10

Na zapleczu rzędu domów, w których mieścił się mój sklep, biegła droga dowozowa, prowadząca do wielu małych podwórek. Wychodziły na nie drzwi na tyłach domów, dzięki czemu towary można było ładować i wyładowywać bez przenoszenia wszystkiego przez wejście od frontu i cały sklep. Właśnie na takie podwórko prowadziły zaryglowane drzwi obok mojego magazynu i na tym podwórku zwykle parkowaliśmy furgonetkę i samochód.

Tej niedzieli furgonetkę miała pani Palissey. Rover combi został na miejscu – gdzie go zostawiłem, zanim przyjechał po mnie Gerard. Kiedy wróciliśmy o szóstej, mimo moich protestów Gerard uparł się odwieźć mnie na samo podwórko, żeby oszczędzić mi konieczności przejścia nędznych stu metrów.

– Daj spokój – oponowałem.

– Żaden problem.

Jechał wolno, zapowiedział, że skontaktuje się ze mną następnego dnia, bo zostało nam jeszcze sporo do omówienia. Zgodnie z moimi wskazówkami skręcił na trzecie podwórko po lewej.

Obok mojego samochodu stała średniej wielkości furgonetka, tylne drzwi były szeroko otwarte. Przyjrzałem się jej lekko zaskoczony, bo dwa sąsiednie sklepy, z którymi dzieliłem to podwórko, to był fryzjer i konfekcja, obydwa zamknięte w niedziele.

Kolejnym moim bliskim sąsiadem, korzystającym jednak z sąsiedniego podjazdu, była chińska restauracja na wynos, otwarta bez przerwy; pomyślałem więc, że furgonetka przez pomyłkę wjechała na moje podwórko.

Gerard zatrzymał samochód… mężczyzna niosący skrzynkę wina wychodził bokiem z zaplecza mojego sklepu, przytrzymując łokciem drzwi, które starannie zaryglowałem o drugiej po południu. Z okrzykiem wściekłości otworzyłem drzwiczki samochodu.

– Wracaj – ostro nakazał mi Gerard, ale ledwo go słyszałem. – Poszukam telefonu, żeby zadzwonić na policję.

– Następne podwórze – rzuciłem przez ramię. – Poproś Sung Li. – Zatrzasnąłem za sobą drzwiczki i pognałem w stronę furgonetki intruza tak rozjuszony, że nawet nie przyszło mi do głowy niepokoić się o własne bezpieczeństwo. Skrajna głupota, jak mieli mi wypominać absolutnie wszyscy przez cały następny tydzień. Z tym poglądem muszę się zgodzić, patrząc na całą sprawę z pewnej perspektywy.

Mężczyzna, który wyszedł z mojego sklepu, nie zauważył mnie, miał już głowę we wnętrzu furgonetki, ustawiał na podłodze ciężką skrzynkę z winem. Tę pozycję znają dobrze wszyscy mechanicy samochodowi.

Popchnąłem go mocno od tyłu, żeby stracił równowagę, a kiedy to się stało, trzasnąłem go w tyłek drzwiczkami furgonetki. Wrzasnął i zaklął z bólu i oburzenia, ale jego głos z wnętrza furgonetki dotarł jedynie do moich uszu. Nie bardzo mógł się uwolnić: uwięziłem go w furgonetce, przytrzymując drzwiami, spod których wystawały mu nogi. Pomyślałem z głęboką satysfakcją, że bez trudu tak go przetrzymam do powrotu Gerarda.

Niestety, nie wziąłem pod uwagę faktu, że złodzieje mogą pracować parami. Poczułem silny cios u nasady pleców, który rzucił mnie na drzwi furgonetki, i mogę sobie wyobrazić, że pogorszył też sytuację faceta, który do połowy znajdował się w jej wnętrzu. Usiłowałem się obrócić i udało mi się zobaczyć drugiego, bardzo podobnego mężczyznę. Też wynosił skrzynkę wina, którą próbował mnie przedziurawić. Tak to przynajmniej odczułem.

Ten połowicznie uwięziony w furgonetce zaczął wrzeszczeć. Do jego kumpla dotarła chyba pilność tego wezwania, bo nagle przestał cisnąć na moje plecy i porzucił skrzynkę z winem u moich stóp. Dostrzegłem niewyraźnie kędzierzawe czarne włosy, obfite czarne wąsy i oczy, które nikomu nie wróżyły niczego dobrego. Walnął mnie pięścią w szczękę, coś zaklekotało tajemniczo. Kopnąłem go mocno w piszczel.

Nikt mnie nigdy nie uczył walki, bo nie chciałem się tego uczyć. Walka oznaczała przerażające rzeczy, takie jak chęć zranienia, podczas gdy dla mnie sprawą najważniejszą było unikanie ran. Walka prowadziła do paradowania z bronią, do tego, że strzelano do człowieka zza węgła, sprawiała, że samemu też trzeba było kogoś zabić. Walka prowadziła do Krzyża Wiktorii i Medalu za Wzorową Służbę, tak przynajmniej wydawało mi się w dzieciństwie, a męstwo ojca i dziadka odbierałem nie tylko jako nieosiągalne, ale jako obce, jakby należeli oni do odmiennej rasy.

Niefachowa walka, jaką stoczyłem w tamto niedzielne popołudnie, nie miała żadnego związku z męstwem, bo płynęła wyłącznie z furii. Nie mieli żadnego cholernego prawa, myślałem bez tchu, żeby kraść moją własność, i na pewno by tego nie zrobili, gdybym zdołał im przeszkodzić.

Pewnie mieli więcej do stracenia niż ja. Przede wszystkim wolność. Poza tym niewątpliwie dość poważnie uszkodziłem okolice miednicy temu pierwszemu, więc szukał zemsty na miarę swoich możliwości.

Nie było to dokładnie walenie pięściami, raczej chwytanie, kopanie, tłuczenie o twarde powierzchnie i używanie kolan jako tępych narzędzi. Niemal w tym samym momencie, gdy skończył się mój entuzjazm, drugiemu facetowi udało się w końcu to, czego niemal podświadomie cały czas próbował: sięgnął do wnętrza furgonetki przez drzwiczki od strony kierowcy, znajdując się przez sekundę w ryzykownej pozycji, którą niechybnie bym wykorzystał, gdybym nie był tak zajęty złodziejem numer jeden. Zbyt późno uwolniłem się od niego i rzuciłem do przodu.

Numer dwa zdążył już stanąć prosto przy szoferce i nastąpił błyskawiczny koniec walki. Dyszał lekko, ale triumfalnie trzymał strzelbę z krótką lufą podle wycelowaną w moją pierś.

– Cofaj się – rzucił ponuro.

Cofnąłem się.

Błyskawicznie powróciły wszystkie moje odczucia na temat broni palnej. Nagle zrobiło się zupełnie jasne, że nie warto umierać za kilka skrzynek wina. Cofnąłem się o krok, potem drugi, potem trzeci, aż stanąłem plecami przy ścianie tuż przy drzwiach na zaplecze mojego sklepu. Drzwi zazwyczaj zamykały się, jeśli się ich odpowiednio nie podparło, w tym momencie też były zamknięte, ale tylko na klamkę. Gdyby udało mi się wejść, kombinowałem niezbyt pewnie, byłbym bezpieczny; ale równocześnie myślałem, że jeśli spróbuję uciekać przez te drzwi, zastrzeli mnie.

Dokładnie w chwili, gdy przyszła mi do głowy myśl, że mężczyzna ze strzelbą nie wie, czy mnie zastrzelić, czy nie, Gerard wjechał na moje podwórko. Mężczyzna z karabinem obrócił się w jego stronę i opróżnił jedną z luf, ja tymczasem pchnąłem drzwi i skoczyłem w ich kierunku. Wiedziałem, że karabin zwraca się z powrotem w moją stronę, przerażony dostrzegłem to kątem oka. Wiedziałem też, że skoro facet strzelił raz, zrobi to ponownie, bo chwile zahamowań ma już za sobą. Znajdował się w odległości kilku kroków, więc wystrzał mógłby ubić wołu. Chyba w tej sekundzie poruszałem się szybciej niż kiedykolwiek dotychczas; przeskakiwałem ukosem przez drzwi niczym smuga światła, kiedy pociągnął za spust.

Zaraz za drzwiami padłem na ziemię, ale nie pod wpływem kul. W przejściu pełno było skrzynek z winem. Te odłamki, które mnie dosięgły, powodowały ostre ukłucia w ręce, jak gorące żądła.

Drzwi zamknęły się za mną. Jeśli je zarygluję, pomyślałem, będę bezpieczny. Pomyślałem także o Gerardzie w samochodzie na zewnątrz i zauważyłem krew spływającą po prawej ręce. No trudno… przecież jeszcze żyję, prawda? Stanąłem jakoś na nogi i uchyliłem drzwi na tyle, by zobaczyć, co mnie czeka po wyjściu. Przekonałem się, że nic szczególnego, bo dwaj czarnowłosi złodzieje wdrapywali się do swojej furgonetki z wyraźnym zamiarem oddalenia się.

Nie próbowałem ich zatrzymać. Minęli samochód Gerarda, zarzuciło ich przy wjeździe na drogę dowozową, po czym oddalili się w szybkim tempie; przez otwarte tylne drzwi furgonetki widać było trzy lub cztery skrzynki z winem w jej wnętrzu.

Przednia szyba w samochodzie Gerarda była rozbita. Szedłem w jego stronę z rosnącym przerażeniem. Gerard leżał w poprzek obu przednich siedzeń, jedno jego ramię było czerwoną plamą, a on sam zaciskał zęby z bólu.

Otworzyłem drzwiczki kierowcy. W strasznych chwilach wypowiada się idiotyzmy. Zacząłem więc od „tak mi przykro”, mając świadomość, że wrócił, żeby mi pomóc; mając świadomość, że nie powinienem był wysiadać, że nie powinienem był stworzyć sytuacji, w której potrzebowałbym pomocy.

Zza rogu wychynął Sung Li, na jego szerokiej twarzy malował się niepokój.

– Strzały. Słyszałem strzały – powiedział.

– Zrobiłem unik – oświadczył z niepokojem Gerard. – Na widok broni. Ale chyba nie dość szybko. – Przytrzymując się kierownicy, usiadł z trudem, odłamki przedniej szyby rozsypywały się jak śnieg. – Policja jedzie, a ty, jak widzę, żyjesz. Mogło się to skończyć troszkę gorzej.

Sung Li popatrzył na Gerarda tak, jakby nie wierzył własnym uszom. A ja roześmiałem się, ściągając na siebie jego niedowierzanie.

– Panie Tony – zaczął zaniepokojony, jakby bał się o mój rozum – czy pan wie, że pan też krwawi?

– Owszem.

Wyraz twarzy Sung Li sugerował, że wszyscy Anglicy są szaleńcami, a Gerard nie przyczynił się do rozwiania tego przekonania, kiedy poprosił, żeby gwizdnął na karetkę, jak przystało na porządnego faceta, jeśli oczywiście nie ma nic lepszego do roboty.

Sung Li oddalił się oszołomiony, a Gerard obdarzył mnie uśmiechem, który można jedynie określić jako towarzyską uprzejmość.

– Krwawe niedziele zaczynają stawać się zwyczajem. – Zamrugał kilkakrotnie. – Zapamiętałeś numer tej furgonetki?

– Mmm – skinąłem głową. – A ty?

– Owszem. Podałem go policji. A rysopis facetów?

– Mieli peruki. Kręcone czarne włosy, obydwaj takie same. I obfite czarne wąsy, identyczne. Pewnie naklejane. A także chirurgiczne gumowe rękawiczki. Jeśli zapytasz, czy rozpoznałbym ich bez tych dodatków, to odpowiedź niestety będzie negatywna…

– Krwawi ci ręka. Krew skapuje z dłoni.

– Kradli moje wino.

Po krótkim milczeniu zapytał: – Jak myślisz, które wino?

– Cholernie dobre pytanie. Pójdę sprawdzić. Mogę cię zostawić?

– Jasne.

Przeszedłem przez podwórko do tylnego wejścia, czułem ciepłą lepkość prawej ręki, kłujący ból od ramienia do nadgarstka, ale jakoś wcale się tym nie martwiłem. Mogłem nadal na każde żądanie poruszyć łokciem i palcami, jednak po kilku eksperymentalnych ruchach uznałem, że lepiej na razie tego nie robić. Dosięgnęły mnie jedynie zewnętrzne odpryski strzału, więc w porównaniu z tym, co mogło się wydarzyć, to naprawdę była drobnostka.

Zorientowałem się, w jaki sposób złodzieje dostali się do wnętrza: zakratowane okienko do łazienki zostało wepchnięte do środka, razem z futryną i kratami, przez powstały otwór mógł się przecisnąć mężczyzna. Wszedłem do łazienki, depcząc po potłuczonym szkle, wziąłem ścierkę służącą zazwyczaj do wycierania szklanek, w których klienci degustowali wino, i owinąłem ją kilkakrotnie wokół nadgarstka, żeby zahamować strumyk szkarłatu.

Wtedy ruszyłem dalej, by ujrzeć, co też straciłem.

Przede wszystkim nie straciłem niewielkiego zapasu naprawdę wspaniałych win w drewnianych skrzynkach w głębi magazynu. Cenne Margaux i Lafite nadal tam stały.

Nie straciłem też dziesięciu skrzynek szampana ani sześciu specjalnych butelek starego koniaku, ani nawet stojącej pod ręką skrzynki z wódką. Pudła, o które potknąłem się w korytarzu, były otwarte, szyjki butelek widoczne, czego przyczyna stała się jasna po wejściu do sklepu.

Złodzieje kradli butelki ze stojaków. A co jeszcze dziwniejsze, zabrali wszystkie do połowy opróżnione butelki ze stolika degustacyjnego, a także wszystkie otwarte skrzynki stojące pod obrusem.

Wina z i spod stołu pochodziły z St Emilion, Volnay, Cótes de Roiussillon i Graves, były to wina czerwone. Te same wina zniknęły ze stojaków w sklepie, skąd zabrano także St Estèphe, Nuits St Georges, Macon i Valpolicella, również wina czerwone.

Wróciłem na podwórko i zajrzałem do skrzynki, którą atakował mnie złodziej numer dwa i którą następnie upuścił. Było tam kilka butelek ze stolika degustacji, przy czym cztery z nich stłuczone.

Wyprostowałem się i ruszyłem w kierunku samochodu Gerarda. Z ulgą stwierdziłem, że nie wygląda on gorzej.

– No i? – spytał.

– To nie byli zwyczajni złodzieje.

– Jak to?

– Kradli tylko te wina, których próbowałem w „Silver Moondance”. Te, które tam nie zgadzały się z etykietką.

Popatrzył na mnie, widać było, że koncentracja sprawia mu trudność.

– Te wina w „Silver Moondance” kupiłem. Zapłaciłem za nie, a barman wydał mi kwit. Musiał uznać, że zabrałem je ze sobą, choć w rzeczywistości maje policja. Sierżant Ridger. On też dał mi pokwitowanie.

– Chcesz powiedzieć, że gdybyś przywiózł tamte wina do sklepu, to dzisiaj by zniknęły.

– Właśnie.

– Wystarczyłoby jeszcze pół godziny. Skinąłem głową.

– Muszą być niezwykle ważne.

– Interesujące byłoby dowiedzieć się dlaczego.

– A dlaczego je kupiłeś?

Zorientowałem się, że obaj rozmawiamy, żeby nadać pozory normalności nienormalnej sytuacji, kiedy dwaj zwykli Anglicy spokojnie wykrwawiają się z powodu ran postrzałowych w niewielkim miasteczku w niedzielne popołudnie. Pomyślałem: „To cholernie humorystyczne” i odpowiedziałem mu uprzejmie: – Kupiłem je z powodu etykietek. Żeby się przekonać, czy nalepki też są fałszywe. Jako ciekawostkę. To jak zbieranie znaczków.

– Aha – zgodził się potulnie.

– Gerard?

– Słucham?

– Bardzo mi przykro.

– Powinno ci być przykro. Zachowałeś się idiotycznie.

– Fakt.

Poczekaliśmy jeszcze chwilę, aż samochód policyjny niespiesznie wjechał na placyk. Wyłonili się z niego dwaj funkcjonariusze. Rozglądali się pytająco i oznajmili, że w sklepie z winem nie widać żadnych śladów włamania i czy przypadkiem nie wiemy, kto ich wezwał.

Gerard zamknął oczy. – To jest zaplecze sklepu z winem. Złodzieje włamali się od tyłu, nie od frontu. Gdybyście popatrzyli uważnie, zobaczylibyście, że wyłamali okno do łazienki, wdarli się tam i odryglowali drzwi na zaplecze od środka.

Jeden z policjantów westchnął „och” i poszedł zobaczyć. Drugi wyjął notes. Objaśniłem spokojnie: – Złodzieje mieli broń i… postrzelili nas. Uciekają w szarej furgonetce Bedford z brązowymi liniami po bokach, numer rejestracyjny MMO 229 Y. W środku są ze cztery skrzynki czerwonego wina… teraz pewnie odjechali już z dziesięć mil.

– Nazwisko? – spytał niezmieszany policjant.

Zbierało mi się na chichoty. Jednak podałem mu nazwisko i muszę mu oddać sprawiedliwość, że nie tracił czasu, kiedy zorientował się, że czerwień nie wchodzi w oryginalny wzór tkacki marynarki Gerarda. W niedługim czasie obaj z Gerardem znaleźliśmy się na oddziale nagłych wypadków dużego miejscowego szpitala, skąd jego zawieziono w jakieś niewidzialne rejony, a ja siedziałem z ogołoconą i świeżo umytą ręką na niewielkim stole. Pielęgniarka w średnim wieku kompetentnie i bez emocji wyciągała odłamki za pomocą błyszczącego instrumentu, który przypominał szczypce.

– Odnoszę wrażenie, że siostra już to kiedyś robiła.

– Co roku w sezonie polowań. Coś pan czuje?

– Nie, właściwie nic.

– To dobrze, bo niektóre utkwiły głęboko. Jeśli miejscowe znieczulenie przestanie wystarczać, proszę mi powiedzieć.

– Zrobię to na pewno – powiedziałem z zapałem.

Jeszcze przez jakiś czas prowadziła poszukiwania, aż na talerzu znalazło się jedenaście czarnych kulek podobnych do pieprzu; każda z nich na tyle duża, by zabić bażanta. Ku mojemu, dość specyficznemu co prawda, rozbawieniu pielęgniarka powiedziała, że jeśli chcę, mogę sobie zabrać te kulki, wiele osób tak robi.

Trzymałem potem w ręku marynarkę, a antyseptyczne plastry na mojej drugiej ręce chronił rodzaj dżersejowego tubusa, który zastąpił postrzępiony rękaw koszuli. Ruszyłem na poszukiwanie Gerarda, znalazłem go na fotelu inwalidzkim w szpitalnym szlafroku w jakimś niewielkim pomieszczeniu. Poza tym ubrany był w swoje spodnie i robił wrażenie monumentalnie znudzonego. Podobno ustał już krwotok wewnętrzny i zewnętrzny, ale licznych kulek śrutu nie dało się wyciągnąć pęsetką, więc Gerard będzie musiał zostać w szpitalu do następnego rana, kiedy to w komplecie zjawi się personel sali operacyjnej. W niedziele zajmowano się jedynie sprawami życia czy śmierci, a nie małymi kuleczkami ołowiu tkwiącymi za obojczykiem.

Powiedział, że dzwonił do Tiny, swojej żony, która ma przywieźć mu piżamę. Ma też zająć się samochodem i załatwić wprawienie przedniej szyby. Zastanawiałem się, czyją uprzedził, że pluszowa tapicerka w miejscu, gdzie trzymałby głowę, gdyby się nie uchylił, była rozpruta przez kule i wychodziły spod niej wnętrzności.

Wróciłem do sklepu taksówką. Sprawdziłem, czy policja zgodnie z obietnicą przysłała kogoś do zabezpieczenia dyktą otworu po oknie w łazience. Wszedłem frontowym wejściem, zapaliłem światło, oceniłem rozmiary szkód nie zaślepiony już gniewem, a zainteresowany jedynie praktycznym problemem przywrócenia ładu.

Choć moja ręka nie będzie trwale uszkodzona, tymczasem nie nadaje się do użytku. Przenoszenie skrzynek z winem musi poczekać dzień czy dwa. Podobnie jak zmiatanie stłuczonego szkła. Dzięki Bogu za Briana, pomyślałem znużony, sprawdzając, czy rygle w drzwiach są zasunięte, a dykta bezpiecznie przybita w oknie łazienki.

Zostawiłem wszystko tak, jak było, zgasiłem światło i wyszedłem na zewnątrz przez drzwi frontowe. Sung Li niechętnym krokiem wychodził ze swojej restauracji, na jego czole rysowały się zmarszczki zatroskania.

– O, to pan, panie Tony – powiedział z ulgą. – Już nie włamywacze…

– Nie.

– Chce pan coś zjeść?

Zawahałem się. Nic nie jadłem przez cały dzień, ale nie czułem głodu.

– Najlepiej jest coś zjeść. Kurczak w cytrynie, pana ulubiony. Świeżo przyrządziłem. – Złożył przede mną krótki ukłon. Odkłoniłem się uprzejmie w odpowiedzi i poszedłem za nim; panowały między nami mniej więcej podobnie oficjalne stosunki jak między mną a panią Palissey i zdawało się, że także Sung Li woli taką sytuację.

Zjadłem kurczaka w cytrynie, siedząc przy stole w maleńkiej części restauracyjnej, a potem smażone krewetki i poczułem się znacznie mniej rozkojarzony. Choć do tej pory nie zdawałem sobie sprawy, że jestem rozkojarzony, tak jak powagę choroby uświadamiamy sobie dopiero po wyzdrowieniu. Jednak wspominając całe popołudnie, doszedłem do wniosku, że nie mogłem się czuć szczególnie pewnie, skoro spojrzałem w lufę strzelby i przekonałem się, że nogi nie do końca należą do mnie. Teraz sobie uświadomiłem, że to euforia ocalenia spowodowała naszą beztroską rozmowę z Gerardem na podwórzu i tak metodyczne sprawdzanie przeze mnie strat. To zadziwiające, jak dalece umysł próbuje udawać, że wszystko jest normalnie… a ponadto istnieją wyraźne przyczyny chemiczne, dlaczego akurat zdarza się to po otrzymaniu rany. Czytałem gdzieś artykuł na ten temat.

Wstałem i dołożyłem wszelkich starań, żeby wyciągnąć z kieszeni portfel, ale Sung Li natychmiast znalazł się przy mnie, mówiąc, że zapłacę mu rano. Spytałem, czy mogę przejść do mojego samochodu na podwórzu przez jego kuchnię zamiast naokoło, a on był zbyt uprzejmy, żeby powiedzieć mi, że w tym stanie nie nadaję się do prowadzenia samochodu. Na zewnątrz w ciemności znowu złożyliśmy sobie ukłony, a kiedy doszedłem do rovera, zdołałem już mocno chwycić kluczyki.

Pojechałem do domu. O nic nie zawadziłem. Znieczulenie przestawało działać, ręka zaczęła palić, zakląłem głośno, bardzo nieprzyzwoicie, częściowo zaskoczony tym, że potrafię powiedzieć coś takiego, nawet w samotności. Częściowo zaskoczony, że w ogóle mogę coś takiego wymyślić.

Wszedłem do domu. W drugą niedzielę pod rząd, pomyślałem, wracam tu z krwią na ubraniu i myślami pełnymi koszmarów.

Emmo, na miłość boską, pomóż, myślałem. Przeszedłem przez puste pokoje, właściwie nawet jej nie szukałem, przecież doskonale wiedziałem, że jej nie ma, jednak rozpaczliwie potrzebowałem kogoś, z kim mógłbym porozmawiać, kogoś, kto by mnie przytulił i kochał tak, jak robiła to ona.

Nie gasząc jasnej iluminacji, połknąłem kilka aspiryn, usiadłem na ulubionym fotelu w salonie i powiedziałem sobie, że mam się zamknąć i nabrać rozsądku. Okradziono mnie… no i co z tego? Walczyłem… przegrałem… no i co z tego? Postrzelono mnie w rękę… no i co z tego? Więc Emmo, moja cudowna miłości… pomóż mi.

Weź się w garść, do cholery, powtarzałem.

Zgaś światła. Połóż się do łóżka. Idź spać.

Ból w ręce pulsował niemiłosiernie przez całą noc.


Nowy dzień, poniedziałek, wślizgnął się na świat mniej więcej tak, jak ja go przyjąłem: nieciekawy, pochmurny, bez życia. Ubrałem się nieporadnie, ogoliłem, zrobiłem kawę, starając się nie myśleć o tym, żeby wrócić do łóżka i poddać się. Nawet w najlepszych czasach poniedziałki były trudne. Czekające mnie sytuacje wydawały się równie atrakcyjne jak zimne bagnisko.

Włożyłem do kieszeni fiolkę z aspiryną. Zanosiło się na to, że żadna z jedenastu osobnych ranek nie da o sobie zapomnieć, zdawały się wręcz współzawodniczyć między sobą o moją uwagę, a tymczasem niemal wszędzie indziej powoli zaczynały się odzywać inne obrażenia. Niech was wszyscy diabli, pomyślałem, ale niewiele to pomogło.

Pojechałem do sklepu i zaparkowałem na podwórku. Samochód Gerarda stał ukosem dokładnie w miejscu, gdzie go zostawił, depcząc po hamulcu na widok broni wymierzonej prosto w twarz. W stacyjce nie było kluczyków i nie mogłem sobie przypomnieć, kto je wziął. Jeszcze jeden problem odłożony w nieskończoność.

Kiedy przeszedłem na front, przed drzwiami sklepu stał już samochód policyjny. A w nim siedział sierżant Ridger. Na mój widok opuścił miejsce kierowcy. Stał, czekając na mnie, każdy guzik i każdy włos na przepisowym miejscu. Przystanąłem obok niego.

– Jak się pan czuje? – zapytał i chrząknął. – Bardzo mi… przykro.

Uśmiechnąłem się leciutko. Sierżant Ridger zaczynał nabierać niemal ludzkich cech. Otworzyłem sklep, weszliśmy do środka i znowu zamknąłem drzwi na klucz. Potem zasiadłem w swoim maleńkim kantorku, powoli otwierając pocztę, a on tymczasem obchodził wszystko, pracowicie zapisując w notesie.

Wreszcie zrobił przerwę i zapytał: – Nie stroił pan sobie żartów wczoraj wieczorem, kiedy dyktował pan policjantowi listę skradzionych rzeczy, zanim pojechał pan do szpitala?

– Nie.

– Zdaje pan sobie sprawę, że jest to lista niemal identyczna ze spisem czerwonych win skradzionych z „Silver Moondance”.

– W istocie. I mam nadzieję, że ukrył pan bezpiecznie w komisariacie moje butelki z „Silver Moondance”. Dwanaście butelek wina. Wszystkie otwarte. Moja własność.

– Nie zapomniałem – powiedział, lekko się nadymając. – Dostanie je pan z powrotem w odpowiednim czasie.

– Jedną chciałbym dostać teraz – stwierdziłem w zadumie.

– Którą?

– St. Estephe.

– Dlaczego akurat tę? – Nie o to chodzi, że był podejrzliwy, po prostu czujny z natury.

– Akurat ta mi najpierw przyszła do głowy. Ale może być każda inna.

– Po co to panu?

– Żeby jeszcze raz jej się przyjrzeć. Powąchać… jeszcze raz spróbować. Nigdy nie wiadomo… może to się okaże pomocne. Dla pana.

Wzruszył ramionami, trochę zdziwiony, ale nie niechętny.

– W porządku. Dostarczę panu jedną, jeśli mi się uda. Choć nie jestem pewien, bo to dowody. – Rozejrzał się po maleńkim kantorku. – Czy tutaj coś ruszyli?

Pokręciłem przecząco głową, wdzięczny przynajmniej za to.

– Zdecydowanie szukali wina z „Silver Moondance”. Wszystkie butelki, które najpierw załadowali i które udało im się zabrać furgonetką, były otwarte i zatkane korkiem.

Opowiedziałem mu o butelkach ze stołu i spod stołu, które zginęły. Poszedł jeszcze raz się temu przyjrzeć.

– Może pan coś dodać do rysopisu złodziei? – zapytał po powrocie.

Pokręciłem głową.

– Czy jednym z nich mógł być barman z „Silver Moondance”?

– Nie – odpowiedziałem zdecydowanie. – To nie ten typ.

– Powiedział pan, że byli w perukach. Więc skąd ta pewność?

– Barman ma trądzik. Złodzieje nie mieli. Ridger zapisał to w swoim notesie.

– Ale barman wiedział dokładnie, co pan kupił – zauważył. – Zapisał każdą butelkę na kwicie.

– Pytał pan go o to? – spytałem obojętnie.

Ridger obrzucił mnie jednym z tych swoich niepewnych spojrzeń, które świadczyły o tym, że jeszcze definitywnie nie rozstrzygnął sprawy mojego statusu: jeden ze zwykłych obywateli, których nie należy informować, czy pomocny konsultant-ekspert.

– Nie udało nam się go znaleźć – wyznał w końcu. Powstrzymałem się od nieeleganckiego zdziwienia.

– Od kiedy?

– Od… – chrząknął. – Od czasu, kiedy pan też go widział, jak wychodził z baru w ostatni poniedziałek po opuszczeniu kraty. Podobno odjechał natychmiast swoim samochodem, zapakował ubrania i wyniósł się z tych okolic.

– Gdzie mieszkał?

– U znajomych.

– Płci męskiej?

Ridger skinął głową. – Chwilowe rozwiązanie. Żaden układ. Prysnął po pierwszych zapowiedziach kłopotów. Oczywiście, będziemy go szukać, ale wyjechał wczesnym popołudniem w tamten poniedziałek.

– Nie jest podejrzany o zabicie Zaraca – zasugerowałem.

– Nie.

– Zastępca zastępcy i kelner też wiedzieli, co kupiłem – powiedziałem zamyślony. – Ale…

– Zbytni słabeusze – uciął Ridger.

– Hm. Zostaje Paul Young…

– Przypuszczam, że nie był jednym ze złodziei. – Raczej stwierdzenie niż pytanie.

– Nie. Należy zacząć od tego, że obydwaj byli młodsi i wyżsi.

– Oczywiście, gdyby było inaczej, na pewno pan by powiedział.

– Jasne. A czy… znaleźliście go? Paula Younga?

– Kontynuujemy śledztwo. – Mówił bez najmniejszej ironii, ten żargon bez trudu spływał mu z ust.

Był niewiele straszy ode mnie, może cztery, może pięć lat. Zastanawiałem się, jaki jest poza służbą, czy tak skonstruowany i zdyscyplinowany osobnik w ogóle kiedykolwiek jest naprawdę po służbie. Pewnie zawsze taki czujny, ostrożny, gotów nabrać podejrzeń. Pewnie widzę go przed sobą, pomyślałem, takiego, jakim rzeczywiście jest.

Popatrzyłem na zegarek. Dziewiąta dwadzieścia. Pani Palissey i Brian powinni się zjawić za dziesięć minut.

– Ufam, że nie będzie panu przeszkadzało, jeśli wysprzątam to wszystko? Wstawię okno i tak dalej?

Skinął głową. – Ale zanim wyjdę, jeszcze się rozejrzę na zewnątrz. Niech pan wyjdzie ze mną i powie mi, czym to wszystko się różni od stanu sprzed włamania.

Powoli wstałem z krzesła. Przeszliśmy przez zaśmiecony korytarzyk, bez słowa komentarza Ridger odryglował ciężkie drzwi i otworzył je.

– Przez cały wczorajszy dzień mój samochód stał mniej więcej w tym miejscu, co teraz. Oczywiście, nie było tu auta Gerarda McGregora.

Ridger przerzucał kartki w swoim notesie, znalazł jakiś zapis, skinął głową i znowu ruszył do przodu. Drzwi powoli się zamknęły. Ridger pchnął je i wyszedł na zewnątrz, patrząc przez ramię, czy idę za nim.

Wyszedłem na mroźne powietrze i obserwowałem, jak wszystko obchodzi i odmierza odległości.

– Tu była furgonetka złodziei? – spytał, przystając na chwilę.

– Trochę bardziej na prawo.

– Gdzie stał mężczyzna ze strzelbą, kiedy do pana strzelił?

– Mniej więcej tam, gdzie pan jest teraz.

Rzeczowo potwierdził skinieniem głowy, obrócił się w stronę samochodu Gerarda i uniósł rękę prosto przed sobą. – Strzelił do samochodu?

– Tak.

– A potem… – Trzymając nadal wyciągniętą rękę, obracał się tak długo, aż ta ręka wskazała na mnie. – Wystrzelił znowu.

– W tym momencie nie stałem tutaj.

Ridger pozwolił sobie na uśmiech. – Powiedziałbym, że trochę zbyt blisko, żeby było przyjemnie. – Pokonał dzielącą nas odległość pięciu kroków i przejechał ręką po zewnętrznej stronie drzwi. – Chce pan zobaczyć, co o mało pana nie trafiło?

Szorstkie drewno pociemniało od kreozotu, konserwantu chroniącego przed zimą, który niedawno zastosowano. Spojrzałem bliżej na to, co pokazywał: miejsce tuż pod klamką, kilka cali od krawędzi drzwi. W drewnie uwięzły, w całkowitej z nim symbiozie, dziesiątki małych czarnych kulek, większość w gęstych grupach, inne wytworzyły ślady przypominające dziury po kornikach na szerszej przestrzeni wokół.

– W normalnym naboju są ich setki – zauważył spokojnie Ridger. – W raporcie, jaki otrzymaliśmy ze szpitala, jest mowa, że z pańskiej prawej ręki wyciągnięto ich jedenaście.

Popatrzyłem na śmiertelnie groźne skupisko małych czarnych kulek i przypomniałem sobie, w jak oszalałej panice odbył się ten mój skok przez drzwi. Zostawiłem łokieć na zewnątrz o ułamek sekundy za długo.

Główne zgrupowanie kulek w drewnie znajdowało się z grubsza na wysokości mojego serca.

Загрузка...