8

Flora wysłała Gerarda McGregora do sklepu, żeby się ze mną zobaczył, tak w każdym razie powiedział w piątkowy wieczór, kiedy się tam zjawił.

Wyglądał dokładnie tak samo jak w niedzielę, kiedy tworzyliśmy tunele i ciągnęliśmy stoły na kozłach pod zwojami brezentu, żeby utworzyć prowizoryczny dach. Wysoki, koło pięćdziesiątki, szpakowaty. Wyjątkowo dobrze wychowany, obdarzony doświadczonym wzrokiem Gerard, którego imię zaczynało się od miękkiego „ż”.

Uścisnęliśmy sobie dłonie z uśmiechem.

– Wczoraj wieczorem zabraliśmy z żoną Florę na kolację do nas – powiedział. – Niemal zmusiliśmy ją do tego. Stwierdziła, że głównie dzięki panu czuje się lepiej.

– Przesada.

– Godzinami mówiła o panu.

– To przecież strasznie nudne. Powinna sobie darować.

– Wie pan, jak Flora mówi. – W jego glosie było ciepło. I życzliwość. – Słyszeliśmy wszystko o panu, o Larrym Trencie i o tym, co się dzieje w „Silver Moondance”.

– Bardzo mi przykro.

– A niby dlaczego? To fascynujące. Nie dla Zaraca, pomyślałem.

Gerard McGregor rozglądał się po sklepie z zainteresowaniem.

– Mieszkamy nie tak daleko od Flory, nie więcej niż pięć mil. Ale po zakupy jeździmy w przeciwnym kierunku, nie do tego miasta. Jeszcze nigdy tu nie byłem. – Ruszył wzdłuż stojaków z winem, odczytując etykiety. – Po tym, co Flora mówiła o pana interesach, spodziewałem się, że sklep będzie dużo większy. – Głos z lekko szkockim akcentem nie był pogardliwy, wyrażał jedynie ciekawość.

– Nie musi być większy – wyjaśniłem. – Prawdę mówiąc, przestrzenne, dobrze oświetlone sklepy raczej zrażają miłośników wina. Moim zdaniem, ten jest akurat taki, jak trzeba. Dosyć miejsca, żeby wyeksponować wszystko, co zazwyczaj sprzedaję. Nie trzymam tu więcej niż kilkanaście butelek niektórych gatunków. Reszta jest w magazynie. Rotacja jest naprawdę szybka.

Sam sklep miał jakieś osiem metrów na cztery. Wzdłuż jednej dłuższej ściany stały pionowe kolumny stojaków na wino, w każdej mieściło się dwanaście butelek (czyli skrzynka), butelka na górze wyeksponowana była ukośnie dla lepszej widoczności. Naprzeciwko stała lada, a za nią półki z mocnym alkoholem i likierami.

Stojaki na wino zajmowały też ścianę w głębi, w której znajdowały się drzwi do kantorka i magazynu; pozostałą powierzchnię ścian wypełniały półki na sherry, piwo, dodatki do koktajli, colę i rozmaitości, których szukają klienci.

Na krańcu lady, nieco ukośnie, stał średniej wielkości stół nakryty ładnym, miękko spływającym obrusem, który zrobiła Emma. Blat chroniła płyta szkła, a na niej ustawiłem butelki likierów, aperitifów i win, wszystkie były odkorkowane, klienci mogli spróbować wybrany trunek przed zakupem. Ukryte pod fałdami obrusa na podłodze stały otwarte pudła tych samych win, przygotowane do sprzedaży. Stół zawsze powiększał sprzedaż, a pierwszy zakup dokonany pod wpływem impulsu prowadził do coraz częściej powtarzanych zamówień. Gerard z zainteresowaniem brał do ręki butelki, podobnie jak czyniło wielu klientów.

– Chciałby pan zajrzeć za kulisy?

– Jak najbardziej.

Pokazałem mu moje miniaturowe biuro, maleńką łazienkę i już nie tak miniaturowy magazyn w głębi.

– Te drzwi otwierają się na podwórze, gdzie parkujemy samochody i dokonujemy załadunku i rozładunku zamówień. Zwykle są zaryglowane. A tam dalej jest magazyn – wyjaśniłem. Zapaliłem światło, bo w magazynie nie było okna. Patrzył z zainteresowaniem na rzędy skrzynek pod ścianami i ich podwójny szereg pośrodku. – Nie zawsze miałem tak duże zapasy – objaśniłem mu. – Na początku było strasznie trudno. Magazyn stał niemal pusty. Zdarzały się takie tygodnie, że kupowałem po południu, rano sprzedawałem i za uzyskane pieniądze znowu robiłem popołudniowe zakupy i tak dalej. Dość przerażające.

– Ale, jak widać, już nieaktualne.

– No nie. Minęło trochę czasu, zanim staliśmy się znani, bo wcześniej nie było tu sklepu z alkoholem. Musieliśmy zaczynać naprawdę od zera.

– My? – spytał.

– Razem z żoną.

– Rzeczywiście. Flora coś mówiła…

– Owszem. Żona nie żyje.

Wykonał jakiś współczujący gest i wróciliśmy do sklepu.

– O której pan zamyka? – spytał i zaproponował wspólną kolację.

– Czy o dziewiątej będzie za późno?

– O dziewiątej będzie dobrze – powiedział.

I o tej godzinie przyjechał i zawiózł mnie do restauracji daleko poza moim zasięgiem. Zdawało się, że jazda trwa strasznie długo, ale wcześniej zamówił tam stolik i twierdził, że jedzenie na pewno okaże się warte wszystkich trudów.

Po drodze rozmawialiśmy o wypadku i naszych wyprawach w głąb namiotu, a przy kolacji o Florze i Jacku, a potem o „Silver Moondance” i Larrym Trencie. Jedliśmy mus z pstrąga i dziką kaczkę. McGregor mnie pozostawił wybór wina. Był to całkiem przyjemny wieczór, choć wydawał się raczej bezcelowy. Ale nie był.

– Co by pan powiedział na honorarium konsultanta? – spytał zdawkowo przy kawie.

– Za co?

– Za to, w czym pan jest dobry. Za rozróżnianie jednej whisky od drugiej.

– Nie miałbym nic przeciwko honorarium – powiedziałem szczerze. – Ale nie jestem ekspertem.

– Ma pan inne zalety. – Zdawało mi się, że nagle jego wzrok skoncentrował się na mojej twarzy, jakby chciał z niej wyczytać każdą skrywaną reakcję. – Spostrzegawczość, pomysłowość i cechy przywódcze…

Roześmiałem się.

– To nie ja. Pomylił pan faceta.

– Chciałbym zapewnić sobie pana usługi do wykonania pewnego zadania – rzekł poważnie.

– Jakiego typu? – spytałem zaskoczony.

Zamiast odpowiedzi wyjął z kieszeni kartkę papieru, rozłożył ją na stole. Była to fotokopia strony z biznesowej książki telefonicznej, co spostrzegłem z niekłamanym zdumieniem.

Na górze widniał napis AGENCJE DETEKTYWISTYCZNE. Poniżej w dziale małych firm znajdowało się kilka wytłuszczonych ogłoszeń w ramkach. We wszystkich wybijało się słowo „dochodzenie”.

– Jestem jednym z dyrektorów tego koncernu – McGregor wskazał na jedną z większych ramek.

– Prywatny detektyw? – spytałem oszołomiony. – Chyba nigdy bym się tego nie domyślił.

– Mmm – wymamrotał ozięble McGregor. – Wolimy być znani jako konsultanci dochodzeniowi. Proszę przeczytać ogłoszenie.

Przeczytałem.

„Deglet Ltd. Pełny zakres usług dla klientów komercyjnych, absolutna dyskrecja. Doświadczeni konsultanci w dziedzinie wywiadu przemysłowego, wykrywania oszustw, elektronicznych środków bezpieczeństwa, sprawdzania danych osobowych. Dochodzenia biznesowe wszelkiego rodzaju. Międzynarodowe kontakty.”

Na dole znajdował się numer skrzynki pocztowej w Londynie, numery telefonu i teleksu, jednak bez adresu. Poufne aż do szpiku, pomyślałem.

– Ale nie rozwody? – spytałem zdawkowo.

– Nie rozwody – potwierdził McGregor. – Nie zajmujemy się też egzekwowaniem długów i nie przyjmujemy indywidualnych klientów. Jedynie dochodzenia komercyjne.

Żadne wyobrażenie mrocznych uliczek nie pasowało do McGregora. Co innego sale konferencyjne i weekendy na wsi, to jak najbardziej. Ale nie walka na pięści i podejrzane życie nocne.

– Czy pan osobiście – stuknąłem palcem w wyrwaną z książki telefonicznej stronę – węszy po fabrykach?

– Niezupełnie. – Wydawał się lekko tym ubawiony. – Kiedy zwraca się do nas ewentualny klient, sprawdzam, o co chodzi i co trzeba będzie zrobić, a następnie sam lub z kolegami, zależnie od skali problemu, planuję, w jaki sposób można osiągnąć pożądane rezultaty.

Zapanowała chwila milczenia, podczas której zastanawiałem się, co właściwie powiedział mi dotychczas, a co przemilczał. Unikałem wszelkich bezpośrednich pytań, wreszcie spytałem jedynie: – Nie ma pan lepszych wizytówek niż fotokopie książki telefonicznej?

Niezmieszany odparł: – Nie ogłaszamy się nigdzie indziej. Nie mamy żadnych folderów ani broszurek, jedynie osobiste wizytówki. Przyniosłem fotokopię, żeby przekonać o naszym istnieniu i pokazać, czym się zajmujemy.

– Wszyscy klienci zgłaszają się do was z książki telefonicznej? – spytałem.

Skinął głową. – I dzięki poczcie pantoflowej. Poza tym, że zadowoleni klienci zgłaszają się ponownie, ilekroć nas potrzebują, co, może mi pan wierzyć, w dużych korporacjach zdarza się nieustannie.

– Lubi pan swoją pracę?

– Bardzo.

Słyszałem spokojną pewność w jego głosie i pomyślałem, że nie jestem myśliwym i nigdy nie będę. Na pewno nie ja, który przemykam się przez furtki, żeby uniknąć skakania przez płoty, nawet jeśli lis ucieka.

– Czasami – zaczął niedbale – zlecają nam dochodzenie w dziedzinach, w których nasi stali współpracownicy nie czują się najpewniej.

Wpatrywałem się w swoją kawę.

– Potrzebujemy kogoś, kto zna się na whisky. Kto potrafi odróżnić whisky słodową od zbożowej, co zdaniem Flory pan akurat potrafi.

– Ktoś, kto odróżni morze zboża od wielkiej, szarozielonej, mętnej rzeki Limpopo? – spytałem. – Proszę pamiętać, że w rzece Limpopo roiło się od krokodyli.

– Nie proszę pana o podjęcie jakichkolwiek niebezpiecznych działań – wyjaśnił rozsądnie.

– Nie – przyznałem z westchnieniem. – Proszę mówić dalej.

– Co pan robi w niedzielę?

– Otwieram sklep od dwunastej do drugiej. Myję samochód. Rozwiązuję krzyżówki. – Niech to wszystko diabli wezmą, pomyślałem.

– Czy poświęciłby mi pan resztę dnia od drugiej? – spytał. Brzmiało to niegroźnie, a poza tym wiązało mnie z nim jeszcze jakieś poczucie koleżeństwa po naszych działaniach w namiocie. Zresztą niedziele mimo wszystko były deprymujące, nawet bez furgonów do przewozu koni.

– W porządku – odparłem. – Od drugiej. Co mam robić? Zdawało się, że niezbyt mu spieszno, żeby mi to powiedzieć.

– Czy wszystkie whisky zbożowe smakują tak samo? – spytał.

– Właśnie dlatego potrzebuje pan prawdziwego eksperta. Odpowiedź brzmi: niezupełnie, ale różnice są nieznaczne. Zależą od rodzaju ziarna, od wody i od tego, jak długo alkohol leżakował.

– Leżakował?

– Świeżo wydestylowana szkocka pali gardło żywym ogniem i drapie w język. Żeby nadawała się do picia, musi być przechowywana w drewnianych beczkach co najmniej przez trzy lata.

– Tylko w drewnianych?

– Tak. Drewno oddycha. W drewnianych beczkach każdy alkohol łagodnieje, natomiast w pojemnikach metalowych czy szklanych nigdy się nie zmienia. Można trzymać w szklanym naczyniu świeżo przedestylowany alkohol przez tysiąc lat i w chwili otwarcia będzie równie ostry jak w dniu, w którym wlano go do butelki.

– Człowiek uczy się całe życie…

– Ale – dodałem po chwili milczenia – praktycznie nikt nie sprzedaje czystej zbożowej whisky. Nawet najtańsza, sprzedawana hurtowo, jest mieszaniną zboża i słodu, chociaż czasami dodatek słodu przypomina szczyptę soli dosypaną do basenu pływackiego.

– Flora twierdzi, że według pana odnosi się to do niektórych szkockich w „Silver Moondance” – powiedział McGregor.

– Rzeczywiście. W barze sprzedawano to z butelki Bell’s, a w restauracji jako Laphroaig.

McGregor poprosił o rachunek. – Początkowo nie była to moja sprawa – mówił bez zbytniego zaangażowania, wybierając kartę kredytową. – Jeden z kolegów przekazał mi ją, bo wydawało się, że zaczyna podchodzić coraz bliżej mnie.

– Chce pan powiedzieć – pytałem zaskoczony – że pańska firma interesowała się już wcześniej „Silver Moondance”?

– Tak.

– Ale dlaczego? W związku z czym?

– W związku ze skradzioną szkocką, której szukaliśmy. I wydaje się, drogi Tony, że pan ją znalazł.

– Wielkie nieba! Znalazłem i znowu zgubiłem.

– Niestety. Wróciliśmy do punktu wyjścia. Choć oczywiście, nie jest to pańska wina. Gdyby sekretarz Jacka nie był tak przywiązany do Laphroaig… gdyby Larry Trent nie zaprosił go na kolację… Można tak cofać się w nieskończoność, gdybając, ale to do niczego nie prowadzi. Zbliżaliśmy się delikatnie do „Silver Moondance”, kiedy furgon staranował namiot i naprawdę nie pozbawiony ironii jest fakt, że nie miałem najmniejszego pojęcia, że właściciel tego lokalu, Arthur Lawrence Trent, trenował konie u Jacka. Podobnie jak nie wiedziałem, że był na przyjęciu. Nie wiedziałem, jak on wygląda… więc nie zorientowałem się, że znajdował się wśród nieboszczyków. Gdybym wiedział, że będzie na przyjęciu, poprosiłbym Jacka i Florę, żeby nas z sobą poznali. – Wzruszył ramionami. – Znowu gdybanie.

– Ale… pan go śledził? – spytałem.

– Nie – odparł z uśmiechem McGregor. – Podejrzewaliśmy jego pracownika. Człowieka o nazwisku Zarac.

Jestem pewien, że rozdziawiłem gębę. Gerard McGregor spokojnie załatwiał płacenie rachunku i spoglądał na mnie z pobłażliwym zrozumieniem.

– No właśnie, on nie żyje – stwierdził. – I naprawdę znaleźliśmy się dokładnie w punkcie wyjścia.

– Nie uważam, że Zarac to problem bez krokodyli – skwitowałem to chłodno.


Prawie całą sobotę spędziłem w pobliżu telefonu, wśród nieustannych wahań, czy zadzwonić do Flory i poprosić o numer McGregora, co pozwoliłoby mi odwołać niedzielne spotkanie. Jeśli tego nie zrobię, zjawi się o drugiej i porwie mnie nie wiadomo dokąd na spotkanie ze swoim klientem, którego szkocka odnalazła się na moim języku. (Prawdopodobnie.)

W końcu zadzwoniłem do Flory, ale nawet kiedy odebrała telefon, nadal nie mogłem się zdecydować.

– Jak Jack? – spytałem.

– Kochany Tony, obawiam się, że jest w fatalnym humorze. Lekarze chcą go zatrzymać w szpitalu jeszcze przez kilka dni. Wetknęli mu pręt do kości, chyba przebili się przez szpik i chcą się upewnić, że wszystko się poukładało, zanim pozwolą mu dreptać o kulach.

– A jak ty się czujesz?

– Z każdym dniem lepiej.

– Wasz przyjaciel – zacząłem powoli – przyszedł się ze mną zobaczyć… Gerard McGregor.

– Ach tak – rzuciła ciepło Flora. – To taki miły człowiek. A jego żona jaka kochana. Powiedział, że obydwaj pomogliście wielu osobom w tamtą niedzielę. Pytał o ciebie i obawiam się, mój drogi Tony, że dużo mu o tobie opowiedziałam, a potem o wszystkim, co się wydarzyło w „Silver Moondance”. Wydawał się tym okropnie zaciekawiony, choć kiedy teraz o tym myślę, mam wrażenie, że strasznie się rozgadałam.

– Chyba nie miał nic przeciwko temu – pocieszyłem ją. – A wiesz… czym on się zajmuje?

– Jest jakimś konsultantem od biznesu. Tak mi się zdaje. Nie uważasz, że te wszystkie profesje są tak mało sprecyzowane? W każdym razie ciągle jeździ po całym kraju, a Tina… to jego żona… nigdy nie wie, kiedy on wróci.

– Znasz ich od dawna?

– Spotykaliśmy ich wielokrotnie na przyjęciach u różnych ludzi, zanim poznaliśmy ich naprawdę, co nastąpiło mniej więcej przed rokiem.

– Chodzi mi o to… czy zawsze mieszkali w tej okolicy?

– Chyba dopiero od pięciu lat. Niedawno mówili, o ile bardziej wolą to od Londynu, mimo że Gerard musi więcej podróżować. Tony, skarbie, on jest taki inteligentny, że to po prostu się z niego wylewa. Mówiłam mu, że powinien kupić u ciebie jakieś wino, więc może to zrobi.

– Niewykluczone. A masz może numer jego telefonu?

– Oczywiście – potwierdziła uszczęśliwiona Flora. Zapisałem ten numer i skończyliśmy rozmowę, a kiedy o dziewiątej zamykałem sklep, nadal wpatrywałem się niezdecydowanie w te zapiski.


Spodziewałem się, że może pan się wycofa – powiedział, kiedy przyjechał po mnie o drugiej następnego dnia.

– O mało tego nie zrobiłem.

– Dlaczego nie?

– Pewnie z ciekawości.

Uśmiechnął się. Żaden z nas nie wspomniał, że to właśnie ciekawość napytała Słoniątku wielkich kłopotów z krokodylami w rzece Limpopo, choć ja dobrze o tym pamiętałem, a Gerard, jak miałem się do niego zwracać, należał do pokolenia, dla którego Takie sobie bajeczki były czymś absolutnie oczywistym.

Tego popołudnia ubrany był w wełnianą kraciastą koszulę, krawat robiony na drutach i tweedową marynarkę, podobnie jak ja. Powiedział, że jedziemy do Watford.

Wyczułem w nim natychmiastową zmianę w momencie, kiedy się zaangażowałem, ale w sensie dosłownym ujechaliśmy już za daleko, żeby go poprosić o zawrócenie z drogi. Zniknęła gdzieś duża część powierzchownych manier towarzyskich, a ich miejsce zajęła bezwzględna profesjonalna postawa, która wepchnie z powrotem w gardło pytającego każde nieistotne uwagi. Słuchałem więc w milczeniu, a on mówił przez cały czas, patrzył prosto przed siebie, bynajmniej nie zerkał w moim kierunku dla sprawdzenia reakcji.

– Nasz klient nazywa się Kenneth Charter, dyrektor i założyciel firmy Charter Carriers Ltd, która zajmuje się lądowym przewozem płynów w cysternach. Firma przewiezie niemal każdy płyn, naturalnie w granicach rozsądku, pod jednym warunkiem, że potem można będzie dokładnie wymyć cysternę i przygotować ją na zmianę zawartości. Dzisiejszy kwas chlorowodorowy nie może zatruć w następnym tygodniu pestycydów.

Jechał równo, niezbyt szybko, ale z wielkim wyczuciem przestrzeni. Stosunkowo nowy mercedes miał pluszową tapicerkę i orzechową deskę rozdzielczą, automatyczne biegi wchodziły z cichym mruknięciem.

– Więcej niż połowa jego zamówień dotyczy przewozu różnego typu łatwopalnych alkoholi, do tej kategorii zalicza się również whisky. – Zamilkł na chwilę. – Oczywiście opłaca im się, jeśli da się tak urządzić, by brać kolejny załadunek w pobliżu miejsca poprzedniego wyładunku, przy czym ograniczeniem jest tu ponownie sprawa wyczyszczenia cysterny. W centrali w Watford mają urządzenia do czyszczenia parą i odczynnikami chemicznymi, co nie wszędzie jest tak łatwo dostępne. W każdym razie jedna z regularnych tras sprowadzała się do wożenia dżinu do Szkocji, skąd po wypłukaniu cysterny wodą przywożono whisky.

Przestał mówić, przejeżdżając przez miasteczko o wąskich uliczkach, po czym znowu podjął temat: – Szkocka w cysternie traktowana jest tak, jakby nadal była w magazynie. To znaczy nadal objęta jest kontraktem. Cło nie zostało jeszcze opłacone.

Skinąłem głową, ponieważ wiedziałem o tym.

– Cysterny Chartera mieszczą sześć tysięcy galonów, więc cło od każdego transportu znacznie przekracza sumę stu tysięcy funtów. Sama whisky, jak wiesz, ma stosunkowo niewielką wartość.

Ponownie lekko skinąłem głową. Opłaty cła i akcyzy, podatek VAT i podatek dochodowy płacony przez sklepikarza powoduje, że trzy czwarte ceny sprzedażnej każdej standardowej butelki whisky takim czy innym sposobem trafia do fiskusa. Jedna czwarta opłaca produkcję, butelki, przewóz, reklamę i siłę roboczą od momentu zasiania jęczmienia do opakowania w sklepie. W tym kontekście sam trunek praktycznie nie kosztuje nic.

– Już trzy razy w tym roku cysterna Chartera nie dojechała do miejsca przeznaczenia. Nie byłoby zgodne z prawdą stwierdzenie, że cysternę skradziono, bo za każdym razem się znajdowała. Ale oczywiście bez zawartości. Za każdym razem była to szkocka whisky. Urząd Ceł i Akcyzy natychmiast domagał się opłat, ponieważ szkockiej nie było już w cysternie. Przewoźnicy Chartera dwukrotnie musieli zapłacić.

Przerwał, jakby chciał dać mi czas, żebym pojął to, co powiedział.

– Firma Chartera jest naturalnie ubezpieczona, a w każdym razie była i tu właśnie zaczęły się poważne kłopoty. Ubezpieczający mimo astronomicznej podwyżki stawek za każdym razem, oświadczył ostatnio, że co za dużo, to nie zdrowo, i wstrzymał wypłatę. Odmówili także dalszego ubezpieczania. Firma będzie musiała samodzielnie zdobyć gotówkę, co ich zrujnuje, ale jeszcze ważniejsze jest to, że nie mogą działać bez ubezpieczenia. Ponadto Cła i Akcyza grożą odebraniem licencji na przewóz towarów objętych umową celną, a to wystarczy, by niemal kompletnie zrujnować firmę. – Znowu zamilkł na kilka sekund. – Ludzie z akcyzy prowadzą dochodzenie w sprawie ostatniej kradzieży, ale głównie dlatego, że chcą dostać swoje opłaty, policja też prowadzi śledztwo, nie wykraczające jednak poza rutynę. Charter uważa, że to za mało, bo w żadnym razie nie gwarantuje trwania licencji czy przywrócenia ubezpieczenia. Dyrekcja jest skrajnie zaniepokojona i zwróciła się do nas o pomoc.

W tym momencie pędziliśmy po M40. Po kolejnym przedłużającym się milczeniu Gerard w końcu się odezwał: – Jakieś pytania?

– No… chyba z tuzin.

– Na przykład?

– Na przykład: dlaczego zawsze ginęła szkocka, a nie dżin? Na przykład: czy zawsze był to ten sam kierowca i ta sama cysterna? Na przykład: co się stało z kierowcą, czy powiedział coś na ten temat? Na przykład: jak wiążesz to z Zarakiem?

Uśmiechnął się, pokazując zęby, co zdawało się wyrazem zachwytu.

– Coś jeszcze? – zapytał.

– Na przykład: skąd wyrusza szkocka i dokąd ma dojechać, ilu oszustów znaleźliście w każdym z tych miejsc, czy Kenneth Charter ufa pracownikom swojego biura, dlaczego środki bezpieczeństwa zawiodły po raz trzeci?

Umilkłem, a on powiedział bez sarkazmu: – To na razie wystarczy. Mogę odpowiedzieć, że nie, nie zawsze był to ten sam kierowca, ale zawsze ta sama cysterna. Znajdowała się za każdym razem w Szkocji na parkingach przydrożnych kawiarni, zawsze jednak z tak dużą liczbą dodatkowych mil na liczniku, że mogła dojechać do Londynu czy Cardiff i z powrotem.

Znów zamilkł.

– Kierowcy nie pamiętają, co im się przytrafiło – dodał po chwili. Zamrugałem z niedowierzaniem. – Nie pamiętają?

– Nie. Pamiętają moment wyjazdu. Pamiętają drogę aż do granicy z Anglią, gdzie wszyscy zatrzymują się w przydrożnej stacji obsługi na siusiu. Zatrzymują się na dwóch różnych stacjach. Żaden nie pamięta niczego poza tym, że obudził się w rowie. Ale nigdy w tym samym. – Uśmiechnął się. – Po drugiej kradzieży Kenneth Charter zarządził, że na tej trasie nie wolno niczego jeść ani pić w lokalach. Kierowcy mieli zabierać niezbędny prowiant z domu. Ale mimo wszystko musieli zatrzymać się z powodu tak zwanej naturalnej potrzeby. Policja twierdzi, że złodzieje za każdym razem musieli jechać za cysterną, czekając na ten moment. Kiedy kierowca wysiadł z szoferki, wstawiali tam otwarty kanister z gazem… może z podtlenkiem azotu, który nie ma żadnego zapachu i działa szybko… używają go dentyści… a kiedy szofer wsiadał, tracił przytomność, zanim zdążył ruszyć.

– Z jaką regularnością jeździli tą trasą? – spytałem.

– Zazwyczaj dwa razy w tygodniu.

– Zawsze ta sama cysterna?

– Nie. Charter rezerwuje cztery cysterny wyłącznie do napojów pitnych. A więc jedna z nich. Pozostałe trzy jeżdżą tą trasą równie często, ale nikt ich nie tknął. To może być przypadek, ale nie musi.

– Jak dawno temu zginął ostatni ładunek?

– W środę minęły trzy tygodnie.

– A poprzednie?

– Jeden w kwietniu, jeden w czerwcu.

– To znaczy trzy w ciągu sześciu miesięcy – stwierdziłem ze zdumieniem.

– Dokładnie.

– Nic dziwnego, że ubezpieczenie się buntuje.

– Mmm. – Przez chwilę prowadził w milczeniu, po czym powiedział: – Za każdym razem whisky przeznaczona była pod ten sam adres, do rozlewni w Watford, w północnym Londynie. Jednak szkocka nie zawsze pochodziła z tej samej destylatorni czy tego samego magazynu. Skradzione ładunki pochodziły z trzech różnych miejsc. Ostatni z magazynu w pobliżu Helensburgh w hrabstwie Dunbarton, ale wyjazd stamtąd odbył się normalnie i nie przypuszczamy, żeby tam zaczynały się kłopoty.

– A rozlewnia?

– Nie jesteśmy całkiem pewni, ale sądzimy, że nie. Ślad prowadzący do „Silver Moondance” wydawał się tak przekonujący, że postanowiliśmy od tego zacząć.

– Jaki to był ślad?

Nie odpowiedział od razu, dopiero po chwili: – Myślę, że będzie lepiej, jeśli Kenneth Charter sam ci to powie.

– W porządku.

– Muszę ci jeszcze wyjaśnić, że firmy często zwracają się o pomoc do nas dlatego, że niekoniecznie chcą ujawniać pewne sprawy policji. Na przykład, bardzo często wolą same załatwiać sprawy malwersacji. Na pewno nie zawsze chcą wnosić oskarżenie, chcą po prostu zastopować oszustwo. Publiczne przyznanie się do niewykrytych wcześniej malwersacji może być bardzo niewygodne.

– Rozumiem.

– Kenneth Charter powiedział mi pewne rzeczy w zaufaniu, ale nie podzielił się nimi ani z policją, ani z Urzędem Ceł i Akcyzy. Chce, żeby jego firma transportowa przetrwała, ale nie za wszelką cenę. Nie w przypadku, gdyby wymagało to zbyt wysokiej ceny od niego osobiście. Zgodził się, żebym cię zaangażował jako konsultanta, ale jemu pozostawię decyzję o tym, ile zechce ci powiedzieć.

– W porządku – oświadczyłem ugodowo.

Zjechaliśmy z autostrady, Gerard zaczął kluczyć w półpodmiejskiej plątaninie uliczek na północ od Londynu, gdzie jedno miasteczko przechodzi w drugie bez wyraźnej granicy.

– Jesteś niewymagającym człowiekiem – zauważył po chwili.

– A czego miałbym wymagać?

– Może na przykład zapytać, ile wynosi honorarium konsultanta? Może, jakie są warunki tej pracy? Zabezpieczenia?

– Życie jest jak pogoda – powiedziałem kwaśno. – Co ma być, to będzie. Nawet przy słonecznej prognozie można się zmoczyć…

– Fatalista.

– Kiedy pada, nic na to nie poradzisz.

Spojrzał na mnie chyba po raz pierwszy, odkąd wyruszyliśmy w drogę, wątpię jednak, by wiele wyczytał z mojej twarzy. Mówiłem te słowa nie z goryczą, raczej ze znużeniem wynikającym z niemożliwości dojścia do ładu z moim własnym prywatnym potopem. Prawdę mówiąc, bardzo mnie interesowała skradziona szkocka i cysterny, ale było to zainteresowanie na którymś z wyższych czy niższych poziomów, nie na tym głębokim, który liczył się naprawdę.

Jakby wyczuwając to, Gerard spytał: – Zrobisz dla mnie, co będziesz mógł?

– Tyle, na ile mnie stać. Tak.

Skinął głową, jakby na chwilę rozwiały się jego wątpliwości i skręcił na tereny przemysłowe, gdzie jak grzyby na cemencie wyrosły ostatnio niewielkie fabryczki. Na czwartej po prawej widniał napis „Charter Carriers Ltd”; na białej tablicy nad wejściem duże czerwone litery, a niżej, na ziemi, niby prosiaki przyssane do maciory, stały w długim szeregu srebrne cysterny, wszystkie zwrócone frontem do dziedzińca.

Загрузка...