9

Kenneth Charter zupełnie nie odpowiadał moim wyobrażeniom; pewnie spodziewałem się poznać przysadzistego londyńczyka o gburowatych manierach. Mężczyzna, który wyszedł powitać nas w hallu tuż za szklanymi frontowymi drzwiami, był wysoki, szczupły, rudawy i zabawny. Miał zdecydowanie bardziej szkocki akcent niż słyszalne w głosie Gerarda słabe ślady Highlandów.

– Czy to jest ten konsultant? – spytał z rozbawieniem. Mój młody wiek wydal mu się raczej zabawny niż problematyczny. – Nie jest pan siwym staruszkiem, co? – Mocno uścisnął moją dłoń. – No to chodźmy. A co tam u pana, panie McGregor?

Zaprowadził nas do kwadratowego, nieciekawego biura o kremowych ścianach i wskazał ręką dwa krzesła z wysokimi oparciami, które stały przed dużym bezpretensjonalnym i nowoczesnym biurkiem. Na podłodze leżała praktyczna brązowa wykładzina, stał rząd szafek z segregatorami, na ścianie wisiała duża mapa Wysp Brytyjskich oprawiona w ramkę; w biurze panował wyraźny chłód, co mogło, ale nie musiało wynikać z faktu, że była niedziela. Kenneth Charter zdawał się tego nie zauważać, nawet o tym nie wspomniał. Pewnie zwyczajem Szkotów w komforcie dopatrywał się grzechu, oszczędność uważał za cnotę i tkwił w niezachwianym przekonaniu, że moralność możliwa jest wyłącznie w zimnym klimacie.

Zasiedliśmy z Gerardem na wskazanych krzesłach. Kenneth Charter usadowił się za biurkiem na obrotowym fotelu, na którym niedbale wychylił się do tyłu.

– Co pan powiedział temu miłemu ekspertowi? – zapytał i bez widocznych oznak niepokoju przysłuchiwał się podsumowaniu Gerarda.

– No cóż – zwrócił się do mnie dobrodusznie, kiedy Gerard skończył – chciałby pan wiedzieć, jakiego napoju pan szuka. A może potrafisz to odgadnąć, chłopcze, co? – W jego bardzo niebieskich oczach kryło się wyzywające pytanie, a ja szybko przebiegałem w pamięci przypadkowe drinki w domach klientów, aby porównać je ze wspomnieniami z „Silver Moondance”. Pod wpływem całkiem irracjonalnego impulsu powiedziałem: – Rannoch.

Charter uśmiechnął się cynicznie i zwrócił się do Gerarda:

– To znaczy, że jednak pan mu powiedział.

Gerard pokręcił przecząco głową. Ale robił wrażenie bardzo zadowolonego z siebie. Wydawało się, że już przy pierwszym podejściu jego konsultant się popisał.

– Domyśliłem się. Sprzedaję ten gatunek. Kilkakrotnie próbowałem tej whisky. Niewiele gatunków whisky przewozi się w cysternach i butelkuje w Anglii. Rannoch… po prostu do tego pasował.

– Bardzo dobrze. – Otworzył szufladę biurka i wyciągnął z niej pełną butelkę whisky Rannoch, znajomą etykietkę zdobiła imponująca postać mężczyzny w szkockiej spódniczce w czerwono-żółtą kratę. Zauważyłem, że pieczęć była nienaruszona i Charter najwyraźniej nie miał zamiaru zmieniać tego stanu rzeczy. – Świąteczny prezent od rozlewni – wyjaśnił.

– Na ostatnie Boże Narodzenie? – spytałem.

– Oczywiście. W tym roku już nie będzie takiego prezentu, prawda?

– Chyba nie – powiedziałem niepewnie. – Ale… ta butelka bardzo długo nie została otwarta.

Zachichotał. – Ja nie piję alkoholu, chłopcze. Miesza w głowie i niszczy wnętrzności. A co więcej, nie znoszę tego smaku. Potrzebujemy kogoś takiego jak pan, boja nie rozróżniłbym tego skradzionego płynu od wody z gaśnicy, gdyby nagle zapełnił się nim staw w moim ogrodzie.

– Złote rybki pewnie by pana o tym poinformowały. Wszystkie by zdechły.

– Czy ma pan profil tego ładunku? – spytałem.

– Czy mam co?

– No… jego skład. Co weszło do mieszanki. Powinien pan dostać dokładny wykaz od destylatora, jak przypuszczam. Profil to rodzaj chemicznej analizy w formie wykresu… przypomina trochę widok Nowego Jorku. Każdy składnik ma inny zarys. Dla niektórych ludzi profil jest bardzo ważny… Japończycy importują szkocką tylko na podstawie profilu, choć prawdę mówiąc, idealny profil może mieć straszny smak. W każdym razie profile są absolutnie dokładne. Tak jak typy ludzkich tkanek… badania znacznie bardziej zaawansowane niż zwykłe badanie krwi.

– Mogę panu powiedzieć jedynie, że miało to pięćdziesiąt osiem procent alkoholu. Jak zawsze Rannoch. Mam to tutaj na kwicie przewozowym. – Wyjął z szuflady deklarację celno-akcyzową i przesunął ją po biurku w moją stronę. – Nie pytam, co tam jest, po prostu to transportuję.

– Zaraz się zabierzemy do tego profilu – mruknął Gerard.

– Cło pewnie już to zrobiło – powiedziałem. – Mają odpowiednie wyposażenie do chromatografii gazowej.

Ogarnęło mnie nieprzyjemne uczucie, że Gerard ma do mnie żal, że po drodze nie powiedziałem mu o profilach, ale wtedy nie przyszło mi to do głowy.

– Chodzi mi o to – zacząłem – że jeśli wzięli próbkę z destylarni i porównali z próbką, którą policja pobrała w „Silver Moondance”, to już na pewno wiedzą, czy się zgadza, czy nie.

Zapanowało milczenie. W końcu Gerard chrząknął i powiedział:

– Może jednak wtajemniczy pan Tony’ego, co doprowadziło nas do „Silver Moondance”. Bo w tym momencie nie ma żadnego powodu, żeby Urząd Ceł kojarzył ten lokal ze skradzioną cysterną czy porównywał próbki. Nie zdają sobie sprawy, że istnieją jakiekolwiek powiązania.

Rzuciłem tylko „aha”, a Kenneth Charter szukał natchnienia na suficie, przechyliwszy krzesło tak daleko do tyłu, że powinno się przewrócić. W końcu krzesło z hałasem opadło do przodu, a on obdarzył mnie pełnym blaskiem swoich niebieskich oczu.

– Chłopcze, najpierw obietnica milczenia.

Popatrzyłem na Gerarda, który skinął głową tak nonszalancko, jakby podobne wymagania stanowiły chleb powszedni w jego pracy, co pewnie było prawdą.

– Obiecuję milczenie – powiedziałem.

Kenneth Charter skwitował to szybkim ruchem głowy, jakby uważał dotrzymywanie obietnic za rzeczjak najbardziej normalną, następnie wyjął z kieszeni pęk kluczy i otworzył środkową szufladę swojego biurka. Nie musiał długo szukać. Wyciągnął niewielki notes i położył przed sobą na biurku, naturalna dobroduszność jego twarzy ustąpiła miejsca czemuś, co przypominało posępność.

– Można ufać temu chłopcu? – spytał Gerarda.

– Sądzę, że tak.

Charter westchnął, sięgnął do notesu, który najwyraźniej otworzył się na najczęściej oglądanej stronie.

– Proszę to przeczytać. – Obrócił notes tak, żebym mógł czytać, ale nadal przytrzymywał go kciukiem.

„To” okazało się bardzo długim numerem telefonu, zaczynającym się od 0735, czyli numeru kierunkowego Reading i okolicy, pod spodem zapisano jeszcze dwie linijki.

„Powiedzieć Z UNP 786 Y bierze B’s Gin pon. ok. 10.”

– Przeczytałem. – Nie bardzo wiedziałem, czego się ode mnie oczekuje.

– Coś to dla pana znaczy?

– Pewnie jest to numer „Silver Moondance”, a Z to Zarac?

– Zgadza się. A UNP 786 Y to numer rejestracyjny mojej cysterny. – Jego głos był chłodny i pozbawiony emocji.

– Rozumiem.

– Berger’s Gin to miejsce, z którego wyruszył ładunek o 10.15 dokładnie miesiąc temu. Jutro będzie równy miesiąc. Kierowca pojechał do Szkocji, dostarczył dżin, cysternę przepłukano w Glasgow, następnie wziął ładunek whisky w magazynie Fairleya koło Helensburgha w hrabstwie Dunbarton. Wyruszył stamtąd w środę rano. W środę wieczorem nie zjawił się w rozlewni. W czwartek rano wiedzieliśmy już, że jakaś cysterna stoi na parkingu przed zajazdem dla kierowców na obrzeżach Edynburga, została jednak zidentyfikowana dopiero w piątek, ponieważ zmieniono jej numery rejestracyjne. Zarekwirował ją Urząd Cel i Akcyzy i do tej pory jej nie dostaliśmy.

Popatrzyłem na Gerarda i znowu na Kennetha Chartera.

– A pan wie – spytałem powoli – kto napisał tę wiadomość?

– Owszem, wiem. Mój syn.

Sprawa się mocno komplikuje, co Gerard dawał do zrozumienia.

– Uhm… – Starałem się, żeby moje pytanie zabrzmiało równie obojętnie jak głos Chartera. – A co mówi pański syn? Wie, gdzie się podziała zawartość cysterny? Bo… sześć tysięcy galonów szkockiej nie da się tak łatwo ukryć, a w „Silver Moondance” nie wykorzystano by tyle nawet przez sześć lat, nie mówiąc już o sześciu miesiącach…

O ile to możliwe, jego oczy stały się jeszcze bardziej intensywnie niebieskie.

– Nie rozmawiałem z moim synem. Przed dwoma tygodniami pojechał na wakacje do Australii i nie spodziewam się jego powrotu przed upływem trzech miesięcy.

W tym stwierdzeniu dało się wyczuć zadowolenie z tego powodu, tak mi się przynajmniej zdawało. Zdrada potomka nie tyle go przygnębiała, ile wydawała się co najmniej dziwna. Uśmiechnąłem się do niego dość bezmyślnie, a on ku mojemu zdumieniu odpowiedział mi niespodziewanym i szczerym uśmiechem.

– Ma pan rację – powiedział. – Jeśli o mnie chodzi, ten gnojek może tam zostać na zawsze. Na pewno nie staram się ściągnąć go do domu. Nie chcę, żeby został oskarżony, sądzony, a może wtrącony do więzienia. Zdecydowanie nie chcę, żeby mój syn znalazł się za kratkami, przynosząc wstyd całej rodzinie. Żeby matka musiała przez niego płakać, żeby siostra miała zmarnowany ślub, a jego brat napotykał trudności w uzyskaniu dyplomu prawa. Gdybym musiał wszystko sprzedać, zrobię to. Wystarczy mi jeszcze, żeby zacząć od nowa gdzie indziej. Na tym skończą się szkody, jakie ten gnojek może wyrządzić. Nie pozwolę, żeby sprowadzał na rodzinę gorsze nieszczęścia.

– Oczywiście. Mówił pan, że kiedy wyjechał do Australii…?

– Wczoraj minęły dwa tygodnie, mój chłopcze. Sam go odwiozłem na lotnisko Heathrow. Po powrocie do domu znalazłem ten notes na podłodze w samochodzie. Wypadł mu z kieszeni. Teraz pewno poci się ze strachu, marząc o tym, by się okazało, że ten notes nie wpadł akurat mnie pod nogi. Zajrzałem do środka tylko po to, żeby się przekonać, że należy do mojego syna. – Charter wzruszył ramionami i wrzucił notes z powrotem do szuflady. – Co do tego nie ma wątpliwości. Jego charakter pisma. Niewiele tu jest, kilka telefonów i spisy rzeczy do załatwienia. Od dzieciństwa zapisuje, co ma zrobić.

Wokół ust Kennetha Chartera pojawił się wyraz żalu. Każdego syna, pomyślałem, kocha się, kiedy jest mały, zanim jako dorosły sprawi rozczarowanie.

– Przykuł moją uwagę numer cysterny. Mówię panu, że zrobiło mi się niedobrze. Własny syn! Policja, cło i akcyza wszędzie szukali oszusta, który poinformował złodziei, a on tymczasem był tu, w moim własnym domu! – Pokręcił głową zdegustowany. – Wtedy posłuchałem rady znajomego przedsiębiorcy, którego kłopoty bez szumu rozwiązano, i zwróciłem się do firmy Deglet’s. A potem do pana McGregora. Tak to wygląda, mój chłopcze.

Syn Kennetha Chartera wyjechał do Australii dziesięć dni po kradzieży szkockiej i tydzień przed tym, nim furgon stoczył się do namiotu, myślałem. Jeśli rzeczywiście był w Australii, to nie miał nic wspólnego ze zniknięciem alkoholowych aktywów z „Silver Moondance” i morderstwem Zaraca. Jego ojciec powinien być wdzięczny choćby za tak drobne dary losu.

– Czy pański syn mógłby bez trudu dowiedzieć się, kiedy dokładnie cysterna wyruszy po whisky? – spytałem nieśmiało.

– W kwietniu mógłby to zrobić bez trudu. Ale w czerwcu niezupełnie. A w zeszłym miesiącu byłoby to cholernie trudne. Ale o to chodzi, że nie miałem pojęcia, iż muszę się mieć na baczności tak blisko domu. – Kenneth Charter wstał, zdawało się, że prostowanie wysokiej sylwetki trwało bez końca. Chwycił ramę mapy Wysp Brytyjskich, szarpnął nią, a mapa odsunęła się od ściany niczym drzwi i odsłoniła kolejną mapę pod spodem.

Był to równocześnie kalendarz dostaw z długą kolumną numerów rejestracyjnych cystern w lewym dolnym rogu i z datami na górze.

– Cysterny – wyjaśnił zwięźle Charter, wskazując numery. – Trzydzieści cztery. A tu szósta od góry jest UNP 786 Y.

Od tego numeru odchodziła linia z napisem: wyłączona z ruchu. Przy innych cysternach nalepione były wielokolorowe kartki, niebieskie, zielone, czerwone, żółte, szare, fioletowe, pomarańczowe. Na każdej wir dniał ręczny zapis.

– Używamy nalepek dla oszczędzenia czasu – powiedział Charter. – Na przykład fiolet zawsze oznacza kwas chlorowodorowy. Od razu wiadomo, która cysterna go wiezie. Na nalepce jest napisane skąd i dokąd. Szara nalepka do dżin, żółta – whisky. Czerwona wino. Niebieska kwas siarkowy. Zieleń to któryś z licznych środków dezynfekcyjnych. I tak dalej. Moja sekretarka, do której mam absolutne zaufanie, bo pracuje ze mną dwadzieścia lat, wypisuje nalepki i sporządza grafiki. Nigdy nie uprzedzamy kierowców, dokąd jadą ani co wiozą, dowiadują się o tym dopiero w ostatniej chwili. Regularnie zmieniają cysterny. Często dokonujemy zamiany kierowców w ostatnim momencie. Bo niektóre z tych ładunków mogłyby się okazać niebezpieczne, gdyby się znalazły w niepowołanych rękach. Obowiązuje żelazna zasada, że drzwiczki szoferki muszą być zamknięte na klucz, nawet jeśli kierowca tylko na moment wysiada. Wszyscy trzej szoferzy skradzionych ładunków przysięgają, że zamykali je i po powrocie nie znaleźli niczego niepokojącego. Zawsze byliśmy ostrożni i aż do tego roku mieliśmy szczęście. – W jego głosie zabrzmiał nagle hamowany gniew. – Trzeba było dopiero mojego syna… mojego własnego syna… żeby skruszyć nasz system.

– Zakładam, że mógł tutaj wchodzić? – zapytałem.

– Nie robił tego często. Powiedziałem mu, że jeśli nie będzie pracował w firmie, lepiej niech się trzyma z daleka. Musiał się tu jakoś wślizgnąć, ale nie wiem jak. Oczywiście wiedział o tej mapie. Ale po pierwszych dwóch kradzieżach nie pozwoliłem wypisywać nalepek whisky, na wypadek gdyby przeciek pochodził z naszej firmy. Żółte nalepki, widzi pan? Wszystkie puste. Więc gdyby zobaczył żółtą naklejkę dla tej cysterny na środę, nie dowiedziałby się, skąd zabiera towar. Szara naklejka dżinu na poniedziałek była wypisana, ale tylko miejsce załadunku, nie miejsce przeznaczenia. Gdyby ktoś chciał ukraść ładunek szkockiej, musiałby jechać za cysterną od destylarni Berger’s Gin, żeby się przekonać, dokąd zmierza.

Zmarszczyłem brwi, bo ta teoria wydała mi się zbyt daleko posunięta, ale Gerard kiwał głową, jakby takie zaangażowanie w sztukę złodziejstwa było na porządku dziennym.

– I niewątpliwie tak właśnie było – odezwał się. – Pozostaje tylko pytanie, komu Zarac przekazał wiadomość? Sam nie brał udziału w tym wydarzeniu. Nie oddalił się od „Silver Moondance” na czas wystarczająco długi, na pewno był w pracy we wtorek i w środę, zarówno podczas lunchu, jak i wieczorem, jeszcze po północy. Sprawdziliśmy.

Moje myśli odeszły od problemu, który nie był mi tak szczególnie bliski (a poza tym nierozwiązywalny). Skupiłem całą uwagę na nielicznych czerwonych nalepkach wykresu. Wszystkie informacje na nich zostały zdecydowanie przekreślone, podobnie zresztą jak na nalepkach szarych. Kenneth Charter zauważył, czemu się przyglądam, uniósł pytająco swoje gęste brwi Szkota.

– Wino – powiedziałem, niemal usprawiedliwiająco. – Mówił pan, że czerwone to wino?

– Zgadza się. Wszystkie te przewozy trzeba było odwołać. Normalnie odbieramy je z Francji i dostarczamy tu niedaleko do hurtownika, który sam je rozlewa w butelki. Kiedyś woziliśmy dużo więcej wina, ale teraz Francuzi przeważnie sami rozlewają do butelek. Połowa rozlewni gwałtownie szuka zamówień. Ciężkie czasy, chłopcze. Firmy się zamykają. Nie ze swojej winy. Świat idzie do przodu i zmienia się. Zawsze tak było. Całe życie uczysz się wyrabiać łuki, a tu ktoś wymyśla karabin.

Ukrył swój wykres w sekretnym miejscu pod mapą i wytarł ręce o spodnie, jakby uwalniał się od perfidii własnego syna.

– Ale cysterny nie powiedziały jeszcze ostatniego słowa – zauważył. – Chce pan je zobaczyć?

Zgodziłem się, bo najwyraźniej stanowiły przedmiot jego dumy. Wyszliśmy z biura, a on starannie zamknął drzwi na klucz. Prowadził nas korytarzem, po którego obu stronach znajdowały się drzwi do biur. Na końcu były potężniejsze drzwi, również zamknięte na klucz. Stamtąd wchodziło się bezpośrednio do dużego pomieszczenia, gdzie przeprowadzano konserwację i czyszczenie całej srebrnej floty. Były tu wszystkie akcesoria samochodowego warsztatu; kanał, lewary, nakrętki ze śrubami, wyposażenie do spawania, stojak z gigantycznymi nowymi oponami. Z sufitu zwisały łańcuchy i podnośniki. W pomieszczeniu tym stały dwie cysterny, którymi zajmowali się mężczyźni w brązowych kombinezonach. Z ich zachowania można było wywnioskować, że wiedzieli o obecności Chartera w firmie w niedzielne popołudnie. Gerarda i mnie obrzucili pobieżnym, pozbawionym ciekawości spojrzeniem.

– Tam – wskazał ręką Charter – w tej zagrodzonej części myjemy zbiorniki, pompy, zawory i węże. Z wierzchu robi to myjnia na zewnątrz.

Ruszył przez warsztat, oczekując, że pójdziemy za nim. Jeden z mechaników zwrócił się do niego po imieniu i powiedział, że są kłopoty z ośką. Ja z ciekawością przyjrzałem się bliżej pierwszej z cystern, która wydała mi się olbrzymia.

Cysterna w przekroju była owalna, wspierała się mocno na ramie, domyślałem się, że miała nisko umieszczony punkt ciężkości, co czyniło ją trochę niebezpieczną na zakrętach. Niska drabinka przyczepiona z tyłu pozwalała wejść na szczyt, gdzie widać było kształty luków i urządzeń ładowniczych. Srebrny metal był niepomalowany, nie zawierał też żadnej informacji o właścicielu, były tam jedynie słowa „Łatwopalny płyn” wypisane niewielkimi czerwonymi literami w pobliżu tyłu cysterny.

Na karoserii szoferki pomalowanej na czerwonawy brąz również nie było żadnego nazwiska, telefonu ani adresu. Cysterna była całkiem anonimowa, podobnie jak wszystkie pozostałe, o czym przekonałem się później. Zabezpieczenia Kennetha Chartera przez lata chroniły ich przed każdym drapieżnikiem poza zdrajcą wewnętrznym.

– Dlaczego on to zrobił? – powiedział Charter zza mojego ramienia, a ja pokręciłem głową w pełnej niewiedzy.

– Jako mały chłopiec zawsze był zazdrośnikiem, ale sądziliśmy, że z tego wyrośnie. – Westchnął. – Im robił się starszy, tym gorsze miał humory, zawsze ponury i cholernie leniwy. Starałem się zwracać do niego łagodnie, a on odpowiadał po chamsku, więc czasami musiałem wychodzić z pokoju, żeby go nie uderzyć. – Zamilkł, zastanawiając się niewątpliwie po raz tysięczny, czy sam nie ponosi winy, choć było to bezpodstawne. – Nie chciał pracować. Zdawał się myśleć, że świat winien mu utrzymanie. Wychodził, ale nie chciał powiedzieć dokąd, nie ruszył nawet palcem, żeby pomóc matce w domu. Cały czas wyśmiewał rodzeństwo, brata i siostrę, urocze dzieciaki. Zapłaciłem za jego podróż do Australii, dałem mu nawet trochę pieniędzy na wydatki. Zgodził się pojechać. Miałem nadzieję, że tam mu wbiją trochę rozumu do głowy. – Wysoką postacią wstrząsnął nieznaczny dreszcz. – Nie miałem pojęcia, że dopuścił się jakiegoś przestępstwa. Był nadzwyczaj trudny… Czyż nie zdawał sobie sprawy, że mnie zrujnuje? Czy to go w ogóle obchodziło?

Wydawało mi się, że syn nie rokował najmniejszych nadziei i ze względu na resztę rodziny Chartera spodziewałem się, że już nigdy nie wróci, ale życie nigdy nie układa się tak grzecznie.

– Pan McGregor może ocalić pańską firmę – powiedziałem, a on roześmiał się głośno w wyniku jednej z tych swoich nagłych zmian nastrojów.

Mocno poklepał mnie po ramieniu. – Panie McGregor, pan mi tu przywiózł polityka. Tak jest, chłopcze, może nawet to zrobi za takie honorarium, jakie mu płacę!

Gerard uśmiechnął się pobłażliwie, kiedy szliśmy przez pomieszczenie służące do konserwacji, a potem przez drzwi na jego końcu. Na zewnątrz, tak jak zapowiadał Charter, znajdowała się wysoka myjnia samochodowa. Jednak Charter zaprowadził nas za róg budynku, gdzie stał cały rząd cystern.

– Niektóre są w drodze – wyjaśnił. – Muszę załatwiać olbrzymie ubezpieczenie dla każdej z nich osobno, co zżera nasze zyski. Moi kierowcy siedzą w domu przed telewizorami, a klienci idą gdzie indziej. Nie możemy przewozić alkoholu, Urząd Ceł nam zabronił. Firma nie będzie mogła działać legalnie, jeśli nie może zapłacić pracownikom ani zwrócić długów. Myślę, że uda nam się funkcjonować na rezerwie jeszcze przez dwa tygodnie, przy odrobinie szczęścia. Możemy zostać zamknięci w ciągu pięciu minut, gdyby bank zdecydował się zająć cysterny, co niechybnie się stanie. Połowa cystern zawsze jest kupiona na kredyt, a jeśli nie możemy obsługiwać kredytów, jesteśmy skończeni. – Pogłaskał pieszczotliwie błyszczącego potwora. – Bardzo by mnie to przygnębiło, nie ukrywam.

Szliśmy we trzech wzdłuż imponującego szeregu, aż znaleźliśmy się przy wejściu, obok samochodu Gerarda.

– Dwa tygodnie, panie McGregor – powiedział Kenneth Charter. Energicznie uścisnął nam dłonie. – Niezbyt duże szanse, co?

– Postaramy się o wyniki – zapewnił go Gerard głosem maklera giełdowego.

Wsiedliśmy do samochodu i odjechaliśmy.

– Masz jakieś pomysły? – zapytał McGregor natychmiast, jeszcze zanim wyjechaliśmy z terenów przemysłowych.

– Właściwie tylko jeden. Po co w ogóle jestem ci potrzebny?

– Ze względu na swoją wiedzę, jak już powiedziałem. A także dlatego, że ludzie z tobą rozmawiają.

– Co masz na myśli?

– Kenneth Charter powiedział ci znacznie więcej niż mnie na temat swojego syna. Flora twierdzi, że lubi mówić do ciebie, bo słuchasz. Mówi, że słyszysz nawet to, co nie zostało powiedziane. To mnie szczególnie uderzyło. To najbardziej przydatna cecha u detektywa.

– Nie jestem…

– Nie. Jeszcze jakieś spostrzeżenia?

– No… czy widziałeś cały notes syna podczas poprzedniej wizyty?

– Owszem. Z jakiegoś powodu Charter nie chciał mi go dać, więc odbiłem na jego kopiarce każdą stronę, na której były zapiski. Tak jak powiedział, były tam jakieś numery telefonów i kilka notatek dotyczących spraw do załatwienia. Sprawdziliśmy te numery, ale wydają się niegroźne. Mieszkania przyjaciół, lokalne kino, klub bilardowy i fryzjer. Żadnych poszlak co do tego, jak poznał Zaraca, jeśli to miałeś na myśli.

– Tak.

– Zaraz ci pokażę te odbitki. Zobaczymy, czy zauważysz coś, co nam umknęło.

Mało prawdopodobne, pomyślałem. – Czy on rzeczywiście jest w Australii?

– Syn? Tak. Pierwszą noc po przyjeździe spędził w motelu w Sydney. Ojciec zarezerwował miejsce, a syn z niego skorzystał. To sprawdziliśmy. Potem jednak zgubiliśmy trop, wiemy jedynie, że nie wykorzystał biletu powrotnego. Możliwe, że nie wie o śmierci Zaraca. A jeśli wie, to niewykluczone, że postara się zniknąć jeszcze dalej z pola widzenia. W każdym razie Kenneth Charter polecił nam, żeby go nie szukać i podporządkujemy się temu. Mamy przyjąć „Silver Moondance” jako punkt wyjścia, co mówiąc szczerze, po śmierci Zaraca nie jest takie łatwe.

Zastanowiłem się chwilę i zapytałem: – Czy możesz się czegoś dowiedzieć od policji?

– Czasami. To zależy.

– Będą szukali Paula Younga – wyjaśniłem.

– Kogo?

– Flora o nim nie wspomniała? Człowieka, który zjawił się w „Silver Moondance” z centrali, jak powiedział. Przyszedł, kiedy byłem tam z sierżantem Ridgerem, który zabrał mnie tam, żebym próbował Laphroaig.

Gerard wzdrygnął się. – Flora powiedziała, że jeden z kierowników przyszedł, kiedy próbowałeś whisky i wina, i że był wściekły. Pokręciłem głową. – To nie był kierownik.

Opowiedziałem Gerardowi szczegółowo o wizycie Paula Younga. Słuchając mojej opowieści, jechał coraz wolniej.

– To zmienia sytuację – orzekł niemal odruchowo, kiedy skończyłem. – Co jeszcze wiesz, a czego Flora mi nie powiedziała?

– Barman jest homoseksualistą – powiedziałem nonszalancko. Gerard nie uśmiechnął się.

– Poza tym… – westchnąłem – Larry Trent kupił konia za trzydzieści tysięcy funtów. Nie powiedziała ci o tym?

– Nie. A czy to ważne?

Opowiedziałem historię Ramekina, który zniknął. – Może „Silver Moondance” przynosiła takie dochody, ale wątpię w to. Larry Trent płacił za trening pięciu koni, co wymaga trochę pieniędzy, i grał tysiącami. Wygrywają bukmacherzy, nie hazardziści.

– Kiedy Larry Trent kupił tego konia?

– Na aukcji w Doncaster przed rokiem.

– Przed kradzieżą whisky – stwierdził z żalem.

– Przed tą konkretną kradzieżą. Niekoniecznie przed tym, zanim wszystkie czerwone wina w jego piwnicy zaczęły smakować tak samo.

– Chcesz pełny etat?

– Nie, dziękuję.

– A jak myślisz, co się stało z Ramekinem?

– Można by przypuszczać, że został wywieziony za granicę i sprzedany.

Загрузка...