18

Korytarz kończył się w kuchni: w olbrzymich jaskiniowych pomieszczeniach, zewsząd wyrastały monstrualne misy i głębokie tace z nierdzewnej stali.

Pusto, zimno, czysto, szaro i lśniąco; opustoszały pejzaż science fiction, gdzie we wtorek na pewno tętniło życie, było ciepło, pachniało jedzeniem, ruch nie ustawał. Teraz paliło się tu jedynie kilka świateł, zupełnie niewystarczających na takie powierzchnie, nie było jednak śladu, że ktokolwiek tu pracuje. Wbrew wszelkim postanowieniom obejrzałem się za siebie w chwili, gdy skręcałem z korytarza, i zobaczyłem, że Vernon rzeczywiście za mną idzie, pokonał już niemal połowę drogi.

Znikając mu z pola widzenia, ponownie pomachałem ręką, miał to być krótki i uspokajający znak.

Ale najwyraźniej nie uspokoił Vernona. Usłyszałem jego głos dobiegający z daleka: – Hej!

Nie wiedział, kim jestem, niepokoił się jednak, że mogłem usłyszeć to, co usłyszałem. Ten niepokój rodził się z poczucia winy, a upór w ściganiu mnie wynikał z całkiem prawidłowego instynktu. Jeśli przypuszczał, że stanowię dla niego zagrożenie, to się nie mylił.

Niech go diabli wezmą, pomyślałem. Stanowił wprawdzie trochę lepszą perspektywę niż Paul Young, ale nieznacznie. Może zdołałbym się uwolnić od niego, twierdząc, że sprawdzam tylko przewody elektryczne… ale nie jest to pewne. Dużo lepiej, żebym zniknął w sposób równie niewyjaśniony, jak się pojawiłem.

Piekarniki były na tyle duże, że można było się do nich wślizgnąć… tyle że miały oszklone drzwiczki… i palniki gazowe w środku. Więc gdzie?

Inne wyjście… Musi być jakiś sposób wysyłania potraw. Nie mogą wozić ich korytarzem i na zewnątrz, jeśli pada deszcz. Musi być jakaś droga do barów i restauracji. Jakieś drzwi wyjściowe.

Obiegłem dwa kąty. Kolejne potwory z nierdzewnej stali. Zlewy jak wanny do zmywania naczyń. Sterty tac od podłogi do sufitu. Żadnych drzwi.

Nigdzie nie można się schować.

– Jesteś tam? – krzyczał Vernon. – Hej, ty! Gdzie jesteś? – Był znacznie bliżej. Teraz wydawał się zdeterminowany i dużo bardziej wojowniczy. – Wychodź stamtąd! Pokaż się!

Zdesperowany pobiegłem do najdalszego kąta, znajdowała się tam niewielka przestrzeń, która początkowo robiła wrażenie ślepego, białego korytarza. Już miałem zawrócić, rozpaczliwie próbując przypomnieć sobie rozmaite terminy elektryczne, typu przerwany opór, przeciążony obwód i inne podobne bzdury, którymi mógłbym zabłysnąć, kiedy zobaczyłem, że jedna ze ścian ślepego korytarza wcale nie jest ślepa.

Był tam rząd czterech niewielkich wind, mniej więcej metra szerokości, metra wysokości i metra głębokości. Windy te, pozbawione drzwi, służyły do transportowania potraw na górne piętra z kuchni na dole. W czasach wiktoriańskich nazywano je głuchymi kelnerami. Przy każdej windzie był przycisk z numerem: 1, 2, 3.

Wgramolilem się do najbliższej, nacisnąłem przycisk 3, nie tyle z wyboru, ile dlatego, że na ten właśnie przycisk trafiły moje palce. Zastanawiałem się, co mógłbym powiedzieć, gdyby akurat w tym momencie pojawił się Vernon.

Ale tak się nie stało. Słyszałem go gdzieś za którymś rogiem, wykrzykiwał ze złością: „Hej, ty, odpowiedz mi”. Kuchenna winda ruszyła gładko, spokojnie, wioząc mnie na górę jak kanapkę.

Kiedy się zatrzymała, wygramoliłem się z niej pospiesznie. Znalazłem się w pomieszczeniach dla obsługi na koronie trybun. Z wielkich okien wpadało światło dnia, a wzdłuż całej ściany stały wózki kelnerskie.

Nie było nikogo. Z dołu nie dochodził żaden odgłos… ale może Vernon usłyszał pracę windy i właśnie tu idzie… zna przecież każdy zakątek… to miejsce jego pracy. Przyszła mi do głowy nie do końca wyraźna myśl, że jeśli odeślę windę do kuchni, zanim zauważy jej zniknięcie, może się nie zorientuje, że się nią posłużyłem. Nacisnąłem więc przycisk i winda zniknęła równie szybko, jak wjechała na górę.

Wypadłem z pomieszczeń dla obsługi i znalazłem się na kondygnacji, gdzie mieściła się loża Orkneya Swayle’a, co w każdej innej sytuacji na pewno by mnie rozbawiło. Na kondygnacji, na którą kelnerki rozwoziły potrawy niewyobrażalnego wówczas dla mnie pochodzenia.

Wreszcie mogłem biec, cicho, ale poganiany okropnym strachem. Minąłem duże windy pasażerskie, które jeździły stąd na parter, ale jeździły wolno, ogłaszając swoje postępy migającymi światłami, co wydałoby mnie w ręce Vernona spokojnie zaczajonego przy drzwiach… Minąwszy windy, pognałem w stronę loży Orkneya, ponieważ ją znałem. Modliłem się wcześniej, żeby drzwi nie były zamknięte.

Żadna z lóż nie była zamknięta.

Wspaniale.

Loża Orkneya była chyba dziesiąta przy oszklonej galerii, dopadłem do niej iście olimpijskim sprintem. Stanąłem w kącie, niewidocznym z pasażu, bo tuż za drzwiami znajdowała się nieco wystająca część przeznaczona dla obsługi. Oddychałem płytko i niemal bezgłośnie, nie mogłem jednak opanować hałaśliwego walenia serca.

Przez długi, bardzo długi czas nic się nie wydarzyło.

Absolutnie nic.

Nie rozlegał się głos nawołujący „hej”.

W progu nie pojawił się Vernon w charakterze Nemezis.

Nie mogłem uwierzyć, że zrezygnował. Sądziłem, że jeśli tylko wychynę na galerię, rzuci się na mnie. Że czai się gdzieś, za pierwszym zakrętem. Jak podczas dziecinnej zabawy kuliłem się w mojej kryjówce, przerażony zapierającą dech chwilą, gdy zostanę schwytany… tylko tym razem było to realne, a kara przekraczała wyobrażenie.

Nie jestem w tym dobry, myślałem żałośnie. Czułem mdłości. Dlaczego nie jestem tak odważny jak ojciec?

Stałem w tym kącie, a czas dłużył się rozpaczliwie i po cichu… niemal doszedłem już do wniosku, że mogę się poruszyć, bo nic mi nie zagraża. I wtedy go zobaczyłem. Był na dole przed trybunami w miejscu, gdzie w dniu wyścigów bukmacherzy rozkładają swoje kramiki. Stał plecami do bariery ograniczającej tor. Przebiegał wzrokiem całą długość trybun… czekał, czy coś się poruszy… czekał, czyja się pokażę.

Obok niego, patrząc do góry, stał Paul Young.

Jeśli ja ich widziałem, to oni mogli widzieć mnie… ale chyba miejsce, gdzie stoję, stamtąd wydaje się ciemne… ja widzę ich przez szybę drzwi prowadzących z loży na schodki na balkon.

Stałem skamieniały, niemal bałem się mrugnąć. Dostrzegliby ruch, nie nieruchomy cień w kącie u zbiegu dwóch ścian.

Dlaczego w ogóle rzuciłem się w tak mały zaułek, tak blisko wind, gdzie tak łatwo można mnie odnaleźć, myślałem z poczuciem beznadziei. Dlaczego nie szukałem schodów i nie zbiegłem na dół? Ucieczka do góry była fatalna… w końcu nie było już dokąd uciekać. Zawsze denerwowało mnie na filmach, kiedy ścigani zaczynali się wspinać, a teraz sam to zrobiłem. Ucieczka zawsze jest możliwa w dół. Tak myślałem, byłem tego pewien, a jednak nie mogłem się zmusić do wykonania ruchu, chociaż gdybym biegł wystarczająco szybko i gdybym znalazł drogę, uciekłbym po schodach i znalazłbym jakieś wyjście, zanim oni zdążyliby odejść od bariery i wejść do środka.

Bardzo powoli obróciłem głowę, żeby popatrzyć na miejsce w pobliżu wejścia na padok, gdzie zaparkowałem samochód. Zobaczyłem go bez problemu, stary i praktyczny, gotowy do drogi. Ale zobaczyłem także auto zaparkowane obok, którego nie było, kiedy przyjechałem.

Rozbolały mnie oczy od wpatrywania się w ten pojazd o szlachetnych, rozpoznawalnych liniach, przyciemnionych szybach i czarnym lakierze.

Czarny rolls-royce… „czarny rolsio z tymi przydymionymi szybami”… na drodze mojej ucieczki.

Rozsądek podpowiadał, że Paul Young nie ma pojęcia, że samochód stojący obok jego rollsa należy do mnie. Rozsądek podpowiadał, że nie ma też pojęcia, że to ja jestem osobą, której wypatruje, i że gorączkowość tych poszukiwań nie jest bezwzględna. Ale rozsądek miał niewielki wpływ na podchodzące do gardła wnętrzności.

Dwaj mężczyźni zrezygnowali ze wzrokowej inspekcji trybun, podeszli bliżej i zniknęli z mojego pola widzenia pod zewnętrzną krawędzią balkonu. Gdybym zbiegł na dół, mógłbym teraz wpaść prosto na nich… Gdyby rozpoczęli systematyczne poszukiwania, a ja stałbym bez ruchu, znaleźliby mnie. A jednak się nie ruszyłem. Nie mogłem.

Przez całą godzinę niczego nie słyszałem, niczego nie widziałem.

Czekają na mnie, myślałem.

Nasłuchują moich kroków na schodach, pomruku windy, skrzypnięcia ukradkiem otwieranych drzwi. Czułem, jak rośnie we mnie napięcie, jak na chwilę maleje i znów wystrzela w górę niczym diabelski młyn napędzany moimi myślami.

Kotek i myszka…

Ale ta myszka dłuższy czas zostanie w norze.

Loża Orkneya, pomyślałem, gdzie ciasteczka tak długo czekały w swoim opakowaniu, a Flora bez skargi przeżywała męki zażenowania dla dobra Jacka. Kredens pod ścianą był jeszcze bardziej pusty niż zwykle. Zły humor Orkneya pozostawał w pamięci. Breezy Palm biegł spanikowany i przegrał. Wielkie nieba…

Kiedy spędziłem już w loży Orkneya dwie godziny, Paul Young wrócił do swojego rollsa i wyjechał z parkingu.

Powinienem się poczuć pewniej, wiedząc, że ten samochód nie stoi już obok mojego, ale się nie poczułem. Obawiałem się, że wyjechał przez bramę dla dostawców z głównej drogi, którędy jeżdżą w obie strony furgonetki. Obawiałem się, że nadal jest tam i ostrzy na mnie szpony.

Kiedy w końcu się ruszyłem, spowodował to wstyd. Nie mogłem przecież stać tu drżący w nieskończoność. Jeśli kot czekał tuż za drzwiami loży Orkneya, to trudno, i tak będę musiał zaryzykować.

Możliwie najostrożniej wyjrzałem z loży… nie zobaczyłem nikogo. Oddychając płytko, nie mogąc zapanować nad galopem pulsu, wyszedłem wolniutko na galerię i wyjrzałem przez okno na ebszerną wyasfaltowaną przestrzeń na tyłach trybun, wzdłuż których szedłem wcześniej w poszukiwaniu zielonych drzwi.

Owe zielone drzwi znajdowały się za rogiem poza zasięgiem mojego wzroku, a patrząc stąd pod pewnym kątem, nie mogłem zobaczyć ani żadnych furgonetek dostawczych… ani żadnego rolls-royce’a.

Z asfaltu na zapleczu nikt nie wpatrywał się badawczo w górę, jednak przesuwałem się plecami przy ścianie lóż, nerwowo prześlizgując się obok ich otwartych drzwi, w każdym momencie gotów się zatrzymać, gotów rzucić się do każdej kryjówki, gotów zastygnąć w bezruchu.

Żadnego dźwięku. Dotarłem do miejsca, gdzie galeria przechodziła w większą salę, przez ostatnie okno, ostatnim spojrzeniem w dół zobaczyłem Vernona, wkraczającego w moje pole widzenia.

Nadal bacznie rozglądał się dokoła. Nadal spoglądał do góry. Nadal nieusatysfakcjonowany, nadal zaniepokojony, nadal uparty.

Obserwowałem go bez tchu, dopóki nie rozpoczął drogi powrotnej do zabudowań, wtedy przebiegłem przez salę, bo przynajmniej tutaj nie mógł mnie zobaczyć. Na końcu sali z niepokojem zbliżyłem się do schodów prowadzących na niższą kondygnację. Zbiegłem po tych schodach niemal nieprzytomnie, potem wpadłem na olbrzymi taras widokowy, gdzie stały rzędy krzeseł na kolejnych stopniach, zwrócone pustymi, złożonymi siedzeniami w stronę toru.

Przeszedłem wzdłuż górnego rzędu krzeseł w stronę miejsca dla zwycięskiego konia. Nie zobaczyłem nikogo i w końcu przeskoczyłem przez barierkę do ogrodzonej przestrzeni z napisem „Tylko właściciele i trenerzy”. W zasięgu wzroku nie było żadnego właściciela ani trenera. Ani Vernona, ani Paula Younga.

Niewielkie schody prowadziły z „Właścicieli i trenerów” w dół do głównego budynku trybun i tam się udałem z bijącym sercem. Usiłowałem sobie wmówić, że w im mniejszym pomieszczeniu się znajduję, tym trudniej będzie mnie z daleka wypatrzyć.

Schody Właścicieli i Trenerów prowadziły do baru Właścicieli i Trenerów. Stały tu ratanowe fotele, niewielkie stoły ze szklanymi blatami, na ścianach były malowidła, a w polu widzenia żadnej butelki ani kieliszka. Z kilku szerokich stopni w głębi można było wyjrzeć na padok, gdzie defilowały konie po wyścigu. Po lewej na zewnątrz przed tym padokiem mieściła się sala wag i biuro dyrektora toru. A za paradnym padokiem była brama na parking i wolność.

Już prawie tam byłem. Drzwi u stóp widokowych stopni Właścicieli i Trenerów prowadziły prosto przed wejście do sali wag i gdyby tylko te drzwi, tak jak wszystkie inne, były otwarte, wyszedłbym na zewnątrz.

Podszedłem do stopni, myśląc jedynie o tym, a na wprost mnie zza zaplecza trybun maszerował Vernon, oddalony ode mnie ledwo o dwadzieścia kroków.

Gdyby podszedł aż do szyby i zajrzał do środka, niechybnie by mnie zobaczył. Widziałem nawet biało-brązową kratkę na kołnierzu jego koszuli nad kurtką zapiętą na suwak. Stałem w absolutnym bezruchu, rozedrgany wewnętrznie z powodu konsternacji, obserwując, jak zmierza do biura dyrekcji toru i puka do drzwi.

Mężczyzna, który wcześniej coś pisał przy biurku, wyszedł na zewnątrz. Obserwowałem, jak rozmawiają. Jak obaj patrzą na trybuny. Mężczyzna z biura wskazał, którędy szedłem według jego wskazówek w poszukiwaniu firmy gastronomicznej. Zdawało się, że Vernon zadaje natarczywe pytania, ale mężczyzna z biura przecząco kręcił głową i po chwili wszedł z powrotem do środka. Wyraźnie zawiedziony Vernon pospiesznie wracał drogą, którą przyszedł.

Drzwi u podnóża stopni baru Właścicieli i Trenerów okazały się zaryglowane od środka, u góry i u dołu. Drżącymi rękami odsunąłem zasuwy. A same drzwi… przekręciłem gałkę, drzwi otworzyły się do wewnątrz, na mnie; kiedy je pociągnąłem i wyszedłem na zewnątrz, poczułem, że gdyby w tym momencie rzucił się na mnie Vernon czy Paul Young, to bym wrzeszczał, dosłownie wrzeszczał w histerii.

Ale ich tam nie było. Zamknąłem za sobą drzwi i podjąłem marsz, kolana chybotały się niepewnie. Ten z biura wyszedł i rzekł:

– Wie pan, że szuka pana magazynier z gastronomii?

– Tak – powiedziałem, choć zabrzmiało to jak skrzek. Odchrząknąłem i powtórzyłem: – Tak. Przed chwilą go spotkałem. – Wskazałem ręką kierunek, w którym odszedł Vernon… obawiając się, że może wrócić.

– Spotkał go pan? To w porządku. – Przyjrzał mi się zaskoczony. – Pytał, jak pan się nazywa. To bardzo dziwne, prawda? Mówiłem, że nie wiem, ale wspomniałem przy tym, że upłynęło już wiele godzin, odkąd pan pytał o drogę do niego. Można by przypuszczać, że będzie znał pańskie nazwisko.

– Rzeczywiście, bardzo dziwne – przyznałem. – No, ale teraz już wie. Powiedziałem mu… Peter Cash, ubezpieczenia.

– Aha.

– Ładny dzień – zauważyłem, patrząc na niebo. – Zwłaszcza po wczorajszym.

– Deszcz był potrzebny.

– Fakt. To… miłego dnia.

Na tę uprzejmość skinął dobrodusznie głową i wrócił do swej kryjówki, a ja nerwowo minąłem paradny krąg, szedłem ścieżką do ciągle otwartej bramy i do rovera. Nikt za mną nie krzyczał, nikt nie biegł, żeby mnie dopaść, pochwycić i w ostatniej chwili zaciągnąć z powrotem. Nikt się nie zjawił.

Niepewnie włożyłem kluczyki do stacyjki. Silnik ruszył. Nie miałem przebitych opon. Wcisnąłem drążek biegów, wsteczny, potem jedynkę i odjechałem przez poszarzałą trawę, wyjechałem z głównej bramy i oddalałem się powoli od Mardneau Park, a bożek Pan na moim ramieniu niknął z wolna w cieniach drogi.

Kiedy wróciłem do sklepu, była zaledwie za dwadzieścia jeden czwarta, choć zdawało mi się, że przeżyłem tymczasem niejedno życie. Udałem się prosto do łazienki, zwymiotowałem do umywalki, dłuższą chwilę spędziłem, siedząc całkiem rozbity na sedesie. Skóra nadal lepiła się od potu.

Ochlapałem twarz wodą, wytarłem, co nie przeszkodziło, że w sklepie powitały mnie niespokojne przepytywanki pani Palissey i otwarte z zatroskania usta Briana.

– Coś musiałem zjeść – wyjaśniłem cicho, wziąłem z półki małpkę brandy i szybko ją załatwiłem.


Pani Palissey i Brian zbyt byli zajęci obsługiwaniem klientów, żeby w ogóle się zabrać do zamówień telefonicznych. Spojrzałem na stosik ponumerowanych spisów, starannie zapisanych pismem pani Palissey i poczułem się całkowicie niezdolny do zapakowania zamówień w kartony.

– Czy jest tu coś pilnego? – spytałem bezradnie.

– Proszę się nie martwić – pocieszyła mnie pani Palissey. – Tylko jedno… ale zajmiemy się tym z Brianem.

– Wynagrodzę to pani.

– Dobrze, dobrze. Naprawdę w to nie wątpię – powiedziała, kiwając głową.

Usiadłem w kantorku i wykręciłem numer Gerarda.

Odebrała Tina. Gerard wyszedł już z biura, jest w drodze do domu. Jak tylko wróci, zadzwoni, obiecała, ale czy to nie może poczekać, aż weźmie prysznic i wypije drinka?

– Raczej nie.

– Dobrze, powiem mu. Będzie jednak zmęczony. – Było to raczej ostrzeżenie niż prośba, pomyślałem.

– Będę się streszczał – obiecałem. Powiedziała „dobrze” i szybko odłożyła słuchawkę.

Pani Palissey i Brian wyszli o czwartej trzydzieści, zamknąłem za nimi drzwi i ukryłem się przy moim biurku; fizycznie dochodziłem do normy, ale psychicznie znajdowałem się w stałej otchłani braku szacunku do samego siebie.

Kiedy Gerard zadzwonił, wydawał się naprawdę bardzo zmęczony.

– Jak ci poszło? – spytał, tłumiąc ziewanie. – Tina powiedziała, że to nie może czekać.

Opowiedziałem mu podsłuchaną rozmowę Vernona i Paula Younga, powiedziałem też, skąd jej słuchałem; do tego miejsca opowieści nie szczędziłem detali, później byłem znacznie bardziej lakoniczny.

– Paul Young? – spytał zaskoczony.

– Tak.

– Coś podobnego! Bardzo mi przykro.

– Z jakiego powodu?

– Nie powinienem był tam cię wysyłać.

– Skąd mogłeś to wiedzieć. Obawiam się jednak, że nadal nie wiemy, kim jest Paul Young i skąd się wziął. Vernon od początku do końca nie zwracał się do niego po imieniu.

– Wiemy na pewno, że jest bratem Larry’ego Trenta – zauważył Gerard. – Choć niewiele to pomaga. Wczoraj po południu ktoś z naszego biura dotarł do jego metryki urodzenia. Był nieślubnym dzieckiem. Jego matką była niejaka Jane Trent. Ojciec nieznany.

– Co zamierzasz zrobić? – spytałem. – Czy chcesz, żebym poinformował policję?

– Nie, jeszcze nie. Pozwól, że się nad tym zastanowię i zadzwonię do ciebie. Czy będziesz w sklepie przez cały wieczór?

– Tak, do dziewiątej.

– Dobrze.

Ponownie otworzyłem sklep o szóstej, próbując bez skutku wzbudzić w sobie prawdziwe zainteresowanie potrzebami klientów. Czułem się słaby i niepewny jak po ciężkiej chorobie i zastanawiałem się, jak Gerard przetrwał całe życie ścigania przestępców z absolutnie nie naruszonymi nerwami.

Zadzwonił po raz drugi dopiero przed zamknięciem sklepu i o tej porze wydawał się już absolutnie wyczerpany.

– Słuchaj, Tony, czy możesz się ze mną spotkać jutro o dziewiątej w Martineau Park?

– No… – zacząłem słabym głosem. – Tak… dobrze. – Powrót tam, pomyślałem, właściwie nie mieści się już na mojej liście pilnych spraw.

– W porządku. – Gerard nie zwrócił uwagi na moje wahanie. – Z wielkim trudem udało mi się odnaleźć właściciela firmy gastronomicznej działającej w Martineau Park. Dlaczego wszyscy wyjeżdżają na weekendy? W każdym razie spotka się tam z nami jutro rano. Zgodziliśmy się obaj, że lepiej najpierw sprawdzić, co się dzieje w magazynie, nim poinformujemy o czymkolwiek policję. Powiedziałem, że przyjadę z tobą, bo rozpoznasz szkocką i wino, jeśli ich spróbujesz, a on przyznał, że twoja obecność jest niezbędna. On sam nie jest ekspertem, jak twierdzi.

Gerard mówił tak, jakby chodziło o całkiem normalną wyprawę.

– Pamiętasz o tym, że Paul Young będzie tam jutro po południu? – spytałem.

– Owszem. Dlatego musimy pojechać wcześnie, zanim on wszystko wywiezie.

– Chodzi mi o to, że policja mogłaby go zaaresztować i sprawdzić, kim jest.

– Kiedy się upewnimy, że whisky jest w Martineau, wezwiemy ich. – Starał się nie tracić cierpliwości, ale słyszałem w jego głosie wyraźne zastrzeżenia. Wykona pracę policji dopiero wtedy, kiedy zakończy swoją.

– Czy mogę na ciebie liczyć? – spytał po chwili.

– Że mimo wszystko nic im nie powiem?

– Tak.

– A więc nie powiem.

– Dobra. – Ziewnął. – To dobranoc. Spotkamy się za dwanaście godzin.


Kiedy przyjechałem, czekał w swoim mercedesie przed główną bramą. Najwyraźniej sen niewiele mu pomógł. Na szczupłych policzkach kładły się szare cienie, pod oczami miał worki, a na całej twarzy bruzdy, co postarzało go o wiele lat.

– Nic nie mów – zaczął na mój widok. – Strasznie się czuję po antybiotykach. – Zauważyłem, że rękę nadal miał na temblaku, uwalniał ją tylko do prowadzenia samochodu. Ziewnął. – Jak się tam wjeżdża?

Wjechaliśmy tą samą drogą, jaką posłużyłem się poprzedniego dnia, wszystkie bramy i tym razem były otwarte. Aż do biura dyrekcji nikt nas nie zaczepił. Teraz wyszedł z biura ten sam mężczyzna co wczoraj, uniósł krzaczaste brwi i zapytał uprzejmie, w czym nam może pomóc.

– Przyjechaliśmy na spotkanie z panem Quigleyem od gastronomii.

– Aha.

– Nazywam się Gerard McGregor. A to jest Tony Beach. Ruchliwe brwi znowu się zmarszczyły. – Zdawało mi się, że pan powiedział Cash – zwrócił się do mnie. – Peter Cash.

Zaprzeczyłem ruchem głowy. – Beach.

– Och. – Był wyraźnie zaintrygowany, ale wzruszył ramionami. – No więc zna pan drogę.

Kiwnąłem głową, uśmiechnęliśmy się i ruszyliśmy w drogę.

– Kto to jest Peter Cash? – spytał Gerard.

– Nikt. – Opowiedziałem, jak Vernon szukał mnie poprzedniego dnia. – Nie chciałem, żeby wiedział, że był tu Tony Beach. Peter Cash to pierwsze nazwisko, jakie wpadło mi do głowy.

– Chcesz powiedzieć, że ten Vernon gonił cię po wszystkich trybunach?

– Trudno powiedzieć gonił.

– Ale tak to musiałeś odczuwać.

– Mhm.

Dotarliśmy do zielonych drzwi, które tym razem były starannie zamknięte. Gerard spojrzał na zegarek i w tym samym momencie pokaźnych rozmiarów samochód wyłonił się zza węgła budynku totalizatora, zatrzymał się przed Celebration Bar. Z samochodu wyłoniła się postać robiąca niewątpliwie wrażenie właściciela.

Mężczyzna miał czarne włosy, wąsy i wydatny brzuch. Na pierwszy rzut oka wydawał się ważniakiem, trochę impulsywnym. Przejawiał też zamiłowanie do białych jedwabnych szalików zastępujących krawat pod marynarskim ubraniem.

– Miles Quigley – oznajmił rzeczowo. – Gerard McGregor? Gerard skinął głową.

– Tony Beach – powiedziałem.

– W porządku. – Zmierzył nas niezbyt serdecznym wzrokiem. – To może zobaczymy, o co w tym wszystkim chodzi, dobrze? Chociaż powtórzę panu to samo, co mówiłem wczoraj wieczorem: jestem pewien, że pan się myli. Vernon od lat pracuje u mojej rodziny.

Niemal czułem, że Gerard myśli o setkach klientów, którzy z największym przekonaniem mówili dokładnie to samo.

– Vernon i jak dalej? – spytał Gerard.

– Co? Nie, Vernon to nazwisko. Zawsze mówi się do niego Vernon. Dziurka od klucza w zielonych drzwiach była okrągła i niewiele mówiąca. Klucz, który wyciągnął Miles Quigley, miał ze dwanaście centymetrów długości. Obracał się w zamku z dużym trudem, kilka razy rozległy się zgrzyty czopowego mechanizmu.

– Po raz pierwszy widzę na tym torze jakieś drzwi zamknięte na klucz – zauważyłem.

– Naprawdę? – Miles Quigley uniósł brwi. – Między wyścigami w dzień wszystko na ogół jest otwarte dla ułatwienia obsługi, ale zapewniam pana, że na noc wszystko się zamyka. Po zmroku obejmuje służbę ochrona. Oczywiście z powodu zapasów alkoholu jesteśmy bardzo wyczuleni na zabezpieczenia.

Zielone drzwi otwierały się na zewnątrz, podobnie jak drzwi do mojego magazynku. Miles Quigley otworzył je szeroko, weszliśmy do korytarza, gdzie zapalił światła, nonszalancko uderzając dłonią w podwójny rząd kontaktów. Aż zbyt dobrze znana z poprzedniego dnia sceneria ożyła, długi korytarz ciągnący się w mroku aż do kuchennych bebechów.

W szerszym korytarzyku prowadzącym do składu alkoholi Quigley otworzył niewielką szafkę z napisem „Pierwsza pomoc” i posłużył się drugim kluczem, nie tak dużym jak pierwszy, ale równie skomplikowanym.

– Alarm – wyjaśnił z wyższością. – System reagujący na temperaturę. Kiedy ktoś wejdzie do magazynu przy włączonym alarmie, nie tylko w biurze ochrony tu na torze zadzwoni dzwonek, ale także w centralnym komisariacie w Oksfordzie. Regularnie sprawdzamy system. Zapewniam panów, że działa.

– Kto ma klucze? – spytał Gerard, a poirytowane spojrzenie Quigleya powinno mu wystarczyć jako odpowiedź.

– Powierzyłbym Vernonowi własne życie – oznajmił. A ja nie, pomyślałem, ja bym tego nie zrobił.

– Tylko pan i Vernon macie klucze? – Gerard nie ustępował.

– Tak. To znaczy klucze do alarmu i do magazynu. Dyrekcja toru ma klucz do drzwi zewnętrznych, tych zielonych.

Gerard skinął głową. Quigley zignorował sprawę i pokazał trzeci i czwarty klucz do otwierania ciężkich drzwi prowadzących do samego magazynu; każdy klucz należało przekręcić dwukrotnie, na zmianę. Zważywszy na wartość trunków zgromadzonych we wnętrzu, ta przezorność nie była według mnie nadmierna.

– Czy te klucze można dorobić? – spytał Gerard.

– Co takiego? Nie, nie można. Można je dostać tylko od firmy, która instalowała system, a oni nie wydaliby duplikatów bez mojej zgody.

Quigley był młodszy, niż początkowo przypuszczałem. Nie przekroczył nawet czterdziestki, uznałem, stojąc obok niego wjasnych światłach magazynu. Raczej po trzydziestce, ale małpujący zachowanie pięćdziesięciolatka.

– To rodzinna firma, mówi pan? – spytałem

– Zasadniczo tak. Ojciec przeszedł na emeryturę.

Gerard zmierzył go chłodnym wzrokiem. – Ale chyba nadal jest prezesem, prawda?

– Owszem, przewodniczy na zebraniach dyrekcji – powiedział protekcjonalnie Quigley. – Dzięki temu ma wrażenie, że jest potrzebny. Starym ludziom tego potrzeba, wie pan. Ale ja wszystko prowadzę. Od trzech lat. To wielka firma, wie pan. Nie zaopatrujemy tylko tego toru, ale jeszcze wiele innych imprez sportowych, a także śluby i zabawy z tańcami. Bardzo duża firma. I rosnąca.

– Wszystko pan trzyma tutaj? – spytałem. – Obrusy, nakrycia, szkło i tak dalej?

Pokręcił głową. – Tutaj trzymamy tylko trunki ze względu na wysokie standardy bezpieczeństwa. Cała reszta jest w naszym centralnym magazynie jakieś dwie mile stąd. Wyposażenie, zapasy żywności i biura. W miarę potrzeby codziennie dowozimy wszystko furgonetką. Jak już mówiłem, to bardzo duże przedsiębiorstwo. – Robił wrażenie niezwykle zadowolonego z siebie. – Bardzo uporządkowałem cały biznes.

– Czy alkohole na kieliszki w prywatnych lożach to pański pomysł? – spytałem.

– Co takiego? – Uniósł brwi. – Tak, oczywiście. Musiałem zrobić to, co inni dostawcy na torach wyścigowych. Znacznie bardziej zyskowne. Wie pan, odpowiadam przed udziałowcami. Zawsze pamiętamy o udziałowcach.

– Mhm – wymamrotałem.

Usłyszał w moim tonie powątpiewanie. Powiedział ostro: – Proszę nie zapominać, że to korzystne dla użytkownika loży. Jeśli wypije tylko trochę, nie nalegamy, żeby płacił za całą butelkę.

– Fakt – powiedziałem neutralnie. Bezpośrednie spotkanie Quigleya i Swayle’a mogłoby się skończyć rozlewem krwi, bardzo zabawna perspektywa. – Ciasteczka truskawkowe są wyśmienite.

Spojrzał na mnie niepewnie i wyjaśnił Gerardowi, że cala papierkowa robota dotycząca win, piwa i mocniejszych alkoholi przechodzi przez mały kantorek po naszej lewej stronie. Vernon, powiedział niezbyt uszczęśliwiony, całkowicie za to odpowiada.

– On wybiera i zamawia? – spytał Gerard.

– Tak. Robi to od wielu lat.

– I płaci rachunki?

– Nie. Ma skomputeryzowany system. Sprawdzone faktury idą stąd do biura oddalonego o dwie mile i płacone są przez komputer. Oszczędność czasu. Oczywiście to ja zainstalowałem komputery.

Gerard skinął głową, ignorując to jego zadufanie.

– Tutaj trzymamy piwo, jak panowie widzą – mówił Quigley. – To jest tylko zapas. Normalnie nasi kontrahenci robią dostawy w dzień wyścigu.

Gerard ponownie skinął głową.

– Tam w korytarzu… właśnie ją minęliśmy… jest jedyna pasażerska winda, która zjeżdża aż tutaj… w tej części trybun parter dla publiczności znajduje się nad naszymi głowami. Tą windą wywozimy wszystko do barów i prywatnych lóż na wszystkich kondygnacjach. Wcześnie rano w dzień wyścigów jesteśmy bardzo zajęci.

Gerard oświadczył, że w to nie wątpi.

– Tam są wina i mocne alkohole. – Mówiąc to, Quigley prowadził nas do głównego magazynu. – Jak panowie widzą.

Gerard zobaczył. Quigley wyprzedził nas o kilka kroków, a Gerard zapytał spokojnie: – Gdzie byłeś wczoraj?

– Leżałem tam… na szampanie Pol Roger. Przyjrzał mi się zaintrygowany. – O co chodzi?

– Co masz na myśli?

– Wyglądasz… nie, to niemożliwe… wyglądasz, jakbyś się wstydził. Przełknąłem ślinę. – Kiedy byłem tam na górze… bałem się jak cholera.

Rozejrzał się po magazynie, oceniając możliwości i ograniczenia ukrycia się. – Byłbyś głupcem, gdybyś się nie bał – powiedział rozsądnie. – Chyba nie masz wątpliwości, że Paul Young zabiłby cię, gdyby cię znalazł. Mówią, że zabić po raz drugi jest łatwiej. Strach w groźnej sytuacji jest normalny. Brak strachu nie jest. Trzymanie nerwów na wodzy mimo strachu to odwaga.

Umiał mówić bez współczucia, pomyślałem, i niesamowicie przy tym pocieszać. Nie podziękowałem mu, ale w głębi duszy byłem mu bardzo wdzięczny.

– Zaczniemy? – spytał, kiedy dogoniliśmy Quigleya. – Tony, mówiłeś, że podejrzane skrzynki są gdzieś w głębi?

– Tak.

Wszyscy przeszliśmy centralnym kanionem między wysokimi ścianami skrzynek, aż dotarliśmy do końca magazynu.

– I teraz co? – pytał Quigley. – Nie widzę, żeby coś było nie w porządku. Wszystko wygląda tak jak zwykle.

– Whisky Bell’s zawsze jest w tym końcu?

– Oczywiście.

Rozmiary bloku Bell’s mogłyby zawstydzić hurtowników, u których się zwykle zaopatrywałem. Nawet Gerard wydawał się zaniepokojony perspektywą otwierania wszystkich skrzynek, żeby znaleźć zepsute jabłka, co i tak nie mogło się równać z wizją pijackiego otępienia, jaka pojawiła się w mojej wyobraźni.

– No… – zacząłem – na niektórych skrzynkach mogą być znaki. Ktoś stawiał czarnym markerem krzyżyki na pudłach z dżinem, kiedy je liczył.

– Pewnie Mervyn – wtrącił Quigley.

– Owszem, zgadza się.Wróciłem do skrzynek z dżinem i popatrzyłem na dzieło Mervyna: pospieszne zakręcony krzyżyk, którego dwie przekątne niemal łączyły się w kółko z prawej strony. Problem polegał jedynie na tym, że takie znaczki widniały na wszystkich skrzynkach Bell’s w zasięgu wzroku. Zdawało się, że na żadnej nie ma wyróżniającego oznakowania, które dałoby się zauważyć bez rozebrania całej góry.

– Vernon musiał to odróżniać bez trudu – wtrącił Gerard. – Nie mógł ryzykować, że nie rozpozna tego na pierwszy rzut oka.

– Nie wierzę w to wszystko – oświadczył zirytowany Quigley. – Vernon jest bardzo dobrym menedżerem.

– W to nie wątpię – wymamrotał Gerard.

– Może uda nam się znaleźć wino – zasugerowałem. – Pewnie będzie łatwiej.

Wino stało w węższych blokach przy ścianie naprzeciwko mocnych alkoholi, w każdej kolumnie była mniejsza ilość, ale za to większa rozmaitość. Znalazłem St Estèphe i St Emilion w szóstym rzędzie w głębi za nienaganną fasadą skrzynek z Mouton Cadet.

Quigley zgodził się na otwarcie skrzynki St Estèphe, która eksponowała znajomą fałszywą etykietę w całej krasie.

– To jest to – powiedziałem. – Czy dla pewności jeszcze spróbujemy?

Quigley wzdrygnął się. – Pan nie może mieć racji. To pochodzi od szacownego dostawcy. Vintners Incorporated. Tu na skrzynce jest ich pieczęć.

– Próbuj wino – zarządził Gerard.

Wyjąłem własny korkociąg, otworzyłem butelkę i wróciłem do kantorka w poszukiwaniu kieliszka. Znalazłem jedynie jednorazowe kubki z plastiku, których widok przyprawiłby Henri Tavela o drgawki, ale nawet w tym plastiku wagi piórkowej nie można się było pomylić co do zawartości butelki.

– To nie jest St Estèphe – oświadczyłem zdecydowanie. – Czy mam próbować St Emilion?

Quigley jedynie wzruszył ramionami. Otworzyłem skrzynkę, odkorkowałem butelkę i spróbowałem.

– To samo. Czy szukamy pozostałych czterech?

Były tu wszystkie, ukryte za szacownymi fasadami tego samego wina: Macon za prawdziwym Macon i tak dalej. Zawartość wszystkich butelek była identyczna tak jak w „Silver Moondance”. Wszystkie sześć gatunków wina dostarczył Vintners Incorporated, według informacji na skrzynkach.

– Mmm – zaczął zamyślony Gerard – czy Vintners Incorporated dostarcza także whisky Bell’s?

– Ależ to dobrze znana firma – protestował Quigley.

– Każdy może wyciąć sobie pieczątkę i na wszystkim przybijać nazwę Vintners Incorporated – zauważył Gerard.

Quigley otworzył usta i po chwili zamknął je powoli. Wróciliśmy do whisky i natychmiast znaleźliśmy partię na tyłach bloku, gdzie Vintners Incorporated widniało wyraźnie na bokach skrzynek.

– Nie wierzę w to – powiedział Quigley. I po chwili dodał: – No dobrze, niech pan próbuje.

Spróbowałem. Poczekałem. Pozwoliłem, by wykrystalizował się posmak. Pozwoliłem, by niuanse smaku zatrzymywały się w ustach, gardle i nosie.

– On nic nie stwierdzi – rzekł zniecierpliwiony Quigley do Gerarda. – Nie ma tu nic odbiegającego od normy. Mówiłem panu.

– Miał pan jakieś skargi? – spytałem w końcu

– Oczywiście, że miałem. Kto z obsługi gastronomicznej ich nie ma? Ale żadna się nie sprawdziła.

Zastanawiałem się, czy Martineau Park znajdzie się na liście Ridgera. Nie ma jednak nadziei, żeby przekonać się o tym wcześniej niż we środę, kiedy Ridger wróci.

– To nie jest Bell’s – powiedziałem. – Za dużo ziarna, prawie nie ma słodu.

– Jesteś pewien? – spytał Gerard.

– To jest to, czego szukamy.

– Co to znaczy? – pytał Quigley. I nie czekając na odpowiedź, stwierdził z urazą: – Jak to możliwe, żeby Vernon okazał taka nielojalność?

Odpowiedź stanęła w drzwiach w osobie samego Vernona w skórzanej marynarce. Był wielki, zły i zdenerwowany.

– Co się tu, u diabła, dzieje? – wykrzyknął, zmierzając szybkim krokiem do magazynu. – Co tu robisz, do cholery?

Zamarł, kiedy Gerard odsunął się trochę, ujawniając obecność Quigleya.

– O… Miles… nie spodziewałem się…Wyczul coś złowróżbnego w naszym bezruchu. Ostrożnie przeniósł wzrok z Quigleya na Gerarda i wreszcie na mnie: mój widok był dla niego szokiem o wymiarach kataklizmu.

Загрузка...