodu, w okolicy nie było żadnych pojazdów ani pieszych. Wciągnął czarną narciarską czapkę. Na siedzeniu obok kierowcy rozłożył czystą chusteczkę. Zrobił to starannie, jakby już rozpoczęła się ceremonia. Z kieszeni płaszcza wyjął fiolkę, przełamał ją i nasączył biały kawałek płótna. Potem z wyłączonymi światłami powolutku ruszył w ślad za chłopcem, który ciągnął za sobą jasnopomarańczowe plastikowe saneczki.