16

Tego pierwszego dnia odwiedziliśmy jeszcze cztery puby, zmęczył mnie w końcu smak nierozwodnionej whisky Bell’s. Ridger systematycznie notował na swojej liście i nie okazywał najmniejszego zawodu, kiedy wciąż nowe szklaneczki whisky okazywały się autentyczne. Wędrówka po barach była dla niego taką samą pracą jak każda inna, będzie ją flegmatycznie kontynuował, póki nie dostanie nowych instrukcji.

To człowiek pozbawiony ducha buntu, pomyślałem, nigdy nie kwestionujący ani rozkazu, ani porządku rzeczy, żyjący na przeciwległym krańcu spektrum niż ten nędzny zacieracz śladów Kenneth Charter junior. Gdzieś pomiędzy tą dwójką sytuujemy się my wszyscy, narzekający, dążący do czegoś, wytrzymali i nastawieni filozoficznie, starający się jak najlepiej wykorzystać naszą niedoskonałą ewolucję.

Pod koniec wyprawy spytałem sierżanta, czy znaleźli jakiś ślad prowadzący do furgonetki Bedford użytej do kradzieży w moim sklepie. Odpowiedział bez zwykłych zastrzeżeń, bo może tymczasowo zaakceptował mnie jako autentycznego kolegę z pracy.

– Nie, nie znaleźliśmy tej furgonetki. Inie oczekujemy, że nam się to uda.

– Co pan chce przez to powiedzieć?

– Jest własnością firmy Quality House Provisions, gdzie nawet nie zauważono jej zniknięcia, dopóki nie zjawił się u nich w poniedziałek rano jeden z naszych funkcjonariuszy. Jakieś niemrawe towarzystwo. Mają dużo furgonetek, powiedzieli. Ta znalazła się aktualnie na liście skradzionych pojazdów z dopiskiem „pilne”, ponieważ wiąże się z morderstwem Zaraca. Ale taka trefna furgonetka na pewno już dawno została gdzieś porzucona, pewnie na złomowisku dziesiątki mil stąd, bez numerów rejestracyjnych. Sądzę, że niktjej nie znajdzie, chyba że jakimś szczęśliwym zbiegiem okoliczności.

– Pocieszające.

– Po prostu taka jest rzeczywistość.

Odwiózł mnie do sklepu i zapowiedział, że wróci rano z nową listą podejrzanych lokali.

– Nie mógłby pan przywieźć kompletnej listy zamiast tych kawałków? – spytałem.

– Jeszcze nie jest skończona. Dzisiaj zaczęliśmy od podejrzeń mojego wydziału, ale może trzeba będzie poczekać na informacje od innych.

– Mmm… sierżancie, czy ma pan jakieś imię? Spojrzał na mnie lekko zaskoczony. – John.

– Nie będzie pan miał nic przeciwko temu, że posłużę się nim jutro w pubach? Dziś dwa razy o mało nie nazwałem pana sierżantem w obecności barmanów.

Zastanowił się. – Istotnie. Zgoda. A czyja mam mówić do pana Tony?

– Byłoby to znacznie rozsądniej.

– W porządku.

– Co pan robi po służbie? – spytałem.

– Ogród. Uprawiam głównie warzywa.

– Jest pan żonaty?

– Tak. Od czternastu lat. Dwie córki, prawdziwe małe damy. – Wyraz pobłażania na twarzy złagodził ostrość głosu. – Pańska żona podobno umarła.

– Owszem.

– Bardzo panu współczuję.

– Dziękuję, sierżancie.

Skinął głową. John był do pracy, chwilowa intymność, która nie zmusi go do przyjaźni. Wyczuwałem jego aprobatę, niemal ulgę, że prywatnie nie posłużyłem się imieniem.

Wysadził mnie przed drzwiami sklepu i przepisowo odjechał z włączonym migaczem, ostrożny w każdym calu.

Pani Palissey miała bardzo dużo roboty, co z przyjemnością zakomunikowała, dopytywała się też, czy na pewno mogę sam pojechać samochodem do szpitala, bo szczerze mówiąc, panie Beach, wyczuwam lekki zapach alkoholu.

Uświadomiłem sobie, że zamówiłem, zapłaciłem i wypiłem dobry tuzin szklaneczek whisky bez wody i jeśli nadal czuję się trzeźwy, jest to po prostu złudzenie. Pojechałem do szpitala taksówką, pielęgniarka (ta sama) z wyraźnym niesmakiem zdjęła bandaż, żeby sprawdzić, co się dzieje pod spodem.

– Picie spowalnia gojenie – oświadczyła surowo.

– Naprawdę?

– Tak.

Pochylona nade mną zrywała po kolei antyseptyczne opatrunki, które założyła poprzedniej niedzieli. Starałem się oddychać płytko przez nos i odwracać głowę. Jednak sądząc po demonstracyjnych poruszeniach jej nozdrzy, robiłem to bez powodzenia.

– Większość ran goi się lepiej niż pan sobie zasłużył – stwierdziła w końcu. – Trzy są zaczerwienione, a ta jedna też nie wygląda zbyt dobrze. Czy bolą?

– No… można by tak powiedzieć.

Skinęła głową. – Należało się tego spodziewać. Część śrutu utkwiła głębiej niż dwa centymetry. – Zabrała się do nalepiania nowych opatrunków. – Założę szew na tej paskudnej ranie na bicepsie, żeby się nie rozeszła. Proszę unikać alkoholu. Są znacznie lepsze środki przeciwbólowe.

– Tak jest, siostro – odparłem oschle i pomyślałem o trunkowym dniu następnym i pięćdziesięciu tysiącach barów stąd do Watford.

Po powrocie do sklepu wyprawiłem panią Palissey i Briana z dostawami, załatwiłem trochę papierkowej roboty i w popołudniowej przerwie między klientami zabrałem się w końcu posłusznie do odbitek z notesu Kennetha juniora.

Firma Gerarda doskonale poradziła sobie z odcyfrowaniem i sprawdzeniem zapisków, mój szacunek do tej organizacji wzrósł; od etapu niejasnych oczekiwań przeszedłem do stanu przekonania, że Deglet’s to doświadczeni eksperci na znacznie wyższym poziomie, niż myślałem.

W kopercie znalazłem wyjaśniającą notatkę Gerarda i około piętnastu kartek papieru. Na każdej z nich była odbitka strony z niewielkiego notesu, prosta linia prowadziła od każdej notatki do wyjaśnień na marginesie.

Gerard napisał na maszynie:

Tony, wszystkie wyjaśnienia zdobyliśmy drogą telefoniczną, nie osobiście. Wyczerpujących odpowiedzi udzielił sam Kenneth Charter, jego żona, córka i starszy syn, chociaż zarówno ich, jak i przyjaciół czy wymienione sklepy musieliśmy pytać ostrożnie, ponieważ Kenneth Charter postawił warunek, żeby nie przedstawiać juniora jako kryminalisty.

Strony ponumerowane są w takiej kolejności, w jakiej występowały kartki w notesie. Według Kennetha Chartera zapiski z pierwszej strony pochodzą z początków sierpnia, bo jest tam mowa o urodzinach pani Charter 8 sierpnia. Można zakładać, że potem strony zapisywane były kolejno, nie jest to jednak pewne, A jak się przekonasz, nie ma żadnych innych konkretnych dat.

Proszę, zapisuj od razu wszystko, co wpadnie ci do głowy podczas czytania. Nie zostawiaj tego na później, bo wyparuje.

G.

Popatrzyłem na pierwszą stronę z notesu, na której przeczytałem: Kupić kartkę na urodziny mamy w przyszłym tygodniu.

Równa prosta linia prowadziła do notatki na marginesie: 8 sierpnia.

Pismo Kennetha juniora wykrzywiało się trochę do przodu i do tyłu, często w jednym słowie, ale było raczej wyrobione i łatwe do czytania. Adnotacje firmy Deglet’s były wypisane schludnymi, czarnymi literami, całkowicie odmiennymi w charakterze, ale równie czytelnymi. Nie mogłem się uskarżać, że Gerard obarczył mnie zadaniem skomplikowanym technicznie.

Drugi zapis na pierwszej stronie brzmiał: Iść do D.N. po g.w.

Notatka na marginesie wyjaśniała: D.N. to David Naylor, jedyny bliski przyjaciel Kennetha juniora. Przypuszczalnie literki g.w. oznaczają gry wojenne, bo jest to hobby Davida Naylora.

Na pierwszej stronie wyczytałem jeszcze:

Odebrać spodnie z pralni.

Poprosić tatę o gotówkę.

Powiedzieć B. T., żeby się odpieprzyła.

Od tego zapisu linia prowadziła do: B.T. to prawdopodobnie Betty Townsend, dziewczyna, z którą spotykał się Kenneth junior. Pani Charter twierdzi, ze to miła dziewczyna, ale zbyt przylepna.

Biedna Betty Townsend.

Zabrałem się do drugiej strony, gdzie znalazłem numery telefonów, a przy identyfikacji na marginesie był również adres. Kino Odeon (lokalne) Klub bilardowy Diamond (lokalny) David Naylor (przyjaciel, bezrobotny) Clipjoint (fryzjer, lokalny)

Lisa Smithson (okazjonalnie dziewczyna Kennetha, bezrobotna) Ronald Haleby (przyjaciel, bramkarz w lokalnej dyskotece) Zapisy na wielu kolejnych stronach dawały się zrozumieć jedynie dzięki numerom telefonów, stanowiły poza tym wymowne świadectwo nieukierunkowanego, bezcelowego życia. Zapiski juniora przypominały dzienniki zawierały rewelacje typu: Wąchanie z R.H. Niedziela, wziąć gotówkę. Wziąć telefon skrobanki dla L.S., choć przeważały tam bardziej prozaiczne notki: Powiedzieć mamie, żeby kupiła szczotkę do zębów, bilard w klubie Diamond, zreperować wtyczkę do stereo. Na następnej stronie zapisał: Strzyżenie. Iść do Halifaxu.

Kupić czołg do g.w. Telefon do D.N. Wziąć klucze do N. T. do dorobienia. Spotkanie z RH. w klubie Diamond. Pieniądze dla L.S. na skrobankę. Adnotacje firmy Deglet’s:

(1) W Clipjoint powiedzieli, że Kenneth junior przychodził do nich mniej więcej co dziesięć dni na mycie głowy i czesanie. Kupował kosztowne specyfiki i dawał hojne napiwki.

(2) Mało prawdopodobne, żeby Kenneth junior pojechał do miejscowości Halifax. Chyba chodzi o Towarzystwo Budowlane Halifax, choć rodzice nie wiedzą, czy miał tam konto. Kenneth Charter uważa, że prócz zasiłku dla bezrobotnych syn nie miał żadnych pieniędzy, poza tymi, które dostawał od niego, ale to nie może być prawda, bo Charter nie dawał mu dosyć dodatkowych pieniędzy na kokainę i skrobanki.

(3) Czołg to chyba zabawka do gier wojennych.

(4) Nie odszukano.

Na chwilę zadumałem się nad inicjałem N.T., ale nie wymyśliłem nic więcej niż Deglet’s. Do czego na ogół potrzebujemy kluczy? Dom, samochód, walizka, szuflada, schowek, biurko, skrytka pocztowa, skrytka depozytowa… i tak bez końca. N.T. to może osoba. Osoba nieznana.

Na następnej stronie był tylko jeden zapis, ten, który rozpoczął cały popłoch.

Po numerze telefonu w Reading następował tekst:

Powiedzieć Z UNP 786Ybierze B’s Gin pon. ok. 10.00.

Po raz kolejny zdumiewała mnie ta poruszająca zdrada, ale zająłem się tym, co jeszcze zostało w notesie: trzy kolejne strony bardzo przypominały wszystkie poprzednie, wystąpiło na nich tylko kilka nowych tematów.

Poszedłem z D.N. na g.w. z S.N.! Towarzyszyło temu wyjaśnienie:

S.N. to Stewart Naylor, ojciec Davida Naylora. Po rozwodzie Stewart Naylor mieszka osobno. David od czasu do czasu odwiedza ojca. Stewart Naylor słynie ze zręczności w grach wojennych, co pewnie tłumaczy postawienie wykrzyknika.

Na ostatniej stronie przeczytałem:

Wziąć wizę do Australii.

Spytać R.H. o dilerów w Sydney.

Zapłacić L.S. To jej działka.

Iść do Halifaxu.

Nie zapomnieć poprosić ojca o gotówkę.

Odebrać klucze od Simpersa i wysiać je.

Była jeszcze ostatnia adnotacja Deglet’s: Simpers to sklep z artykułami żelaznymi, gdzie można dorobić klucze. Nie mają zarejestrowanego śladu jakiejkolwiek pracy dla Kennetha juniora czy innych członków rodziny. Zazwyczaj dorabiają klucze na poczekaniu, chyba że nie mają na składzie odpowiednich ślepych kluczy i muszą po nie posiać. Wtedy proszą o podanie adresu i zostawienie zadatku. Jeśli junior w ten sposób dorabiał tam klucze, to nie podał własnego nazwiska i adresu.

Złożyłem razem wszystkie strony, schowałem je do koperty, patrząc z powątpiewaniem na kilka pomysłów i komentarzy, które nabazgrałem dla Gerarda. Kiedy pół godziny później zadzwonił, zaprezentowałem je niechętnie, trochę się przy tym usprawiedliwiając.

– Powiedz po prostu, co ci przyszło do głowy – zarządził z lekkim zniecierpliwieniem. – Wszystko może się okazać pożyteczne.

– No więc… te klucze.

– Co z kluczami?

– No… jakie są klucze do cystern?

Po drugiej stronie przewodu zapanowało niemal namacalne milczenie.

– Jesteś tam jeszcze? – zapytałem.

– Owszem. – Znowu pauza. – Mów dalej.

– No… na początku zastanawiałem się, dlaczego zawsze kradną tę samą cysternę, i pomyślałem, że przyczyna może być cholernie prosta, jak choćby to, że złodzieje mają klucze tylko do tej cysterny. Bo potrzebowali kluczy do otwarcia szoferki, kiedy kierowca był na stacji benzynowej, żeby umieścić tam pojemnik z gazem i znowu zamknąć drzwi na klucz, by nie obudzić podejrzeń kierowcy.

– Policja zakładała, że złodzieje posłużyli się wytrychami – powiedział Gerard.

– Odpowiednim kluczem byłoby szybciej.

– Zgoda.

– Kenneth junior miał łatwy dostęp do biura Chartera i do każdego miejsca w firmie, zanim doszło do pierwszej kradzieży. Możesz zapytać Chartera seniora, gdzie przechowują klucze do cystern.

– Zrobię to.

– Przyszło mi do głowy, że może junior dorabiał klucze do drugiej cysterny. N.C. to może nowa cysterna albo coś takiego. W każdym razie warto byłoby zanieść klucze od którejś z cystern do Simpersa i przekonać się, czy trzymają na składzie ślepe patrony, czy też muszą po nie posyłać. Może dobrze byłoby też ostrzec Kennetha Chartera, że ktoś gdzieś może mieć klucze do jeszcze jednej z jego cystern. Oczywiście, jeśli moje domysły mają jakikolwiek sens.

– Mają czy nie mają, ostrzegę go.

– Obawiam się, że to wszystko. Niewiele więcej wymyśliłem. Może tylko…

– Tylko co…?

– To, że Kenneth junior nie miał o sobie najgorszego mniemania. Sprzedawał informacje prawdopodobnie za żywą gotówkę, którą lokował w tak bardzo konserwatywnym miejscu jak towarzystwo budowlane. Rajcował się wąchaniem z tym dyskotekowym bramkarzem, ale nie był narkomanem. Zapłacił dziewczynie za skrobankę. To nie są ciężkie przestępstwa.

– Nie. Lekko niestabilna osobowość. Też o tym myślałem. Mieszkał w domu, kupował mamie kartkę urodzinową, był pod wrażeniem ojca przyjaciela… nie miał jednak żadnego poczucia lojalności wobec własnej rodziny.

– Rebelia nastolatka posunięta o jeden krok za daleko.

– Zgoda – przyznał Gerard. – Gnojek niegodny zaufania. Ale widzisz, dzięki niemu zarabiamy pieniądze. Życie pełne jest takich paradoksów.

– Chcesz poznać jeszcze jeden? – spytałem ze śmiechem. – Szukamy teraz tej szkockiej na koszt policji.

Opowiedziałem mu o moich porannych peregrynacjach z Ridgerem i rozbawiłem go opowieścią o pani Alexis.

– Co do pani Alexis, to nie byłem pewien. Miała na swojej liście wszystkie te wina. Twierdziła, że wszystkie już sprzedała. Przez cały czas miała tak wszechwiedzący wyraz twarzy, że trudno się zorientować, czy dysponuje jakąś szczególną wiedzą. Może tam jeszcze pójdę.

– Robi wrażenie niezłej hetery.

– Bardzo interesująca. Lubi mężczyzn, którzy huśtają się na żyrandolach.

– Ale to nie twój styl, ty tego nie robisz.

– Nie… więc nic nie powinno mi grozić.

Roześmiał się. – A jak twoja ręka? Ja mam się pokazać jutro.

– Nie najgorzej. Powodzenia.


Nazajutrz rano Ridger zjawił się punktualnie, mieliśmy się zająć Henley-on-Thames i okolicą. Co roku lipcowe regaty wioślarskie wnosiły do sennego miasteczka pulsujące i kosztowne ożywienie. Pod koniec października w zimnej mżawce było tu bardzo spokojnie. Kaczki pływały w milczeniu po szarej rzece, a przechodnie kulili się pod parasolami. Wchodziliśmy z Ridgerem do kolejnych barów, strząsając z siebie krople deszczu. Po jakimś czasie straciłem rachubę szklaneczek Bell’s.

Wszystkie brzmiały czysto. Ani jednej fałszywej nuty.

Jeden z barmanów źle wydał resztę; rzucił na ladę garść monet, polewając równocześnie kontuar wodą, co miało mnie zmusić do szybkiego zebrania bilonu, bez sprawdzania go. Ridger stwierdził, że wydana reszta nie zgadza się z parafowanym zapisem. Pokazał swoją policyjną odznakę i ostrzegł barmana, który nie spojrzał na nas przychylnie. Jako kulminacja porannej sesji, nie był to zbyt ekscytujący moment, ale trudno trafić na panią Alexis w każdym dniu tygodnia.

W niektórych pubach były dwa bary. W jednym nawet trzy. Mój przyjaciel John upierał się, żeby sprawdzić każdą widoczną butelkę Bell’s.

Opity pomidorowym sokiem odstawił mnie pod sklep o czternastej trzydzieści. Siedziałem z ciężką głową w swoim kantorku, żałując, że w ogóle biorę udział w tym przedsięwzięciu. Będę po prostu musiał zabierać ze sobą naczynie, do którego da się wypluwać, pomyślałem, nawet jeśli będzie to ostrzeżeniem dla barmana i napełni obrzydzeniem pozostałych gości. Pewien stopień nietrzeźwości codziennie w porze lunchu to nie żarty.

Pani Palissey z Brianem odjechali z wielkim ładunkiem dostaw. Między rzadkimi wizytami popołudniowych klientów siedziałem w kantorku walcząc ze snem. Kiedy dzwonek przy drzwiach po raz piąty wyrwał mnie z drzemki, wszedłem do sklepu, ziewając.

– Czy tak należy witać mannę z nieba? – pytała moja klientka. Stała przede mną pani Alexis, niemal nadnaturalnej wielkości; w to deszczowe popołudnie przyniosła ze sobą własne słońce. Powoli zamknąłem usta, ułożyłem je w uśmiechu i powiedziałem: – Wybierałem się do pani przy pierwszej okazji.

– Naprawdę? – rzuciła, drwiąca jak zawsze. – A więc tutaj przebywa nasz mały kupczyk winny. – Rozglądała się dobrodusznie, zupełnie niezmieszana faktem, że mały kupczyk jest na tyle wysoki, że może przynajmniej patrzyć jej prosto w oczy. Prawie wszyscy mężczyźni, domyśliłem się, byli dla niej „mali”.

– Akurat tędy przejeżdżałam – wyjaśniła. Skinąłem głową. Zadziwiające, ile osób tak właśnie mówi.

– Nic podobnego, wcale, do cholery, tak nie było – poprawiła gwałtownie. – Przyjechałam tu specjalnie. – Podniosła podbródek niemal wyzywająco. – To pana zaskakuje?

– Owszem – powiedziałem zgodnie z prawdą.

– Pański wygląd wzbudził moją sympatię.

– To też mnie zaskakuje.

– Bezczelni jesteśmy, co?

Nadal jestem na pół pijany, pomyślałem. Prawie jedna trzecia butelki szkockiej na pusty żołądek, to tak czy inaczej niedobrze. Kraina wrzodów wita…

– A jak tam komin? – spytałem. Pokazała w uśmiechu zęby rekina.

– Ten cholerny Wilfred nie może mi wybaczyć.

– A ogień?

– Pali się jak Rzym. – Spojrzała na mnie badawczo. – Jest pan tak młody, że mógłby być moim synem.

– Mniej więcej.

– A chce pan się czegoś dowiedzieć o tym cholernym winie czy nie?

– Chcę, jak najbardziej.

– Nie miałam zamiaru tego mówić temu sierżantowi policji. Nie dałabym mu tej satysfakcji. Nadęty ponurak.

Wymamrotałem coś niezobowiązującego.

– Kupiłam je, nie przeczę – powiedziała. – Ale cholernie szybko odesłałam z powrotem.

Wziąłem głęboki wdech, myśląc jedynie o tym, żeby jej nie rozproszyć.

– Kończyła mi się whisky Bell’s – zaczęła. – Więc zadzwoniłam do pubu naprzeciwko, żeby trochę pożyczyć. Nie ma w tym nic dziwnego, bo zawsze sobie pomagamy. No i przyniósł mi całą cholerną skrzynkę, jeszcze nieotwartą. Powiedział, że mają od nowego dostawcy, który daje dobry rabat, szczególnie na wina, co bardziej leży w moim profilu. Dał mi numer telefonu i powiedział, że mam prosić Vernona.

Spojrzałem na nią.

– Powinnam być mądrzejsza, prawda? – rzuciła pogodnie. – Powinnam była podejrzewać, że to jakiś towar, który spadł z jakiejś cholernej ciężarówki…

– Ale jednak pani zadzwoniła?

– To prawda. Bardzo dobre wina, trochę poniżej normalnych cen. Więc przystałam na to, zamówiłam po skrzynce każdego, wprowadziłam na listę win, żeby sprawdzić, czy smakują klientom.

– I co, smakowały?

– Jasne. – Obdarzyła mnie rekinim uśmiechem. – Najlepszy dowód, ile naprawdę wiedzą ci tak zwani koneserzy.

– I co dalej?

– Dalej… zjawił się pewnego dnia w barze ktoś, kto narobił zamieszania i awanturował się, że dostał nie taką whisky. Sama mu nalewałam z butelki Bell’s, którą dostałam od sąsiada. Spróbowałam jej, aleja nie lubię whisky, toteż nie potrafię odróżnić jednej od drugiej. W każdym razie poczęstowałam go na koszt firmy whisky Glenlivet, żeby go ułagodzić, przeprosiłam, a po jego wyjściu zadzwoniłam od razu do mojego sąsiada, który zapewniał, że whisky jest w porządku, bo Vernon pracuje w olbrzymiej firmie.

– W jakiej?

– A skąd, do cholery, mam wiedzieć? Nie pytałam. Ale powiem panu, że nie miałam zamiaru ryzykować, więc resztę tej skrzynki whisky Bell’s wylałam do zlewu. I dobrze zrobiłam, bo następnego dnia przyszli faceci z Miar i Wag ze swoimi przyrządami w wyniku skargi od klienta. A ten cholerny gość wypił moją Glenlivet i mimo to złożył na mnie skargę!

– Przypuszczam, że więcej się już nie pokazał? – spytałem z uśmiechem.

– Udusiłabym go.

– Gdyby on tego nie zrobił, zrobiłby to ktoś inny.

– Nie musi pan tak ciągle mieć racji. W każdym razie po tym incydencie poprosiłam znajomego, który kupuje wina, żeby zaraz przyszedł i spróbował tych wspaniałych win, a kiedy powiedział mi, że we wszystkich butelkach jest to samo wino, zadzwoniłam do tego cholernego Vernona i kazałam przyjechać po to, co zostało. No i zwrócić mi całą wyłożoną sumę, bo zagroziłam, że jeśli tego nie zrobi, podam ten jego cholerny telefon policji.

– I co się stało? – spytałem zafascynowany.

– Przyjechał ten sam facet, który przywiózł mi te wina, oddał gotówkę, zabrał butelki. Te, które nie zostały wypite. Powiedział, że jest przyjacielem Vernona, ale założyłabym się, że to był sam Vernon. Powiedział też, że Vernon ma nadzieję, iż dotrzymam słowa w sprawie numeru telefonu, bo w przeciwnym razie przydarzy mi się coś nieprzyjemnego. – Uśmiechnęła się, zachwycająco niewrażliwa na groźby. – Uprzedziłam go, że jeśli Vernon ośmieli się czegokolwiek spróbować, to go pożrę.

Roześmiałem się. – I na tym się skończyło?

– Na tym się skończyło. Dopóki pan nie przyszedł wczoraj węszyć.

– Dobrze. Czy ma pani jeszcze ten numer telefonu?

Jej oczy rozbłysły. – Owszem, mam. Ile on jest wart dla pana? Skrzynkę Kruga? Pol Rogera? Dom Perignon?

Zastanowiłem się chwilę. – Skrzynkę Bell’s? – zasugerowałem.

– Zgoda. – Bez żadnych ceremonii wyjęła z torebki kartkę i podała mi.

– Pod warunkiem, że pani sama ją zabierze – dodałem. Spojrzała na temblak. – Uszkodził pan sobie rękę?

– Śrutem ze strzelby. Na pani miejscu nie mówiłbym nikomu, że była pani u mnie. Strzelano do mnie z powodu tego wina. Vernon może być niezadowolony, jak się dowie, że dała mi pani numer jego telefonu.

Otworzyła szerzej oczy i po raz pierwszy z jej twarzy zniknął drwiący wyraz.

– Przyszłam tu – oświadczyła sucho – z powodu kelnera z „Silver Moondance”. Morderstwo to za wiele. Ale pan nie mówił nic o…

Pokręciłem głową. – Przepraszam. Zdawało się, że nie ma potrzeby. Nie miałem pojęcia, że pani tu przyjdzie. Jestem pewien, że jeśli nic pani nie powie, wszystko będzie w porządku. W końcu, chyba nie pani jedna ma numer Vernona. Choćby pani sąsiad.

– Fakt. – Przemyślała to. – Ma pan cholerną rację. – Twarz znowu jej się rozjaśniła, wracając do swego zwykłego wyrazu. – Ilekroć będzie pan przejeżdżał koło mnie, mój drogi mały kupczyku winny, proszę wpaść na kolację.

Poszła ze mną do magazynu po swoją zdobycz, którą z łatwością wyniosła pod pachą. Wychynęła na mżawkę, jej zęby i oczy błyszczały na de szarego nieba.


To wspaniale – powiedział Gerard i obiecał zadzwonić, jak tylko jego firma rozszyfruje ten numer.

– To niedaleko Oksfordu – dodałem.

– Tak – przyznał. – Kierunkowy Oksfordu.

Mimo całego entuzjazmu jego głos wydawał się zmęczony, a kiedy zapytałem o bark, burknął coś tylko bez słów, co uznałem za nie najlepsze nowiny.

– Zadzwonię – powiedział i zrobił to po półgodzinie, ale nie po to, żeby poinformować mnie o zlokalizowaniu numeru Vernona.

– Uznałem, że chciałbyś o tym wiedzieć. Firma porozumiała się z licytatorami z Doncaster. Ramekina kupiono za żywą gotówkę. Nie mają informacji, kto go kupił. Firma sprawdziła też przewoźników i tak jak przewidywałeś, Ramekina mieli w księgach. Wysłano go do Kalifornii do znanego agenta hodowlanego. Sam agent podróżuje teraz po Japonii i nikt w jego biurze pod nieobecność szefa nie chce udzielić informacji. Ma wrócić w czwartek wieczorem. Koszt transportu Ramekina został zapłacony gotówką przez pana A. L. Trenta, który przez tego samego przewoźnika wysłał do tego samego agenta do Kalifornii wiele innych koni. Więc widzisz. Wyprane pieniądze są w Kalifornii albo w banku, albo pod poduszką.

– Założyłbym się o milion, że w banku.

– Chyba tak. Ale do piątku nic się nie da zrobić.

– Szkoda.

– Robimy postępy – powiedział. – Pewnie chciałbyś usłyszeć także o kluczach do cystern.

– Co o nich wiecie?

– Rozmawiałem z Kennethem Charterem. Twierdzi, że klucze do szoferki czy do stacyjki są całkiem zwyczajne, ale ma specjalne klucze do zaworów w przegrodach cystern. To część systemu zabezpieczeń. W tych wielkich cysternach jest dziewięć oddzielnych segmentów. Mówi, że dzięki temu w cysternie można przewozić niewielkie ilości dziewięciu różnych płynów, jeśli to konieczne. Każdy segment ma swój osobny klucz, aby uniknąć pomyłek przy rozładunku. Więc każda cysterna ze szkocką ma dziewięć kluczy do zaworów. Przewożąc towary nieoclone Charter zawsze wcześniej wysyłał komplet kluczy zarówno do magazynu wysyłającego, jak i na adres przeznaczenia, żeby klucze ze względów bezpieczeństwa nigdy nie jechały w cysternie.

– Bardzo przezornie – powiedziałem.

– Owszem. Toteż dziś po południu Kenneth Charter osobiście udał się do sklepu Simpersa i oczywiście powiedzieli, że dwukrotnie dorabiali takie komplety po dziewięć kluczy i za każdym razem musieli wysłać po ślepe patrony. Młody człowiek, który je zamawiał, w obu przypadkach przedstawiał się jako Harrison. Kenneth Charter bluzga furią, bo sklep oczywiście nie ma spisu kształtów dorabianych kluczy, toteż nie wiadomo, która z cystern jest teraz narażona na niebezpieczeństwo.

– Bardzo niezręczna sytuacja.

– Twierdzi, że jeśli straci cały interes, nie będzie to miało najmniejszego znaczenia. Najbardziej gnębi go to, że junior tak daleko się posunął.

– A czy wie, w jaki sposób junior wszedł w posiadanie kluczy?

– Podobno zwykle klucze są przechowywane w jego biurze. Kiedy jednak zawory cystern czyszczone są pod parą, wtedy klucze są w warsztacie. Przypuszcza, że junior stamtąd właśnie je zabrał.

– Sprytna bestia.

– Jak najbardziej. À propos, zarówno Kenneth Charter, jak i Deglet’s dostali od wytwórni Rannodi analizę profili wszystkich trzech skradzionych ładunków szkockiej. Podobno wszystkie trzy troszkę się różnią, ponieważ były to mieszanki nie tylko z jednej destylarni. Dla mnie to zbyt fachowe. W każdym razie czekają u nas w biurze, jeśli znajdziemy coś do porównania.

– Zastanawiam się, czy coś się nie zachowało u sąsiada pani Alexis.

– Genialna myśl! Zaraz się z nią porozum.

– Szkoda, że swoją whisky wylała do zlewu…

Skończyłem rozmowę z Gerardem i zadzwoniłem do pani Alexis, która wydawała się zupełnie nie poruszona całą sprawą i radośnie obiecała, że natychmiast sprawdzi. Jednak po dziesięciu minutach zadzwoniła z wiadomością, że sąsiad wszystko już sprzedał jakiś czas temu i nie może dostać więcej po tej cenie, bo Vernon nie daje już rabatu. Ona jednak przypuszcza, że po utarczce z nią Vernon kompletnie się zwinął z tej okolicy.

Cholera, pomyślałem i podzieliłem się tą myślą z Gerardem.

– Ilekroć się do tej whisky zbliżamy, wydaje się znikać jak duch – powiedział znużonym głosem.

– Może jutro ją znajdę.

– To naprawdę olbrzymi stóg siana – stwierdził z ciężkim westchnieniem.

Загрузка...