5

Na pierwszy rzut oka mężczyzna z centrali nie wydawał się onieśmielający. Niewysoki, po czterdziestce, ciemnowłosy, średniej budowy ciała, w okularach, wkroczył do baru w samodziałowym garniturze, z pytającą miną, jakby niepewny, czy dobrze trafił.

Ridger, który podobnie jak ja wziął go za klienta, powiedział głośno:

– Bar nieczynny, proszę pana.

Mężczyzna nie zwrócił na to najmniejszej uwagi, ruszył do przodu bardziej zdecydowanym krokiem, dopóki nie znalazł się na tyle blisko, by zauważyć butelki w skrzynkach. Zmarszczył brwi, popatrzył na policjanta; bez trudu zauważyłem u niego radykalną zmianę nastawienia. Napięte mięśnie, wyostrzona uwaga, gotów wybuchnąć w każdej sekundzie.

– Jestem oficerem policji – oznajmił zdecydowanie Ridger, prezentując dokumenty. – Bar nieczynny do odwołania.

– Czyżby? – spytał złowieszczo nowo przybyły. – Może zechce pan łaskawie wytłumaczyć powody.

Pomyślałem, że pierwsze wrażenie było mylące. Ten mężczyzna nie tak łatwo dał się nastraszyć.

– To sprawa policji. – Ridger zamrugał. – Nie pański interes.

– Jak najbardziej mój – odparł krótko mężczyzna. – Przyjechałem z centrali, żeby przejąć lokal. Co tu się dzieje? – Był to głos człowieka nie tylko nawykłego do wydawania rozkazów, ale przyzwyczajonego do ich natychmiastowego wykonywania. Jeśli w ogóle dało się odróżnić jakiś akcent, był to rzeczowy angielski, pozbawiony zarówno regionalnych samogłosek, jak i połykanych spółgłosek. Ale pozbawiony był też jakiejkolwiek barwy. Poczciwe stare ziarno, pomyślałem, żadnego słodu.

– Pańskie nazwisko? – ciągnął swoje Ridger, całkowicie ignorując ostry ton, jakby w ogóle go nie zauważył, choć nie miałem wątpliwości, że było inaczej.

Mężczyzna z centrali zmierzył go wzrokiem od góry do dołu, oceniając wymowę krótko ostrzyżonych włosów, płaszcza ściągniętego paskiem, wyczyszczonych butów. Ridger zareagował agresywnie, usztywnił plecy, a zaciśnięte szczęki nieomylnie świadczyły o chęci dominacji. Ciekawe, pomyślałem.

Mężczyzna z centrali przedłużał milczenie, aby dla wszystkich było jasne, że podaje swoje nazwisko po namyśle, a nie na polecenie Ridgera.

– Nazywam się Paul Young – powiedział w końcu z naciskiem. – Reprezentuję spółkę, której filią jest ta restauracja. Może teraz dowiem się, co się tutaj dzieje?

Ridger zachował agresywną postawę, kiedy zaczął informować swoim stylem rodem z policyjnych protokołów, że „Silver Moondance” zostanie postawiona w stan oskarżenia za przekroczenie warunków ustawy o sprzedaży handlowej.

– Pan sobie daruje ten żargon i mówi konkretnie – przerwał mu gwałtownie Paul Young z centrali.

Ridger wbił w niego wzrok. Paul Young zaczynał tracić cierpliwość. Żaden nie miał zamiaru wyraźnie ustąpić, ale w końcu Ridger wyjaśnił, co zawierają skrzynki.

Paul Young słuchał z rosnącym gniewem, który tym razem nie był wymierzony przeciwko samemu Ridgerowi. Teraz skierował swoje zainteresowanie na barmana (który usilnie się starał ukryć za pryszczami) i groźnie pytał, kto odpowiada za sprzedawanie podróbek. Od barmana, a potem od kelnerki i zastępcy uzyskał słabe zapewnienia, polegające na przeczących ruchach głową. Zniknęła gdzieś hardość, z jaką traktowali Ridgera.

– A kim pan jest? – zapytał niegrzecznie, oglądając mnie dokładnie. – Policjantem?

– Klientem – odpowiedziałem cicho.

Nie znalazłszy we mnie niczego, co mogłoby przykuć jego uwagę, ponownie zainteresował się Ridgerem, zapewniając go autorytatywnie, że centrala nie miała pojęcia o tych podróbkach i że oszustwo musiało narodzić się tutaj, w tym budynku. Policja może być pewna, że centrala odnajdzie winnego i sama go ukarze, i że na pewno podobna sytuacja już nigdy się nie powtórzy.

Zarówno dla Ridgera, jak i dla wszystkich pozostałych nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że Paul Young był całkowicie i nieprzyjemnie zaskoczony oszustwem, jednak Ridger z ledwo ukrywanym zadowoleniem oświadczył, że o wyniku całej sprawy zdecyduje policja i sąd, a tymczasem pan Young może mu podać adres i telefon centrali w celu ewentualnego kontaktu.

Obserwowałem Paula Younga, kiedy pisał wymagane informacje na kolejnym blankiecie restauracji dostarczonym przez barmana. Odczułem przelotne zdziwienie, że nie ma wizytówek, co oszczędziłoby mu podobnych kłopotów. Zauważyłem, że miał duże dłonie, bardzo mięsiste i białe, a kiedy pochylił głowę nad kartką papieru, dostrzegłem różowy aparacik słuchowy dyskretnie ukryty za prawym uchem poniżej oprawki do okularów. Zastanawiałem się, dlaczego nie zamówił sobie aparatu wbudowanego w oprawkę okularów.

Co za nieprzyjemność dla macierzystej firmy, znaleźć się bez ostrzeżenia w takiej sytuacji. Myślałem nad tym, kto dokonywał oszustw: kierownik, kelner od win czy sam Larry Trent? Co prawda nie było to myślenie szczególnie intensywne. Tożsamość winnego interesowała mnie znacznie mniej niż samo przestępstwo, w końcu nie tak bardzo wyjątkowe.

Sześć korków od czerwonego wina leżało na stoliku tam, gdzie je zostawiłem. Policjanci zapieczętowali otwarte butelki obfitą ilością taśmy klejącej zamiast wpychać z powrotem oryginalne korki. Schowałem je teraz do kieszeni marynarki niemal bez zastanowienia, pewnie zadziałało moje zamiłowanie do porządku.

Paul Young wyprostował się i wręczył kartkę zastępcy zastępcy, który podał ją mnie, a ja z kolei przekazałem ją Ridgerowi. Ridger rzucił na nią okiem, złożył i schował do jakiejś wewnętrznej kieszeni pod płaszczem od deszczu.

– A teraz proszę zamknąć bar – powiedział.

Barman wbił wzrok w Younga w oczekiwaniu na instrukcje, doczekał się wzruszenia ramion i niechętnego skinienia głową. Zdobna krata zsunęła się od sufitu aż do barowej lady, zamykając barmana w klatce. Przekręcił kilka kluczy i wyszedł tylnymi drzwiami. Nie wrócił już do barowej sali.

Ridger i Paul Young spierali się przez chwilę, kiedy „Silver Moondance” może podjąć pełną działalność, każdy z nich w dalszym ciągu starał się zdominować przeciwnika. Wywnioskowałem, że osiągnęli remis, bo w końcu obaj wycofali się bez żadnych rozstrzygnięć, zachowując nadal agresywną postawę, która jednak sprowadzała się raczej do groźby niż do czynu.

Ridger wycofał swoich policjantów, mnie i skonfiskowane skrzynki na parking, zostawiając Paula Younga na pastwę beznadziejnych pomocników. Po raz ostatni widziałem przedstawiciela centrali, kiedy rzuciłem okiem za siebie, przechodząc przez wahadłowe drzwi saloonu. Zza okularów obserwował puste stoliki rozległych włości w czerwieni i czerni, w kolorach ruletki.


Odwożąc mnie do sklepu, Ridger mamrotał coś pod nosem, a kiedy poprosiłem o pokwitowanie na skrzynkę z winem, którą przewoził w bagażniku, cierpliwość go opuściła.

– Tych dwanaście butelek należy do mnie – przypomniałem. – Zapłaciłem za nie i chcę je dostać z powrotem. Sam pan powiedział, że do postawienia zarzutów wystarczy panu whisky. Wina były moim pomysłem.

Przyznał to niechętnie i wydał mi pokwitowanie.

– Jak mogę się z panem skontaktować? – spytałem.

Podał mi adres swojego komisariatu i bez najmniejszego podziękowania za pomoc, o którą prosił, szybko odjechał. Pomyślałem, że naprawdę niewiele się różni od Paula Younga.

W sklepie pani Palissey niemal znikała w tłumie klientów, co zdarzało się czasami w poniedziałkowe poranki. Widać było, że jest zmęczona.

– Proszę iść na lunch – powiedziałem, chociaż było jeszcze wcześnie.

Z wielką wdzięcznością porwała palto, wzięła Briana i udała się do lokalnej kafejki na pasztet w cieście, frytki i porcję plotek ze swoją stałą przyjaciółką z drogówki.

Klienci nadal przychodzili, obsługiwałem ich z niejako automatyczną łatwością, uśmiechnięty, zawsze uśmiechnięty, dostarczając przyjemności jej poszukiwaczom. Przez wiele lat u boku Emmy zdecydowanie lubiłem sprzedawać, znajdowałem satysfakcję w dostarczaniu radości innym. Jednak bez niej dawne ciepło stało się powierzchowne, toteż teraz rozdawałem jedynie warstewkę sympatii, kiwałem głową, uśmiechałem się, właściwie nie słuchając, jedynie czasami słyszałem w głosach klientów niewypowiedziane słowa. Wyparowała gdzieś moja dawna siła, ale prawdę mówiąc, nic mnie to nie obchodziło.

W trochę spokojniejszej chwili zrobiłem listę dla hurtownika, zamierzając udać się do niego zaraz po powrocie pani Palissey. Zauważyłem przy tym, że Brian bez żadnych sugestii z mojej strony uporządkował i zamiótł magazyn. Telefon zadzwonił trzy razy, za każdym razem było to poważne, duże zamówienie, a po sprawdzeniu kasy okazało się, że poranny handel przyniósł całkiem pokaźny zysk. Wszystko jak na ironię…

Weszło dwoje nowych klientów; najpierw obsłużyłem kobietę, przestraszoną damę w średnim wieku, która przychodziła codziennie po butelkę najtańszego dżinu i ukrywała ją sekretnie w olbrzymiej torbie, rzucając ukradkowe spojrzenia za okno wystawowe, czy akurat nie przechodzi ulicą jakiś sąsiad. Dawno temu zapytałem ją, dlaczego nie kupuje skrzynki, bo w ten sposób byłoby taniej, ale wystraszyła się i zaraz zaprotestowała, że nie tak do końca, bo chodzi też o spacer. W jej oczach prócz samotności malował się strach, że zostanie uznana za alkoholiczkę, co nie do końca byłoby prawdziwe. Poczułem wyrzuty sumienia z powodu swojego okrucieństwa, bo przecież doskonale rozumiałem, dlaczego kupowała za każdym razem tę jedną, sekretną butelkę.

– Miły dzień, prawda, panie Beach? – powiedziała bez tchu, ukradkiem obserwując ulicę.

– Nie najgorszy, pani Chance.

Podała mi dokładnie odliczone pieniądze, monety rozgrzane w dłoni, banknoty starannie sprawdzone, i nerwowo obserwowała, jak zawijam w miękki papier tę buteleczkę pocieszenia.

– Dziękuję, pani Chance.

Skinęła głową w milczeniu, obdarzyła mnie półuśmiechem, schowała butelkę do torby i wyszła, zatrzymując się w progu, by przeprowadzić szybki rekonesans. Włożyłem pieniądze do kasy i spojrzałem pytająco na mężczyznę, który cierpliwie czekał na swoją kolej. Znalazłem się oko w oko nie tyle z klientem, ile z prowadzącym wczoraj śledztwo Wilsonem.

– Witam, panie Beach – powiedział.

– Dzień dobry, panie Wilson.

Ubrany był dokładnie tak samo, jakby nigdy nie kładł się do łóżka ani się nie golił, co jednak chyba zrobił. Sprawiał wrażenie świeżego i wypoczętego, poruszał się swobodnie tym swoim powolnym krokiem, z przygarbioną posturą, miał wszechwiedzące oczy i zupełnie niekontaktową twarz.

– Zawsze pan wie bez pytania, czego chcą klienci?

– Dość często, ale na ogół czekam, aż to powiedzą.

– Tak jest uprzejmiej?

– Zdecydowanie. Milczał chwilę.

– Przyszedłem zadać panu jedno czy dwa pytania. Czy możemy gdzieś porozmawiać?

– Po prostu proszę mówić – powiedziałem tonem usprawiedliwienia. – Przynieść panu krzesło?

– Jest pan sam?

– Tak.

Przyniosłem krzesło z kantorka i postawiłem je przy ladzie, a ledwie zdążyłem to zrobić, weszły trzy osoby po Cinzano, sherry i piwo. Wilson niemal bez zmrużenia powiek czekał, aż obsłużę klientów, a kiedy drzwi zamknęły się po raz trzeci, poruszył się bez oznak zniecierpliwienia i zapytał:

– Czy wczoraj na przyjęciu rozmawiał pan z szejkiem? Uśmiechnąłem się mimo woli. – Nie, nie rozmawiałem.

– Dlaczego uważa pan, że to zabawny pomysł?

– No… dla szejka to wszystko… – Wskazałem ręką na ściany obstawione półkami pełnymi butelek -…jest zdecydowanie grzeszne. Zabronione. Zgubne. Tak jak dla nas kokaina. W jego oczach jestem dilerem. W jego ojczyźnie siedziałbym wwiezieniu albo jeszcze gorzej. Nie odważyłbym się z nim rozmawiać. Chyba że szukałbym pogardy.

– Rozumiem. – Wilson potakiwał głową, jakby rozważając islamski światopogląd. Potem lekko zesznurował usta, zbliżając się, jak podejrzewałem, do pytania, które w ogóle go tu sprowadziło.

– Proszę jeszcze wrócić pamięcią do momentu, kiedy znalazł się pan poza namiotem i furgon się toczył.

– I?

– Dlaczego pan wyszedł?

Wyjaśniłem, że musiałem przynieść więcej szampana.

– A kiedy pan wyszedł, to furgon już się staczał?

– Nie. Kiedy wyszedłem, spojrzałem na samochody i wszystko było w porządku. Pamiętam, bo zwróciłem uwagę na to, że jeszcze nikt nie odjechał… i miałem nadzieję, że przywiozłem dosyć szampana, żeby starczyło do końca.

– A czy koło furgonu ktoś się kręcił?

– Nie.

– Jest pan tego pewien?

– Absolutnie. Nie widziałem tam nikogo.

– Czy już pan wracał do tego, co zanotowała pamięć… zanim przyszedłem?

– Tak, można by tak to określić. – Uśmiechnąłem się. Westchnął i zapytał: – A czy w ogóle widział pan kogokolwiek w pobliżu samochodów?

– Nie. Chociaż… kręciło się tam dziecko z psem.

– Dziecko?

– Ale nie było to w pobliżu furgonu. Raczej bliżej mercedesa szejka.

– Czy potrafi pan opisać to dziecko? Zmarszczyłem brwi. – No cóż… to był chłopiec.

– Ubrany w…?

Patrzyłem bezmyślnie na stojaki z winem, usiłując sobie przypomnieć.

– Ciemne spodenki… może dżinsy… i granatowy sweter.

– Włosy?

– Szatyn, chyba. Ani blond, ani czarne.

– Wiek?

Zastanawiałem się, patrząc znowu na niestrudzonego śledczego.

– Malec, taki czterolatek.

– Skąd ta pewność w tej kwestii?

– Nie mam pewności… tyle że jego główka nadal była nieproporcjonalnie duża w stosunku do reszty ciała.

W oczach Wilsona pojawiły się błyski.

– A pies? – zapytał.

Ponownie zapatrzyłem się w przestrzeń, znowu zobaczyłem chłopca na wzgórzu. – Chart.

– Na smyczy?

– Nie… odbiegał i wracał do chłopca.

– A w jakich butach był chłopiec?

– Na miłość boską, przecież widziałem go zaledwie przez kilka sekund.

Wilson zacisnął wargi. Popatrzył na swoje dłonie i przeniósł wzrok na mnie. – Nie widział pan nikogo więcej?

– Nie.

– A szofer szejka? Pokręciłem głową.

– Mógł siedzieć w samochodzie, ale to trudno stwierdzić. Widział pan, że w mercedesie są przyćmione szyby.

Poruszył się, podziękował i już wstawał z krzesła.

– Nawiasem mówiąc – wtrąciłem – ktoś ukradł z mojej furgonetki trzy skrzynki szampana i kilka innych butelek chyba zaraz po wypadku. Muszę zgłosić tę kradzież policji, zanim upomnę się o ubezpieczenie… Mógłbym to zgłosić panu?

– Zanotuję, że pan zgłosił – powiedział, uśmiechając się do mnie.

– Dziękuję.

Wyciągnął do mnie rękę nad kontuarem.

– To ja panu dziękuję, panie Beach.

– Niewiele panu pomogłem.

Uśmiechnął się tym swoim mało komunikatywnym uśmiechem, dobrodusznie skinął głową i poszedł.

Wielki Boże, pomyślałem bez związku, obserwując oddalającą się przygarbioną sylwetkę, skorupy stu pięćdziesięciu szklaneczek leżą w ogrodzie na tyłach domu Hawthornów. Dobrze, że mam ubezpieczenie, ale we wtorek, czyli jutro, powinienem dostarczyć te same szklaneczki na winno-serowo-dobroczynne świąteczne przyjęcie Towarzystwa Pań z Doliny Tamizy, o czym zupełnie zapomniałem.

Zadzwoniłem więc na numer Hawthornów, nie chciałem Florze zawracać głowy, jednak dobrze byłoby się dowiedzieć, czy zostało jakieś niepotłuczone szkło. Odpowiedziała mi automatyczna sekretarka donośnym, zdrowym i lekko rozmarzonym głosem Jimmy’ego, zachęcając, bym podał nazwisko, numer telefonu i wiadomość.

Posłuchałem tej prośby, zastanawiając się, jak się czuje Jimmy na intensywnej terapii.

Kiedy wróciła pani Palissey, zabrałem Briana do hurtowni, gdzie pomógł mi przenosić niezliczone skrzynki z jednego wózka na drugi, potem pakować je do furgonetki i wreszcie do magazynu na zapleczu sklepu. Po dwunastu latach takich ćwiczeń moje własne mięśnie mogły wykonywać pracę wózka widłowego, ale Brian też zaczynał nieźle sobie radzić. Uśmiechał się przy pracy. Lubił dźwigać skrzynki. Lekceważącym gestem brał dwie naraz, domagał się, żebym dokładał mu trzecią.

Brian nigdy nie był rozmowny, co w pełni doceniałem. W drodze powrotnej siadał potulnie obok mnie w furgonetce, usta jak zwykle miał otwarte, zastanawiałem się często, co też się dzieje w tej jego pustej, wielkiej głowie i jak wiele mógłby pojąć, gdyby ktoś się tym zajął. Zorientowałem się, że podczas tych trzech miesięcy u mnie bardzo dużo się nauczył. W porównaniu z pierwszym dniem pracy stał się teraz niebywale użyteczny.

Po powrocie samodzielnie rozładował furgonetkę i wszystko ustawił w magazynie na właściwym miejscu. Od chwili gdy zaczął u mnie pracować, przeorganizowałem pod niego cały magazyn.

Pani Palissey przyjęła dwa dalsze zamówienia telefoniczne, spędziłem więc jakiś czas, pakując zamówione alkohole w pudła, które Brian zaniesie do furgonetki. Często myślałem, że sprzedawanie win nie jest spokojnym artystycznym zajęciem, raczej ciężką pracą fizyczną.

Kiedy wypisywałem w kantorku rachunki, które należało wysłać wraz z zamówionym towarem, znowu zadzwonił telefon. Sięgnąłem jedną ręką po słuchawkę, nie odrywając oczu od pracy.

– Tony? – pytał kobiecy głos. – Mówi Flora.

– Jak się masz, droga Floro. Jak Jack? Jak wszystko?

– Och – wydawała się zmęczona ponad wszelką wytrzymałość. – Wszystko jest tak straszne. Wiem, że nie powinnam tak mówić, ale…

– Przyjadę po szkło – wtrąciłem, słysząc w jej głosie niewypowiedzianą prośbę. – I zrobię to zaraz.

– Niewiele ocalało… ale przyjedź, jak najbardziej.

– Będę za pół godziny.

Podziękowała cichym głosem i odłożyła słuchawkę.

Spojrzałem na zegarek. Czwarta trzydzieści. Zazwyczaj o tej porze w poniedziałki pani Palissey i Brian wyruszali furgonetką rozwozić zamówienia do miejsc znajdujących się mniej więcej po drodze do ich domu. Następnego ranka kończyli rundę. Zatrudniłem panią Palissey głównie dlatego, że miała prawo jazdy, a ona z kolei cieszyła się, że może korzystać ze starego sklepowego rovera combi. Zamienialiśmy się samochodami w zależności od potrzeby. Zaproponowałem, że sam zajmę się dziś rozwożeniem zamówień, jeśli ona zostanie do piątej, zamknie sklep i pojedzie do domu roverem.

– Jak najbardziej, panie Beach – powiedziała usłużnie. – A jutro rano przyjadę o dziewiątej trzydzieści.

Podziękowałem skinieniem głowy, zebrałem rachunki, zamówienia, wsiadłem do furgonetki i ruszyłem na wzgórze do stajni Jacka Hawthorna, gdzie niewiele się zmieniło od poprzedniego dnia.

Ze szczytu wzgórza zobaczyłem, że wielki zielony furgon nadal stoi na trawniku, a za nim zwał brezentu – pozostałość namiotu. Zniknął tylko szejk i jego ochroniarze. Na pokrwawionej macie poniewierały się stoły na kozłach i fragmenty słupa podtrzymującego namiot, a promienie popołudniowego słońca rozbłyskiwały od czasu do czasu na milionach szklanych odłamków.

Podobnie jak poprzednio, zaparkowałem przy kuchennym wejściu i z westchnieniem zamknąłem na klucz drzwiczki furgonetki. Flora wolnym krokiem wyszła mi na powitanie. Ubrana była w szarą spódnicę i zielony rozpinany sweter, pod oczami miała ciemne cienie.

Uścisnąłem ją i pocałowałem w policzek. Nigdy dotychczas nie byliśmy na takiej stopie, ale nieszczęścia czyniły cuda w tej dziedzinie.

– Jak Jack? – spytałem.

– Zoperowali mu nogę… spięli ją, jak mówią. Nadal jest nieprzytomny po operacji… ale widziałam go dziś rano… zanim… – Jej głos drżał tak samo jak przez telefon. – Był w bardzo złym nastroju. Strasznie przygnębiony. Poczułam się okropnie. – Ostatnie słowo wypowiedziała ze szlochem, a całą twarz wykrzywił płacz. – O Boże, o Boże…Objąłem mocno jej drżące ramiona. – Nie martw się. On z tego wyjdzie. Na pewno.

Skinęła głową w milczeniu, pociągała nosem i szukała w kieszeni chusteczki; po chwili powiedziała przez łzy: – On żyje, więc powinnam być wdzięczna choćby za to. Mówią, że już niedługo wyjdzie do domu. Ale to wszystko…

Skinąłem głową.

– Trochę za dużo, co?

Wytarła oczy, jakby powróciła jej energia, a ja spytałem, czy nie przyjedzie któreś z jej dzieci, żeby podtrzymać ją w najcięższych chwilach.

– Są tacy zajęci… sama powiedziałam, żeby nie przyjeżdżali. A Jack naprawdę jest o nich zazdrosny, nie chciałby, żeby tu byli pod jego nieobecność. Nie powinnam tego mówić, sama nie wiem, kochany Tony, dlaczego wszystko ci mówię.

– To tak jakbyś mówiła do tapety – powiedziałem. Uśmiechnęła się nieznacznie, a to już był postęp.

– A jak Jimmy? – zapytałem.

– Nie widziałam go. Mówią, że jest przytomny i że w jego stanie nie ma pogorszenia. Nie wiem, jak sobie poradzimy, jeśli on szybko nie wyzdrowieje… on tu wszystko prowadzi, wiesz… a bez nich obydwu… czuję się taka zagubiona. Nic nie mogę na to poradzić.

– A ja mogę w czymś pomóc?

– O tak – odpowiedziała natychmiast. – Miałam nadzieję… kiedy powiedziałeś, że przyjedziesz… Masz trochę czasu?

– Na co? – spytałem.

– Tony, skarbie, nie wiem, jak wiele mogę od ciebie oczekiwać, ale czy mógłbyś… mógłbyś zrobić razem ze mną obchód stajni?

– Oczywiście – odparłem, zaskoczony. – Jeśli sobie życzysz.

– Chodzi o wieczorny obrządek – wyjaśniła pospiesznie. – Jack bardzo nalegał, żebym zrobiła obchód. Domaga się, bym mu wszystko opowiedziała, bo główny stajenny jest nowy, pracuje u nas dopiero od zeszłego tygodnia i Jack twierdzi, że nie ma do niego zaufania mimo wszystkich referencji, więc musiałam mu obiecać, że zrobię obchód. A wie doskonale, że ja nie mam najmniejszego pojęcia o koniach, i mimo to wymógł na mnie tę obietnicę. Był taki przygnębiony, że mu obiecałam.

– Nie ma problemu. Zrobimy obchód razem, obydwoje będziemy słuchać stajennego, a potem zrobimy notatki, żebyś wiedziała, co powiedzieć Jackowi.

Odetchnęła z ulgą i spojrzała na zegarek. – Wydaje mi się, że już czas.

– W porządku.

Obeszliśmy dom, udając się w kierunku stajni i jej sześćdziesięciu mieszkańców.

Stajnie Jacka składały się z dwóch dużych kwadratowych starych budynków, wzniesionych głównie z drewna, pomalowanych na biało. Drzwi do wielu boksów były otwarte, stajenni krążyli w tę i z powrotem z workami i kubłami, w niektórych boksach zamknięta była dolna połowa drzwi, a zaciekawione końskie łby wyglądały przez górną połowę.

– Lepiej zacznijmy od młodzieży – zaproponowała Flora. – A potem pójdziemy do klaczy, tak jak robi Jack. Co ty na to?

– Jak najbardziej.

Moja znajomość koni ograniczała się do tego, że wychowywałem się wśród nich, zarówno przed śmiercią ojca, jak i później. Moja matka, całkowicie im oddana, rzadko mówiła o czymkolwiek innym. W młodości startowała w wyścigach przełajowych, uwielbiała też polowanie, które wypełniało jej życie wtedy, gdy ojciec był na służbie. Wypełniało to zresztą i jego życie, ilekroć był w domu i akurat nie startował w wyścigach. Codziennie widziałem radość i zadowolenie na ich twarzach i usilnie się starałem wykrzesać w sobie podobne uczucia, ale ilekroć udało mi się okazać entuzjazm, był on nieszczery, miał jedynie zadowolić rodziców. Galopując za psami po błotnistych polach w listopadzie, myślałem jedynie o tym, kiedy można będzie wycofać się do domu, a jedyna część całego rytuału, która rzeczywiście sprawiała mi przyjemność, to czyszczenie i karmienie koni po zakończeniu polowania. Te wielkie stworzenia, zmęczone i brudne, były tak bezkrytyczne. Nigdy nie mówiły, żeby trzymać pięty razem, łokcie do środka, głowę do góry, a plecy prosto. Nie oczekiwały od nikogo niezwykłej odwagi i przeskakiwania największych płotów. Nie miały nic przeciwko temu, że ktoś prześlizgnął się przez furtkę. Zamknięty w jednym boksie z koniem, nuciłem, czyszcząc go z błota i potu; czułem wtedy rodzaj kompletnej milczącej jedności i byłem bardzo szczęśliwy.

Po śmierci ojca matka nadal jeździła na polowania, a przez ostatnie dziesięć lat była jednym z dwójki głównych łowczych lokalnego polowania, co sprawiało jej nieustającą i niesłabnącą satysfakcję. Często myślałem, że kiedy wreszcie wyniosłem się z domu, sprawiło jej to niekłamaną ulgę.

Stajenni Jacka Hawthorna byli w polowie popołudniowego programu czyszczenia, karmienia i pojenia koni, co w całym wyścigowym świecie znane jest pod nazwą „wieczornego obrządku”. Zazwyczaj trener w towarzystwie głównego stajennego robił w tym czasie obchód, zatrzymując się przy każdym boksie, żeby obejrzeć konia, sprawdzić, czy ma ciepłe nogi (zły znak) i oczy pełne życia (dobry).

Nowy masztalerz Jacka przywitał Florę z przesadną usłużnością, co napełniło mnie niesmakiem, a Florze wyraźnie odebrało resztkę pewności siebie. Przedstawiła go jako Howarda i wyjaśniła, że pan Beach będzie jej towarzyszył w obchodzie.

Howard mnie również zaczął traktować uniżenie i rozpoczęliśmy wędrówkę, która zdawała się przebiegać zgodnie z codzienną rutyną. Ze względu na Florę bardzo uważnie słuchałem wszystkich jego uwag.

Zdawało mi się, że niewiele mogło się zmienić od poprzedniego ranka, kiedy w stajni był Jack. Jeden z koni nastąpił na kamień podczas treningu i lekko utykał na nogę. Inny zjadł jedynie połowę południowej porcji. Trzeci otarł sobie skórę na pęcinie, trzeba będzie na to uważać.

Flora w regularnych odstępach powtarzała „rozumiem”, „przekażę panu Hawthornowi”, a Howard usłużnie podsuwał, że może absolutnie na nim polegać, on się wszystkim zajmie do powrotu pana Hawthorna.

Doszliśmy do koni szejka, które nadal przebywały w stajni, a potem do tryskających zdrowiem koni Larry’ego Trenta. Przez cały sezon wydawały się niepokonane. Zarówno szejk, jak i Larry Trent umieli znakomicie ocenić możliwości koni, ponadto dopisywało im szczęście.

– Pewnie stracimy te konie – zauważyła z westchnieniem Flora. – Jack mówi, że będzie to dla nas duży cios finansowy.

– I co się z nimi stanie? – spytałem.

– Nie wiem. Konie szejka pewnie zostaną sprzedane. Nie wiem, czy on ma jakąś rodzinę. A piątka Larry’ego Trenta wróci oczywiście do swoich właścicieli.

Uniosłem pytająco brwi, ale ze względu na usłużną obecność Howarda nic nie powiedziałem. Dopiero kiedy zmierzaliśmy z Florą do mojej furgonetki, zapytałem, co miała na myśli.

– Konie Larry’ego Trenta? – powtórzyła. – Nie były jego własnością. Dzierżawił je.

– Płacił za nie raty?

– Nie, dzierżawa to rodzaj umowy. Załóżmy, że ktoś ma konia, ale nie stać go na opłacenie trenera, a ktoś inny chce puścić konia na wyścigach pod swoim nazwiskiem, stać go na opłacenie trenera, ale nie na zakup konia. Więc tych dwoje ludzi zawiera umowę, oczywiście formalnie podpisaną i zarejestrowaną. Zazwyczaj jeśli koń wygrywa, nagroda dzielona jest pół na pół między obu partnerów. Wiesz, że to się zdarza bardzo często…

– Nie miałem pojęcia – wyznałem pokornie.

– Jak najbardziej. Larry Trent zawsze tak robił. Był w tym bardzo sprytny. Dzierżawił konia, powiedzmy, na rok. Jeśli koń dobrze się spisał, przedłużał umowę na następny rok, ale jeśli koń nic nie wygrał, brał kolejnego. Możesz wydzierżawić konia na jak długo chcesz, to sprawa dogadania się. Może to być na rok, na sezon, na trzy miesiące… według życzenia.

Zainteresowało mnie to.

– A jak się załatwia taką dzierżawę?

– Jack ma niezbędne formularze.

– Chodzi mi o to, skąd wiadomo, że ktoś ma konia, którego wydzierżawi, ale nie sprzeda?

– Poczta pantoflowa – odparła niepewnie. – Ludzie po prostu o tym mówią. Czasami dają ogłoszenia. Czasami któryś z właścicieli prosi Jacka, żeby znalazł dzierżawcę, bo w ten sposób oszczędza na kosztach treningu i utrzymania. Najczęściej dzierżawią klacze, bo potem dostają je z powrotem do hodowli.

– Bardzo sprytne – powiedziałem.

Flora skinęła głową. – Larry Trent bardzo lubił ten system, bo dzięki niemu mógł puszczać w gonitwach pięć koni, zamiast mieć na własność tylko jednego. Ten człowiek był wielkim hazardzistą.

– Hazardzistą?

– Tysiąc na tego… tysiąc na tamtego… samo słuchanie o tym było męczące.

Spojrzałem na nią rozbawiony.

– Nie lubiłaś go?

– Chyba był w porządku – powiedziała z powątpiewaniem. – Zawsze przyjacielski. Jack mówił o nim: dobry właściciel. Płacił regularnie i rozumiał, że koń to nie maszyna. Prawie nigdy nie obwiniał dżokeja, jeśli przegrał. Choć był jakiś tajemniczy. Nawet nie wiem dlaczego, ale zawsze miałam takie wrażenie. Ale hojny, nie można powiedzieć. W zeszłym tygodniu zaprosił nas na kolację do tej swojej knajpy, „Silver Moondance”. Strasznie głośno grała orkiestra… – Westchnęła. – Ale ty przecież wiesz, że tam byliśmy… Jimmy mówił mi, że opowiedział ci o tej whisky. Radziłam mu, żeby nie zawracał sobie głowy. Jack nie chciał, żeby Jimmy spowodował jakieś kłopoty.

– No, kłopoty i tak się zaczęły, choć nie ma to już większego znaczenia.

– Co masz na myśli?

Opowiedziałem jej o półprzytomnych majaczeniach Jimmy’ego i o mojej wizycie w barze „Silver Moondance” z sierżantem detektywem Ridgerem. Wytrzeszczyła oczy z westchnieniem „wielkie nieba”.

– Ktoś tam dokonuje wielkiego przekrętu – powiedziałem. – Z wiedzą lub bez wiedzy Larry’ego Trenta…

Odpowiedziała dopiero po dłuższej chwili.

– Wiesz, kiedyś zrobił coś, czego nie mogłam zrozumieć. W zeszłym roku byłam na aukcji w Doncaster z przyjaciółmi, u których się zatrzymałam. Jack nie pojechał, miał tu zbyt dużo pracy. Ale był tam Larry Trent. Nie widział mnie, aleja go widziałam po drugiej stronie padoku, licytował konia, który się nazywał Ramekin. – Na chwilę umilkła. – Wylicytował na swoją korzyść, więc pomyślałam: dobrze, Jack będzie miał nowego podopiecznego. Ale koń nigdy się nie zjawił, a Larry Trent ani słowem o nim nie wspomniał. Opowiedziałam o tym Jackowi, naturalnie, a on uznał, że musiałam się pomylić. Larry Trent nigdy nie kupował koni, więc nawet nie zamierzał go o to pytać.

– A kto później trenował tego Ramekina? – spytałem.

– Nikt. – Popatrzyła na mnie zaniepokojona. – Nie oszalałam. Sprawdzałam ceny w „Sporting Life”. Został sprzedany za ponad trzydzieści tysięcy funtów. Nie napisali, kto go kupił, ale jestem pewna, że był to Larry Trent, bo pomocnicy licytatora podeszli do niego, by spytać go o nazwisko, kiedy wylicytował tego konia. Ale potem już nic się nie wydarzyło.

– No, ktoś jednak musi go mieć – wydedukowałem logicznie.

– Tak przypuszczam. Ale nie ma go na liście żadnej stajni trenerskiej. Sprawdziłam to, bo wiesz, byłoby nieprzyjemnie, gdyby Larry posłał go gdzie indziej po tych wszystkich gonitwach, które Jack wygrał dla niego. Ale Ramekina nigdzie nie było, nie startował ani razu w ciągu sezonu, bo specjalnie to sprawdzałam. Ramekin po prostu… zniknął.

Загрузка...