12

Henri Tavel swoją soczystą francuszczyną prosił, żebym przekazał najlepsze pozdrowienia mojej drogiej matce. Obiecałem, że to zrobię.

Oświadczył, że jest zachwycony, słysząc mój głos po tak wielu miesiącach, i po raz kolejny wyrażał niezmierny żal z powodu śmierci mojej tak kochanej Emmy.

Podziękowałem mu.

Powiedział, że cieszyłbym się ze zbiorów – obfity plon niewielkich wspaniałych winogron, bardzo pachnących; wszyscy w Bordeaux porównują to z rokiem 1970.

Pogratulowałem mu.

Spytał, czy znalazłbym czas na złożenie wizyty. Cała jego rodzina i moi liczni przyjaciele powitaliby mnie z radością, powiedział.

Wyraziłem ubolewanie, że w chwili obecnej nie pozwalają mi na to zajęcia w sklepie.

Zrozumiał. C’est la vie. Ma nadzieję, że będzie mógł mi pomóc, bo widocznie dzwonię w jakiejś sprawie.

Wdzięczny za tę zachętę opowiedziałem mu o zamienionym winie i o istnieniu rozmaitych etykietek.

– Niestety – odparł. – Na nieszczęście, zdarza się to bardzo często. Bardzo niepokojący problem.

– Jeśli opiszę ci jedną etykietkę, będziesz mógł mi powiedzieć, czy jest oryginalna? – spytałem.

– Naturalnie. Jutro to masz, kochany Tony.

Dzwoniłem z kantorka za sklepem, przede mną stała butelka St Estèphe.

– Na etykietce jest zamek z okolic St Estèphe, miejscowości, którą znasz tak dobrze.

– Dom moich dziadków. Tam mogę zapytać każdego.

– No więc ta etykietka jest rzekomo z Château Caillot. – Przeliterowałem mu nazwę. – Coś ci to mówi?

– Nic. Nie zapominaj, że w tej części Haut Médoc musi być około dwustu niewielkich châteaux. Nie znam wszystkich, ale się dowiem.

– Wspaniale. Poza tym na etykietce czytamy: Mis en bouteilles par W. Thiery et Fils, négociants à Bordeaux.

W głosie Henri Tavela brzmiało powątpiewanie: – Nie znam żadnego W. Thiery et Fils – oświadczył. Pan Tavel, sam négociants à Bordeaux na pewno prędzej znałby sprzedawcę win w rodzinnym mieście niż château oddalone o siedemdziesiąt kilometrów na północ. – Dowiem się – obiecał.

– Na etykiecie jest też rocznik.

– Który rok?

– 1979.

– Obfity i całkiem dobry – orzekł.

– W sumie jest to bardzo atrakcyjna etykieta – powiedziałem. – Kremowe tło, czarno-złote liternictwo i zarys wytwornego château. Które zresztą coś mi przypomina… szkoda, że tego nie widzisz, może byś rozpoznał.

– Drogi Tony, odki ej nad parą i przyślij.

– Niewykluczone, że tak zrobię.

– A wino pod tą etykietką? – spytał. – Co powiesz o winie?

– Wydaje się, że przede wszystkim włoskie. Zmieszane może z jugosłowiańskim i jeszcze z czymś, co akurat było pod ręką. Sądzę, że nie da się dokładnie określić jego pochodzenia, nawet dla superznawcy. Jest lekkie. Niezbyt pełne. Brak mu wykończenia. Ale dość przyjemne. Da się wypić. Skądkolwiek pochodzi, nie zostało zbyt rozcieńczone przed rozlaniem do butelek…

– Rozlewane w Bordeaux – powiedział w zamyśleniu.

– Jeśli to château nie istnieje, wino mogło być rozlewane w każdym miejscu. Zachowałem korek. Robi wrażenie nowego i nie ma na nim żadnych liter.

Przede mną na biurku stało rzędem sześć korków, wszystkie były identyczne. Jeśli wino rozlewa się do butelek na miejscu, w château, we własnych piwnicach, na korkach daje się własny stempel z nazwą i rocznikiem. Każdy, kto zamawia wino rozlewane do butelek w château przy winnicy, będzie chciał obejrzeć korek, toteż fałszerz niezbyt chętnie prezentuje swoje wino jako butelkowane w château, bo istnieje zbyt wielkie ryzyko, że trafi się klient koneser, który zorientuje się, że nie dostał tego, co zamawiał.

Ktokolwiek wybierał etykiety do „Silver Moondance”, wybrał dobrze; znajomo brzmiące, szanowane nazwy, możliwe do sprzedania po niezłej cenie. Można się domyślać, że samo wino, część wielkiego europejskiego winnego jeziora, kosztowało butelkującego jedną pięćdziesiątą ceny, którą brał od swoich klientów Larry Trent.

Spytałem Henri Tavela, kiedy mogę zadzwonić.

– Jutro wieczorem, mniej więcej o tej porze. Rozpytam się od razu rano.

Podziękowałem mu wylewnie i rozłączyliśmy się. Wyobrażałem sobie, że siedzi przy wielkim stole jadalnym przykrytym koronkowym obrusem i samotnie popija armagnac po wieczornym posiłku, bo wielokrotnie widywałem go w takiej sytuacji. Zwykle odmawiał oglądania telewizji z żoną.


*

Zgodnie z umową następnego dnia Flora przyjechała po mnie do sklepu i zawiozła mnie okazałym samochodem Jacka na wyścigi do Martineau Park. Przez całą drogę niemal nie przestawała mówić, powodowana nerwowym impulsem, głównie przestrzegała mnie przed tym, czego nie powinienem mówić w obecności Orkneya Swayle’a, właściciela, który tak ją onieśmielał.

Pomyślałem, że nie ma żadnych powodów, by ktokolwiek onieśmielał Florę. Miała pozycję w wyścigowym światku, prezentowała się przyjemnie, typ macierzyńskiej kobiety w wieku średnim, ubrana była stosownie do okazji w kostium i wyraźnie kosztowne buty. Jednak pewność siebie powinna płynąć ze środka, a łatwo było się domyślić, że w środku Flora stanowiła sparaliżowaną galaretę.

– Nie pytaj go, dlaczego ma na imię Orkney. Tam został poczęty. Roześmiałem się.

– Masz rację, ale on tego bardzo nie lubi. Lubi samo imię ze względu na jego pretensjonalność, która bardzo mu imponuje. Tony, skarbie, gdybyś mógł się zachować równie snobistycznie jak Jimmy, Orkney dobrze by to przyjął. Używaj tych swoich intonacji klas wyższych, jak to czasem robisz, kiedy się zapomnisz, bo wiem, że trochę się pilnujesz w sklepie, bo to może być onieśmielające dla wielu osób, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.

Byłem rozbawiony, ale i lekko speszony jej spostrzegawczością. Już pierwszego dnia pracy w charakterze generalnego pomocnika w sklepie z winem, podczas zamiatania i przenoszenia skrzynek, zorientowałem się, że mój głos nie pasuje do otoczenia, toteż odpowiednio go zmodyfikowałem. Przekonałem się, że chodziło głównie o to, żeby artykułować nie z głębi gardła, ale blisko zębów, odwrotnie do tego, czego nauczyłem się z takim trudem, starając się mówić po francusku jak Francuz.

– Będę się starał jak najlepiej naśladować Jimmy’ego – obiecałem. – A propos, jak on się czuje?

– Dzięki Bogu, dużo lepiej. Wyraziłem radość z tego powodu.

– Wiesz, Orkney uważa, że Jack jest jego własnością – powiedziała, wracając do gnębiącego ją tematu. – Nie znosi, kiedy Jack rozmawia z innymi właścicielami. – Zwolniła przed rondem i westchnęła. – Niektórzy właściciele są straszliwie zazdrośni, choć pewnie nie powinnam o tym mówić, ale Orkney bardzo się irytuje, jeśli w tej samej gonitwie co jego koń biegnie jeszcze inny podopieczny Jacka.

Prowadziła samochód dobrze i automatycznie, myślami daleka od drogi. Powiedziała, że zwykle ona wozi Jacka na wyścigi, on lubi czytać i rozmyślać, a w drodze powrotnej śpi. – Chyba jedyne chwile, kiedy siedzi spokojnie, więc pewnie dobrze mu to robi.

– W jakim wieku jest Orkney? – spytałem.

– Chyba zbliża się do pięćdziesiątki. Produkuje jakieś zupełnie niewymawialne sztuki bielizny, ale nigdy nie powie dokładnie, co to jest. Skarbie, on o tym też nie lubi mówić. – Niemal zachichotała. – Reformy z czasów dyrektoriatu? Jak myślisz?

– Będę pamiętał, żeby o to nie pytać – oświadczyłem z ironią. – Reformy z czasów dyrektoriatu! Chyba nie noszą ich już nawet prababcie?

– Można je zobaczyć w tych niewielkich ogłoszeniach w sobotnich gazetach, obok urządzeń do zachowania prostych pleców, jeśli ktoś się garbi, i dźwiękowych alarmów, które właściwie nie wiadomo do czego służą, i wielu innych zadziwiających rzeczy. Zauważyłeś?

– Nie – odparłem z uśmiechem.

– Czasami myślę o ludziach, którzy to wszystko kupują. Jak bardzo różne jest życie każdego z nas!

Spojrzałem na jej krągłą i dobroduszną twarz, schludne siwiejące włosy, kolczyki z pereł i nie po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że treść jej wypowiedzi świadczy o znacznie większej przenikliwości niż forma ich wypowiadania.

– Powiedziałam ci, skarbie, że Orkney ma lożę na wyścigach, prawda? Więc jak tylko dojedziemy, zaraz tam pójdziemy, no i oczywiście po gonitwie na długie godziny, on nie może przestać analizować. Pewnie będzie tam z nim kobieta… Mówię ci o tym, skarbie, bo ona nie jest jego żoną, a on nie lubi, jak ludzie o to pytają, więc nie pytaj żadnego z nich, czy są małżeństwem, dobrze?

– Sporo tych tematów, o których nie lubi mówić.

– O tak, to bardzo niezręcznie, ale jeśli będziesz trzymał się koni, wszystko będzie dobrze. On tylko o tym lubi mówić i będzie to robił przez cały wieczór, a naturalnie ja akurat tego nie potrafię, o czym dobrze wiesz.

– A jeszcze jakaś niebezpieczna cegła? – spytałem. – Religia, polityka, historia średniowiecza?

– Tony, skarbie, przekomarzasz się ze mną. – Skręciła do bramy wjazdowej do Martineau Park, strażnik przy bramie machnął przyzwalająco ręką, najwyraźniej ją rozpoznał. – Nie zapomnij, że jego koń nazywa się Breezy Palm, jest to dwuletni ogier, w tym sezonie biegał dziewięć razy i dwa razy wygrał, a raz wyrwał się z boksu startowego i niemal stratował pomocnika startera, więc lepiej może, żebyś o tym też nie wspominał.

Zaparkowała samochód, ale nie wysiadła od razu, założyła odpowiedni kapelusz i nachylała go pod odpowiednim kątem we wstecznym lusterku.

– Skarbie, nawet nie zapytałam, jak twoja ręka, bo nie ulega wątpliwości, że cię boli.

– Widać to? – rzuciłem lekko zmartwiony.

– Skarbie, kiedy ruszasz ręką, krzywisz się.

– Ou!

– Czy nie byłoby lepiej trzymać ją na temblaku?

– Chyba lepiej się nią posługiwać.

Spoczął na mnie jej łagodny wzrok. – Wiesz, drogi Tony, myślę, że najpierw powinniśmy pójść do sali pierwszej pomocy i pożyczyć taki wąski czarny temblak, jakiego używają dżokeje od biegów z przeszkodami, kiedy coś sobie złamią. Dzięki temu nie będziesz musiał się z nikim witać, a zauważyłam, że wczoraj unikałeś witania się z Tiną. Ludzie też nie będą na ciebie wpadać, kiedy zobaczą, że powinni uważać.

Zatkało mnie. Poszliśmy do ambulatorium pierwszej pomocy, gdzie Flora dostała to, czego chciała, dzięki mieszance wdzięku i natręctwa. Wyszedłem stamtąd z uczuciem wdzięczności, co nie przeszkadzało, że czułem się również głupio.

– Tak jest lepiej, skarbie – orzekła, kiwając głową. – Teraz możemy iść do loży Orkneya. – Zniknęło gdzieś całe zdecydowanie, tak wyraźne w ambulatorium. – O Boże, przy nim czuję się tak głupia i niezdarna, jakbym ciągle jeszcze była w szkole.

– Wyglądasz na osobę opanowaną, dobrze ubraną, która potrafi każdemu stawić czoło – powiedziałem zgodnie z prawdą. – Pozbądź się wszelkich wątpliwości.

Jednak jej wzrok był pełen tych wątpliwości, a oddech krótki i nerwowy, kiedy winda wiozła nas na czwarte piętro.

Trybuny na torze wyścigowym w Martineau Park należą do najlepszych w kraju, zaprojektowane i zbudowane w całości za jednym zamachem, nie modernizowane po kawałku, jak to się działo na innych torach. Mniej więcej w 1950 roku stare trybuny osiągnęły niebezpieczny stan zrujnowania, więc postanowiono je rozebrać i budować od początku. Można było co prawda czepiać się tuneli wentylacyjnych (działalność szkoły architektonicznej pozbawionej znajomości elementarnych praw fizyki), uniknięto jednak katastrof związanych z obniżaniem kosztów, znanych z innych torów. Tutaj można było na przykład niemal z każdego miejsca oglądać gonitwy, siedząc pod dachem, a potem celebrować wygrane w barach wystarczająco dużych, by pomieścić cały tłum. Wokół paradnego ringu istniała ogrzewana (lub chłodzona) oszklona galeria, a miejsca, gdzie rozsiodływano konie po biegu, były zadaszone (jak w Aintree), dzięki czemu wszystkie poklepywania pleców mogły się odbywać na sucho.

Dwie długie kondygnacje umieszczonych wysoko lóż były dostępne z zamkniętych korytarzy. Kiedy wysiedliśmy z windy, kelnerki pchały tace na kółkach pełne jedzenia; o ileż lepsza sytuacja niż w Ascot, gdzie przepychały się z tacami przez otwarte galerie, a w powietrzu często fruwały ekierki. Prawdę mówiąc, Martineau Park był niemal zbyt komfortowy jak na brytyjski tor.

Flora prowadziła mnie do loży pełna najgorszych przeczuć. Pomyślałem, że Orkney Swayle nie może być aż tak onieśmielający, jak jej się wydaje.

Drzwi do loży były otwarte. Oboje z Florą stanęliśmy w progu równocześnie. Pod ścianą stał kredensik, który bynajmniej nie uginał się pod ciężarem potraw i napojów. Resztę przestrzeni zajmowały niewielkie stoły i krzesła, szklane drzwi za nimi prowadziły na balkon widokowy. W prawo od drzwi wejściowych czysta i raczej pusta spiżarnia-służbówka. W loży Orkneya, nie tak jak w innych, które minęliśmy po drodze, nie podawano lunchu. Przy jednym ze stolików siedział samotny mężczyzna, z głową pochyloną nad gazetą i listą gonitw, w ręku trzymał pióro, gotów do robienia notatek.

Flora chrząknęła, powiedziała drżącym głosem „Orkney?” i zrobiła trzy nieśmiałe kroczki w głąb loży. Mężczyzna niespiesznym ruchem obrócił głowę, uniósł pytająco brwi. Nawet kiedy już zobaczył Florę i najwyraźniej ją rozpoznał, nie spieszył się ze wstawaniem. Wreszcie podniósł się, ale w taki sposób, jakby grzeczność była czymś, co właśnie wpadło mu do głowy, a nie instynktownym aktem powitania.

Był to wysoki, bardzo jasny blondyn, jasnoniebieskie oczy ukrywały się za okularami, a uśmiech zjawiał się opornie.

– Orkney, to jest Tony Beach – przedstawiła Flora.

Spokojnie zmierzył mnie wzrokiem od góry do dołu, zatrzymując się chwilę na temblaku. – Asystent Jacka? – spytał.

– Nie, przyjaciel – wyjaśniła Flora.

– Bardzo mi milo – rzuciłem w najlepszym stylu Jimmy’ego, zostało to skwitowane skinieniem głowy, co Flora przyjęła z ulgą, choć nadal miała tendencję do przestępowania z nogi na nogę.

– Jack prosił, żebym ci powiedziała, że ma od koniuszego pozytywne meldunki o Breezy Palm – oznajmiła mężnie.

– Sam rozmawiałem z Jackiem – powiedział Orkney. Po wyraźnie zaznaczonej pauzie spytał: – Może się czegoś napijecie?

Czułem, że Flora zamierza odmówić, więc szybko powiedziałem „Owszem, dlaczego nie” z typową dla Jimmy’ego intonacją, jako że Florze bardzo mógł się przydać jakiś trunek na uspokojenie.

Orkney omiótł wzrokiem kredensik, na którym stalą butelka dżinu, butelka szkockiej, liczne dodatki i kieliszki. Wziął do ręki pustą szklaneczkę ze stolika, przy którym siedział, postawił ją na kredensiku i wyciągnął rękę po butelkę dżinu Seagram.

– Flora, dżin z tonikiem? – zaproponował.

– Bardzo chętnie.

Flora kupowała ode mnie dżin, by częstować nim właścicieli, choć nie był to akurat jej ulubiony trunek, jak mi powiedziała. Patrzyła z niepokojem, jak Orkney nalewa dżin na wysokość dwóch palców i rozcieńcza go taką samą ilością toniku.

– Lód? Cytryna? – spytał i wrzucił do szklanki jedno i drugie, nie czekając na odpowiedź. Podał Florze szklankę, patrząc na mnie: – To samo…?

– Szkocką. Jeśli można.

Była to whisky Teacher’s. Wlał na wysokość dwóch palców i trzymał rękę pomiędzy butelką z piwem imbirowym a wodą sodową, pytająco unosząc brwi.

– W stanie naturalnym. Bez lodu – dodałem.

Brwi uniosły się wyżej. Podał mi szklaneczkę, zakręcił butelkę z whisky i zabrał się do nalewania sobie dżinu. Dwa i pół palca. Bardzo niewiele toniku. Dwa kawałki lodu.

– Na szczęście – powiedziałem, pijąc pierwszy łyk. – Za… Breezy Palm.

– Jak najbardziej – podchwyciła Flora. – Za Breezy Palm.

Po moim języku spływała mieszanka smaków, każdy oznajmiał osobno swą obecność, zboże, słód i dębowe drewno, tak znajomo i wyraźnie; powoli odchodziły, pozostawiając jedynie ogólny posmak. Być może nie potrafiłbym wybrać autentycznej whisky Teacher’s z rzędu podobnych mieszanek, ale jedno było pewne: nie piłem w tej chwili whisky Rannoch.

– Zranił pan rękę? – spytał Orkney.

– Aa… drobny wypadek z drzwiami – odparłem.

Oczy Flory wyraźnie się rozszerzyły, ale ku mojej wielkiej uldze nie pospieszyła natychmiast z wyjaśnianiem szczegółów. Orkney skinął głową, jakby tym kwitując pułapki czyhające w życiu na człowieka. – To się zdarza – powiedział.

W progu pojawiła się kelnerka z wózkiem. Spojrzałem na Florę i zorientowałem się, że nie należy po tym zbyt wiele oczekiwać; i rzeczywiście pojawiły się jedynie trzy średniej wielkości talerze z kanapkami bez skórki, krakersami z serem i truskawkowymi ciasteczkami. Wszystko było ciasno zawinięte w folię, toteż kelnerka zapytała, czy ma odpakować tę skromną ucztę, ale Orkney oświadczył, że później zrobi to sam, więc mogliśmy jedynie zerkać łakomie na ów lunch znajdujący się całkowicie poza naszym zasięgiem.

– W dawnych dobrych czasach – powiedziała mi później Flora – można było do loży przynosić własne jedzenie i napoje, ale teraz jest to niemożliwe, a niektóre rzeczy są niewiarygodnie drogie, co Orkneya tak denerwuje, że zamawia absolutne minimum. Naprawdę nie jest aż tak skąpy, jak się wydaje, ma po prostu taki sposób bycia… kiedyś nam powiedział, że za alkohole płaci się w loży takie ceny jak w barze, cokolwiek to znaczy, i że to go strasznie złości.

– Tyle się płaci? Jesteś pewna?

– Skarbie, czy to bardzo źle?

– Sądząc po cenach w barach na wyścigach, oznacza to ponad sto pięćdziesiąt procent zysku na butelce szkockiej.

Flora policzyła w myślach. – Więc w loży Orkney musi zapłacić za butelkę ponad dwukrotnie więcej niż u ciebie w sklepie?

– Owszem, dużo więcej niż dwukrotnie.

– No cóż, nie miałam pojęcia, że trunki w loży kosztują aż tyle.

– Za funta można więc ledwie zwilżyć szkło.

– Żartujesz ze mnie.

– Niezupełnie.

– To nic dziwnego, że Orkneya złości tak wysoka cena, zwłaszcza że kiedyś mógł przynosić swój alkohol.

– Mhm – potwierdziłem w zadumie. – Dzierżawcy lokali mają duże zyski, oczywiście, ale żeby tutaj butelkę liczyć na miarki…

– Na miarki?

– Trzydzieści trzy miarki na butelkę. Taka jest pojedyncza miara alkoholu we wszystkich barach, nie tylko na wyścigach. Dwa centylitry. Jeden duży łyk albo dwa małe.

Flora nie mogła w to uwierzyć. – No tak, ja nieczęsto kupuję drinki w barze. Zwykle robi to Jack.

Z tej perspektywy Orkney Swayle wydawał się niesłychanie rozrzutny, hojność dobrze ukryta za oschłością manier. W ciągu popołudnia zorientowałem się, że nie starał się świadomie być niegrzeczny, płynęło to raczej z bezmyślnego zwyczaju, tego typu zachowanie można wynieść z domu rodzinnego, w którym panowała daleko posunięta rezerwa. Zdawało się, że Orkney nie zdaje sobie sprawy z tego, jak oddziaływuje na otoczenie i byłby pewnie zaskoczony wiadomością, że przyprawia Florę o drgawki.

Obniżał poziom dżinu w butelce, nie spuszczając ze mnie wzroku.

– Zna się pan na koniach? – spytał.

Już zaczynałem mówić „nie bardzo”, ale Flora nie życzyła sobie tego rodzaju skromnych zaprzeczeń z mojej strony, chciała zrobić na Orkneyu wrażenie.

– Oczywiście, że się zna. Jego matka prowadzi polowania, ojciec był pułkownikiem i wspaniałym jeźdźcem amatorem, dziadek też był pułkownikiem i prawie wygrał Wielką Narodową.

W oczach Orkneya pojawił się na moment leciutki błysk; pomyślałem z zaskoczeniem, że może jednak w głębi duszy nie jest tak zupełnie pozbawiony poczucia humoru.

– Nieźle, Floro, to nienaganne referencje.

Zamilkła, niepewna, czy Orkney z niej kpi, nos jej się zaczerwienił i z nieszczęśliwą miną wpatrywała się w kieliszek.

– Breezy Palm – zaczął Orkney, zupełnie na nią nie zważając – jest potomkiem Desert Palm po Breezy City i Draughty Coty, który był przyrodnim bratem Goldenburgha. A jego potomek wygrał oczywiście Arc de Triomphe.

Zamilkł, jakby oczekiwał komentarzy, więc rzuciłem: Jakże interesujący rodowód”, co zdawało się obejmować większość ewentualności, również moją całkowitą nieznajomość wszystkich wymienionych koni.

Skinął głową zamyślony. – Oczywiście amerykańska krew. Draughty City to potomek Chicago Lake z matki od Michigana. Dobre, mocne i wytrzymałe konie. Naturalnie nigdy nie widziałem Draughty City, ale rozmawiałem z ludźmi, którzy widzieli go na torze. Trudno o lepszą mieszankę niż amerykańska i brytyjska krew. Zawsze to mówię.

– Na pewno ma pan rację – powiedziałem.

Orkney jeszcze przez dłuższy czas perorował na temat przodków Breezy Palm, ja wtrącałem od czasu do czasu odpowiednie komentarze, a Flora, którą widziałem jedynie kątem oka, powoli zaczynała się rozluźniać.

Jednak dokonane przez nią postępy wzięły w łeb w jednej chwili, bo właśnie wróciła z toalety dama, która nie była żoną Orkneya. Nie ulegało wątpliwości, że jeśli przy Orkneyu Flora czuje się niezdarna, to przy tej pani uczucie to potęguje się w dwójnasób.

Kobieta była mniej więcej o dziesięć centymetrów wyższa od Flory, o tyleż szczuplejsza i jakieś sześć lat młodsza. Miała też uderzająco duże szare oczy, długą smukłą szyję i świetlisty makijaż; ubrana była niemal tak samo jak Flora, ale znacznie bardziej szykownie: kostium, dobre buty, filcowy kapelusz założony pod bardzo twarzowym kątem. Elegancka, dojrzała, wyrafinowana uwodzicielka.

Wyglądem nie mogły konkurować. Przy niej Flora wydawała się przysadzista i zdawała sobie z tego sprawę. Objąłem ją i przytuliłem; przez jedną przerażającą sekundę miałem wrażenie, że to wywoła łzy.

– Flora, oczywiście znacie się z Isabellą – odezwał się Orkney. – Isabello, moja droga, to jest eskorta Flory… ee… jak pan się właściwie nazywa?

Powiedziałem mu. Powtórzył to Isabelli. Isabellą i ja wymieniliśmy uśmiechy powitalne średniej serdeczności, a Orkney powrócił do tematu amerykańskich przodków.

Gonitwy zaczynały się i kończyły: pierwsza, druga, trzecia. Za każdym razem wszyscy schodzili na dół obejrzeć konie na paradnym padoku, potem wracali do loży obejrzeć gonitwę. Orkney grał ostro, korzystając z bukmacherów przy torze. Isabellą wymachiwała garściami zakładów w systemie Tote. Flora stwierdziła, że nie będzie sobie zawracała głowy obstawianiem, woli się upewnić, czy z Breezy Palm wszystko w porządku.

Poszedłem z nią. Koniuszy (nie wazeliniarz Howard, ale dynamiczny facet o przenikliwych, niespokojnych oczach) powiedział tajemniczo, że koń jest w takiej formie, w jakiej zwykł być, i że pani Hawthorn nie powinna się niepokoić, bo wszystko jest w porządku.

Pani Hawthorn nie posłuchała naturalnie tej dobrej rady i nie przestawała się martwić.

– Skarbie, dlaczego nie powiedziałeś Orkneyowi, co się naprawdę stało z twoją ręką? – spytała.

– Nie jestem z tego szczególnie dumny – wyjaśniłem prozaicznie. – Nie chcę o tym mówić. Tak jak Orkney o sobie.

Flora, wieczna gaduła, głęboko westchnęła. – Bardzo to dziwne, skarbie. Nie ma się przecież czego wstydzić.

Wjechaliśmy windą i wróciliśmy do loży; Flora pożądliwie spoglądała na ciągle nierozpakowane jedzenie i zapytała, czy jadłem lunch.

– Nie – odpowiedziałem – a ty?

– Powinnam była pamiętać, ale zapomniałam – westchnęła. I opowiedziała mi o nienawistnym stosunku Orkneya do wyścigowych restauracji.

Orkney nie zaprosił żadnych innych gości. Oczekiwał, że obydwoje z Florą na każdą kolejną gonitwę wrócimy do loży, ale nie powiedział tego. Mówiąc najdelikatniej, dość trudny gospodarz.

Kiedy czekaliśmy na balkonie widokowym na rozpoczęcie trzeciej gonitwy, a konie dopiero zmierzały na punkt startu, zapytał Florę, czy Jack znalazł dzierżawcę na jego klacz. Zapomniał sam o to zapytać, kiedy dzwonił do szpitala.

– Na pewno zrobi to, jak tylko wróci do domu – rzekła pojednawczo Flora. A potem zwróciła się do mnie z wyjaśnieniem: – Orkney jest właścicielem jednego z koni dzierżawionych przez Larry’ego Trenta.

– Moja niezła klaczka po Fringe’u. Trzylatka z dobrze sklepioną klatką, co oczywiście wzięła po matce.

– Musiałem ją widzieć w stajni Jacka – próbowałem sobie przypomnieć. Dokładnie mówiąc, cztery wieczory pod rząd.

– Naprawdę? – Orkney wykazał zainteresowanie. – Ciemna kasztanka, biała gwiazdka, łagodny wzrok.

– Pamiętam. Dobre kości. Ładne proste pęciny. Ma wyraźne zagojone blizny na karku. Wyglądało na drut kolczasty.

Orkney wydawał się zadowolony i strapiony zarazem.

– Kiedyś uciekła jako dwulatka. I musiała się wpakować na jedyny kawałek kolczastego drutu w całym hrabstwie. Konie naprawdę nie mają wyczucia.

– Łatwo wpadają w panikę – przyznałem.

Od tej chwili Orkney zdecydowanie zmienił stosunek do mnie, co Flora natychmiast spostrzegła z nieukrywaną satysfakcją.

– Pańska klaczka dobrze się spisywała u Larry’ego Trenta – zauważyłem.

– Nieźle. Wygrała handicap w Newbury i drugi w Kempton. Obaj z Larrym zarobiliśmy trochę na zakładach, ale ja oczywiście miałem nadzieję na duży druk.

Zobaczyłem, że na obliczu Flory zaczyna się malować niepokój.

– Oczywiście – potwierdziłem bardzo pewnie, co ją wyraźnie uspokoiło. „Duży druk” powrócił w samą porę jako wspomnienie z dzieciństwa. Prestiżowe gonitwy i wysokie nagrody drukowano grubymi czarnymi czcionkami w katalogach aukcyjnych; taka wzmianka przy imieniu klaczy przeznaczonej do hodowli znacznie podnosiła cenę jej potomstwa.

– Będzie pan ją trenował w przyszłym roku? – zapytałem.

– Jeśli znajdę dzierżawcę. – Zrobił króciutką pauzę. – Ja naturalnie wolę puszczać dwulatki. W tym roku miałem u Jacka cztery. Jeśli są dobre, sprzedaję, a klacze z dobrym rodowodem wydzierżawiam, wtedy albo sam mogę później mieć od nich potomstwo, albo sprzedać je jako klacze hodowlane. Larry często brał moje klacze jako trzy – lub czterolatki. Miai dobre oko, jeśli chodzi o konie. Biedny Larry.

– Owszem, słyszałem o tym.

– Pan go znał?

– Nie. Widziałem go na tym przyjęciu… nic więcej. – Zobaczyłem go oczyma wyobraźni, i żywego, i bez życia, człowieka, którego śmierć uruchomiła tyle rzeczy.

– Ja nie poszedłem na to przyjęcie – powiedział spokojnie Orkney. – Szkoda, że tak zginął…

– Pan go dobrze znal? – spytałem.

– Dosyć dobrze. Oczywiście nie byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Łączyło nas zainteresowanie końmi.

Ton głosu Orkneya mówił wyraźnie to, czego nie wypowiedziały usta: w ocenie Orkneya Larry Trent nie należał do towarzystwa.

– Więc… nie bywał pan w tym jego lokalu „Silver Moondance”?

Niezbyt komunikatywną twarz Orkneya przebiegł leciutki skurcz.

– Owszem, raz się tam z nim spotkałem, w jego biurze, żeby omówić interesy. Potem zjedliśmy kolację. Kolację z tańcami, jak mówił Larry. Bardzo głośna muzyka… – Nie dokończył zdania, nie wypowiedziana krytyka kryła się w domyśle.

– A jak panu smakowało wino?

– Wino? – Był wyraźnie zaskoczony.

– Handluję winem – wyjaśniłem.

– Naprawdę? – Wydawało się, że kupcy winni w świecie Orkneya mieli tymczasem niezłe notowania. – Ciekawe. O ile pamiętam, wino było całkiem do przyjęcia. Naturalnie jak na kolację z tańcami.

Całkiem do przyjęcia jak na kolację z tańcami to wspaniałe określenie lepszego sikacza w tych wszystkich podejrzanych butelkach. Pomyślałem, że nie ma sensu pytać Orkneya o szkocką; był zwolennikiem dżinu.

Konie do trzeciej gonitwy pojawiły się na torze i przegalopowały przed trybunami. Orkney uniósł olbrzymią lornetkę i przyglądał się swojemu faworytowi, efektownemu gniadoszowi o kroku skocznym i niecierpliwym jak impala, na karku konia już pojawił się pot.

– Walczy z dżokejem – mruknął Orkney. – Przegrywa wyścig w drodze na start. – Opuścił lornetkę i wykrzywił się pogardliwie.

– Larry Trent czasami kupował konie na aukcjach – powiedziałem zdawkowo, nie spuszczając oka ze stawki. – Dla pana też?

– Nie, nie, dla swojego brata. – W tym momencie Orkney interesował się wszystkim poza mną. – Konie w trakcie treningu. Trzylatki, albo cztero – czy pięciolatki. Sprzedawał je za granicę i tak dalej. A ja to kupuję roczniaki… oczywiście według wskazówek agentów hodowlanych.

Flora przysłuchiwała się temu, a wyraz jej twarzy przeszedł gwałtownie od zaskoczenia do zrozumienia. Zniknięcie Ramekina wyjaśniło się w najbardziej zwyczajny, całkiem niesekretny sposób. Flora nie zdradzała objawów rozczarowania, ale w jej zrozumieniu zdecydowanie kryl się lekki zawód.

– Patrzcie tylko! – wykrzyknął z urazą Orkney. – Ten przeklęty zwierzak się wyrwał!

Jego faworyt pokonał dżokeja i oddalał się spokojnym galopem. Orkney przytknął do oczu lornetkę, usta wyrażały posępną pogardę. Najwyraźniej chętnie ukręciłby łeb dżokejowi, gdyby tylko go dorwał.

– A zna pan tego brata Larry’ego Trenta? – spytałem.

– Co? Nie, nie, nigdy go nie widziałem. Tylko Lany mówił… No coś podobnego! Ten kretyn powinien zostać ukarany! Widziałem, jak Lany kupował na aukcji dobrego konia za prawie pięćdziesiąt tysięcy. Spytałem, dlaczego mając takie pieniądze, woli dzierżawić. To gotówka brata, wyjaśnił. Nie jego liga. Ale on potrafił wybierać konie, a brat nie. Jedyna rzecz, której brat nie potrafi – tak mi powiedział. Usłyszałem w tym zawiść. No, ale tacy są ludzie. Spójrzcie tylko na tego cholernego kretyna! Minął start. To naprawdę fatalnie! Kompromitacja. – W jego głosie zabrzmiała niepohamowana wściekłość. – Teraz start się opóźni i będziemy się spieszyć z gonitwą Breezy Palm.

Загрузка...