21

Mówił do Gerarda, nie do mnie.

Wyszedł spod mostku i znalazł się w moim polu widzenia, młody, pewny siebie, ubrany w dżinsy i pikowaną kurtkę. W ręku trzymał strzelbę z krótką lufą. Był odwrócony do mnie tyłem, nie widział mnie, a ja siedziałem w kucki na mostku skamieniały, niezdolny się poruszyć, mięśnie miałem zesztywniałe, a skórę i wnętrzności ogarniał ohydny, lepki chłód strachu.

Miałem instynktowną pewność, że to ten facet, który do nas strzelał.

To pewnie Denny. W myślach tak go nazywałem.

Gerard powoli obrócił się w jego stronę i podniósł jedną rękę, bo drugą nadal miał na temblaku. Nie spojrzał do góry na mostek. Gdyby to zrobił, pewnie mógłby mnie zobaczyć, mimo że siedziałem za barierką wciśnięty pomiędzy dwie kadzie. Nie zrobił ani nie powiedział niczego, ani teraz, ani później, co pozwoliłoby Denny’emu podejrzewać moją obecność.

– Stań prosto albo cię rozwalę – powiedział Denny. Włączył się inny głos:

– Kto to jest? Czy to Beach?

Sytuacja znacznie się pogorszyła, zbyt dobrze znałem ten głos. Głos Paula Younga. Stewart Naylor.

– To nie jest Beach.

Wyłonił się spod mostku i stanął obok Danny’ego. Widziałem czarne włosy, mocne bary, błysk okularów i aparacik słuchowy za uchem.

– Więc co to za jeden? – spytał Denny.

– Ten, który z nim był. Starszy, siwy, z ręką na temblaku. To on. Nazywa się Gregg czy jakoś tak. Lew tak mówił.

Kim był Lew…

– Po co ten temblak? – pytał Stewart Naylor.

Gerard nie odpowiedział. Po chwili odezwał się Naylor: – Mówiłeś, że postrzeliłeś kogoś w samochodzie pod sklepem Beacha. To był on?

– Nie widziałem, kto to był – wyjaśnił Denny.

– Nie chcę, żebyś go tutaj zastrzelił – powiedział stanowczo Naylor. – Za duże papranie. Trzymaj te swoje cholerne paluchy z dala od spustu. A ty, Gregg, wyciągaj rękę z temblaka, odwróć się do mnie tylem i połóż obie ręce na górę pojemnika z butelkami. Rób, co ci każę, bo znowu dostaniesz kulkę bez względu na papraninę.

Gerard wykonał polecenie. Muszę coś zrobić, myślałem, ale nic mi nie przychodziło do głowy. Nie potrafiłem myśleć. Słuchałem w beznadziejnym przerażeniu.

Stewart Naylor podszedł do Gerarda i obmacał go dokładnie, szukając broni. Gerard się nie poruszył. Naylor sięgnął mu do kieszeni marynarki i wyciągnął portfel. Cofnął się kilka kroków, żeby zbadać jego zawartość.

– Gerard McGregor – powiedział po chwili. – A gdzie twój kumpel Beach?

– Nie wiem. – Gerard wzruszył ramionami.

– Jak on się tu dostał, do cholery? – powiedział Denny. – To mi się nie podoba.

Z nagłym niepokojem i wściekłością Naylor wykrzyknął: – Pożałuje, że to zrobił.

Obserwowałem to w pełnej rozpaczy. Znalazł w portfelu fałszywe etykiety z góry. Trzymał je w ręku jakby z niedowierzaniem.

– Widział maszynę drukarską – powiedział rozjuszony. – Za dużo wie. Zabijemy go i wyrzucimy. Nie będzie już miał okazji powiedzieć, co wie. Nic nam nie grozi. – Wydawał się o tym przekonany.

Gerard odezwał się zupełnie spokojnym głosem, jakby prowadził uprzejmą dyskusję: – Oczywiście zostawiłem informację o tym, dokąd się udaję. Jeśli nie wrócę bezpiecznie, odwiedzi was policja.

– Zawsze tak mówią na filmach – oznajmił Denny. – I to nigdy nie jest prawda.

Naylor po chwili polecił:

– Denny, przytrzymaj go tutaj. Zaraz wrócę.

Przeszedł pod mostkiem, wyszedł z hali rozlewni, a ja zastanawiałem się, czy nie skoczyć na Denny’ego… ale stał jednak zbyt daleko, bym dał radę. Obróci się, kiedy usłyszy, że się poruszyłem, i strzeli, kiedy będę się ustawiał na barierce w takim miejscu, żeby doskoczyć do niego jednym ruchem. Na pewno zastrzeli Gerarda albo mnie, zanim zdążymy go obezwładnić i rozbroić. Nie miałem pojęcia, co innego mógłbym zrobić, nie wątpiłem jednak, że ten skok okazałby się fatalny dla nas obydwu, ale niepokoiłem się i skręcałem lękliwie także z powodu podejrzeń, że nie ruszam się tylko dlatego, że się boję… Nie była to ostrożność, tylko zwykłe tchórzostwo. Można było ryzykować życie, by udowodnić sobie, że jest się odważnym… może niektórzy uważali, że warto tak postąpić, aleja do nich nie należałem.

Stewart Naylor wrócił z niewielką paczuszką, którą po drodze zaczął otwierać. Wewnątrz znajdował się szeroki biały bandaż. Zrobiło mi się niedobrze.

Powinienem był skoczyć, pomyślałem. Powinienem był zaryzykować, kiedy miałem szansę. Dlaczego tego nie zrobiłem?

Zdrowy rozsądek, emocje, logika, brawura… kłębią się w mózgu jak splątany gąszcz. Skąd wiadomo, co jest słuszne?

Naylor podszedł do Gerarda i w błyskawicznym tempie przywiązał bandażem nadgarstek postrzelonej ręki do barierki. Ciałem Gerarda wstrząsnął widoczny dreszcz, odwrócił się od skrzyni i starał się wyswobodzić, próbował się uwolnić. Bruzdy na jego twarzy zarysowały się bardziej wyraziście, oczy zapadły się i pociemniały.

On też się boi, pomyślałem. Wie, co to za bandaż. Jest człowiekiem w równym stopniu jak ja… i jest przerażony.

Nie patrzył do góry na mostek.

Muszę coś zrobić, myślałem. Nie miałem broni. Niczego. Tylko Gerard. I gips.

Co miałem… Miałem wiedzę.

Naylor pięścią uderzył Gerarda w twarz, Gerard stracił równowagę i wtedy Naylor przywiązał drugi nadgarstek do szyny i chociaż w tym momencie widziałem tylko plecy, to ciało Gerarda wyrażało desperację tak jasno, jakby krzyczał.

Błagałem w myślach: „Nie, nie, nie rób tego”, a Naylor okręcał bandaż wokół szyi Gerarda.

Moja wiedza…Dwa okręcenia bandaża, trzy. Naylor koncentrował się na swoim zadaniu. Denny też. Stał do mnie tyłem, opuścił lufę karabinu.

Gerard próbował kopać do tyłu, ale nie sięgał nóg Naylora, krzyczał, wrzeszczał, że to, co Naylor robi, jest bezużyteczne, bo ludzie wiedzą, dokąd pojechał, i przyjadą go szukać.

Nie wierzył mu ani Naylor, ani Denny. Z napięciem… z przyjemnością obserwowali zawijanie głowy żywego człowieka… żeby zamienić ją w skałę.

Moją bronią była wiedza.

Poruszyłem się. Mięśnie miałem sztywne. Obszedłem kadź, z której próbowałem St Estephe, i wszedłem na drabinkę.

Gerardzie, nie przestawaj wrzeszczeć, myślałem. Napełniaj krzykiem aparacik tego głuchego. Nie przestawaj kopać. Niech patrzą na ciebie.

Chwyciłem nakrętkę łączącą wąż z zaworem na górze kadzi rozlewniczej. Normalnie potrafiłem ją łatwo odkręcić bez klucza. Tym razem spocone dłonie ślizgały się. Musiałem to odkręcić. To jedyna szansa. Musiałem odłączyć wąż od kadzi.

Musiałem uwolnić ten koniec węża.

Wysilałem się na szczycie kadzi jak szaleniec, wreszcie poczułem, że nakrętka się obraca i odkręca do końca. Odczepiłem wąż od kadzi i trzymając jego koniec w ręku, zszedłem po krótkiej drabince, starałem się poruszać możliwie bezgłośnie, ale jednak trochę hałasowałem; mnie te odgłosy wydawały się przerażające, choć nie wywołały żadnych okrzyków z dołu, czego tak się bałem.

Znalazłem się na dole drabiny. Koło pompy Główny długi wąż biegł od pompy w dół na niższą kondygnację, a po niej do wielkiej zbiorczej kadzi w głównej hali. Długi wąż mieszczący niezłą ilość wina.

Włączyłem pompę. Błagałem. Modliłem się. Mdliło mnie.

Pompa gładko zabrała się do roboty, a jej skuteczność przekroczyła moje najśmielsze marzenia. Wino sikało z węża jak czerwona woda pod ciśnieniem ze strażackiej sikawki. Skierowałem wąż prosto na Naylora, polewając po drodze Denny’ego. Umocowałem sikającą końcówkę między szynami bariery. Sam przeszedłem przez barierkę i wykonałem ten skok, który wydawał się tak nielogiczny, tak niemożliwy, tak absolutnie śmiertelny. Wylądowałem na Dennym, którego oślepiał strumień wina, wyrwałem mu karabin i mocno trzasnąłem go tym karabinem w łeb.

Absolutnie zaskoczony Naylor próbował mnie schwycić. Ogarnęła mnie taka wściekłość na niego, że musiałby dysponować dwukrotnie większą siłą, żeby dać mi radę. Chwyciłem go za ubranie i pchałem tak długo, aż znalazł się pod silnym strumieniem wina, ciągnąłem go za włosy, dopóki strumień wina nie sikał mu prosto w twarz, na okulary, do wnętrza nosa, w otwarte usta, dopóki nie zaczął się krztusić.

Topię go, pomyślałem.

Może nie powinienem.

Nie mógł złapać tchu. Wymachiwał rękami. Bezradny.

Zaciągnąłem go czy zapchałem do skrzyni, do której przywiązany był Gerard, oparłem go przodem o skrzynię i przytrzymywałem w tej pozycji, opierając się na jego plecach.

Naprawdę się dusił. Nie oddychał.

Wyrżnąłem go mocno otwartą dłonią poniżej łopatek i powietrze uwięzione w jego płucach wydostało się przez zablokowaną winem krtań, zaczął znowu oddychać urywanymi haustami jak w ataku kokluszu, w całych drogach oddechowych powietrze walczyło o lepsze z winem.

Upuścił gipsowe bandaże u stóp Gerarda. Podniosłem mokrą rolkę, różową od wina i odwinąłem kolejne warstwy z szyi Gerarda.

Naylor nie miał przy sobie nożyczek. Bandaż prowadził od szyi Gerarda do jednego nadgarstka, a potem do drugiego. Węzły na rękach były nie do rozplatania.

Coś do przecięcia, żeby tylko go uwolnić.

Stary, tępy scyzoryk. Sięgnąłem po niego do kieszeni i ze zdziwieniem wyciągnąłem ostry, srebrny prezent od Flory. Błogosławiona Flora!

Przeciąłem zwój bandaża na nadgarstkach Gerarda, a potem rozciąłem bandaże przywiązujące nadgarstki do skrzyni. Mimo że nadgarstki miał już wolne, jeszcze przez chwilę nie zmienił ich pozycji, a ja tymczasem chyba ośmiokrotnie owinąłem koniec bandaża wokół nadgarstka Naylora i również przywiązałem go do skrzyni.

Naylor pochylił się nad skrzynią, rzygał, kasłał, szkła okularów miał zalane winem, całym ciałem wstrząsały skurcze przy próbie złapania tchu. Zdawał się nie zauważać, a tym bardziej sprzeciwiać się, kiedy przywiązywałem do barierki jego drugą rękę.

Leżący na podłodze Denny wrócił do życia. Oderwałem wzrok od wiązania węzłów i obserwowałem, jak w jego oczach pojawiają się niepewne jeszcze myśli, wziąłem więc ze skrzyni butelkę i znowu trzasnąłem go w łeb.

Butelka się potłukła. Zauważyłem mimochodem, że była to butelka na bordo. Kawałki szkła wpadły do wina, które nadal rozlewało się po podłodze czerwoną rzeką, wijąc się w kątach, tworząc strumyczki, wylewając się rytmicznym pulsowaniem z otwartej końcówki węża. Zapach wina ogarniał wszystko, mocno zmysłowy, zawracający w głowie.

Tyle wina… Główny zawór na wielkiej kadzi magazynowej musi być otwarty, pomyślałem. Cała kadź pewnie opróżnia się przez pompę. Tysiąc pięćset galonów…

Denny leżał w nim twarzą. Podciągnąłem go na skrzynię, przewróciłem na plecy, podniosłem mu ręce do góry i przywiązałem każdą z nich różowym wilgotnym bandażem do mocnych drewnianych listewek.

Wino wypływało z jego włosów. Jeśli była tam także krew, nie widziałem jej.

Gerard obserwował mnie oparty o skrzynię.

Kiedy skończyłem zasadnicze wiązania, na rolce pozostało jeszcze trochę bandaża. Wzmocniłem więc wiązania na obu rękach Naylora, przymocowując je mocniej do skrzyni, a resztę bandaża wykorzystałem, by zrobić to samo z Dennym.

Wino uwolniło już częściowo gips, którym nasączone były bandaże, więc moje palce pokrywał jasnoróżowy osad. Wziąłem ze skrzyni pustą butelkę, podstawiłem pod sikający wąż, dopóki nie napełniła się do połowy, i starannie oblałem winem przywiązane ręce, aż bandaże namokły do końca.

Gerard przyglądał się temu przez cały czas bez słowa.

W końcu wszedłem po schodach na górę i wyłączyłem pompę.

Wytrysk ustał. Nagle jedynym dźwiękiem było pracowite dyszenie Naylora, próbującego złapać oddech.

Przez chwilę spoglądałem z góry na scenerię poniżej: na ogrom podłogi zalanej na czerwono, na Denny’ego, który leżał na plecach z rękami związanymi nad głową, na Naylora zwisającego nad skrzynią, na karabin zatopiony w winie, na potłuczoną butelkę bordo… i na butelki w skrzyniach.

Twardniejący gips modelarski można było przeciąć jedynie stłuczonym szkłem.

Zszedłem na dół i systematycznie wysprzątałem wszystkie kawałki szkła w pobliżu Denny’ego i wyjąłem ze skrzyni tyle butelek, by Naylor nie mógł żadnej dosięgnąć.

Odepchnąłem nogą karabin poza zasięg ich obydwu.

Co jeszcze?

Już nic.

Byłem podobnie jak Naylor i Denny od stóp do głów przemoczony winem, marynarka, spodnie, koszula, skarpetki, buty, wszystko ciemnoczerwone na tle ciemnoczerwonej skóry. Jedynie Gerard, choć mocno pochlapany, był stosunkowo suchy.

– Mógłbyś przyprowadzić samochód do bramy? – zapytałem. – Dalej już poprowadzę, ale nie jestem pewien, czy mogę w tym stanie maszerować po tutejszych uliczkach.

– A co z nimi? – Popatrzył na naszych więźniów.

– Przyślemy posiłki. Ja przede wszystkim chciałbym stąd wyjść. Denny ma przecież jakiegoś partnera…

– Fakt. Pójdę po samochód. – Wydawał się wyczerpany i bardzo wyciszony, nie spoglądał mi prosto w twarz.

Denny poruszył się i jęknął. Naylor głośno łapał powietrze. Za kilka minut bandaże na ich rękach przemienia się w różową skałę i trzeba będzie użyć piły, żeby ich uwolnić.

Wyszliśmy, nie zamykając niczego na klucz. Gerard przyprowadził samochód pod bramę, ja usiadłem za kierownicą, przepraszając za plamy, które zostawię na tapicerce. Powiedział, że plamy to sprawa drugorzędna. Poza tym niewiele mówił.

Ponownie, tak samo jak rano, zatrzymaliśmy się przy budce telefonicznej, tylko tym razem ja zadzwoniłem na priorytetowy numer policji, obciążając ich kosztami. Powiedziałem, że mam pilną wiadomość dla nadinspektora Wilsona od Tony’ego Beacha.

Proszę poczekać, usłyszałem. Poczekałem. W słuchawce odezwał się inny, spokojny, dobrze znany głos: – Panie Beach? Czy to pan?

– Tak, panie Wilson.

– Czy to pan skierował nas wcześniej do Martineau Park?

– Niezupełnie.

– To był McGregor, prawda?

– Tak. Skąd pan to wie?

– Człowiek na torze wyścigowym… zastępca kierownika, który asystuje w soboty i niedziele przy otwieraniu bram… powiedział naszemu funkcjonariuszowi, że niejaki pan Beach był wczoraj w dziale gastronomii i dzisiaj przyjechał tam znowu z niejakim McGregorem.

– A jak wam tam poszło? – spytałem.

– Paul Young się nie zjawił, panie Beach. – Mówił to z żalem, częściowo z pretensją.

– Ale ktoś się zjawił?

– Człowiek o nazwisku Lew Smith przyjechał niedawno furgonetką Vintners Incorporated. Nasi ludzie go otoczyli, a towarzyszył im dyrektor obiektu. Lew Smith nie potrafił wytłumaczyć, po co przyjechał, nie był jednak Paulem Youngiem. Wydawało się więc, że nie ma powodów, aby go zatrzymać na podstawie anonimowego telefonu, więc nasi ludzie go puścili. A teraz, panie Beach, czy może pan mi to wytłumaczyć? Dlaczego spodziewał się pan, że Paul Young zjawi się w Martineau Park?

– Panie Wilson, wiem, gdzie Paul Young jest w tej chwili. Chce go pan?

– Panie Beach, proszę sobie nie żartować.

Wytłumaczyłem mu dokładnie, gdzie znajdzie swoją zdobycz. – Jeśli pójdzie pan na górę, znajdzie pan maszynę drukarską razem z etykietami Bell’s i fałszywymi etykietami wina z „Silver Moondance”. W kadziach znajdzie pan kradzioną whisky… jeśli zwróci się pan do destylarni whisky Rannoch, dostanie pan od nich pasujący profil. Szkocką skradziono z cystern należących do firmy Charter Carriers. Przekona się pan, że inny wydział policji prowadzi śledztwo w sprawie tej kradzieży. W biurze Paula Younga znajdzie pan gips modelarski… dowie się pan, że Paul Young jest przyrodnim bratem Larry’ego Trenta i nazywa się Stewart Naylor.

– Panie Beach…

– Do widzenia, panie Wilson. Proszę nie tracić czasu. Lew Smith może tam przyjechać i uwolnić Naylora. Aha, pamięta pan, że Gerarda McGregora i mnie postrzelili złodzieje przed moim sklepem? Znajdzie pan jednego z tych złodziei związanego obok Naylora. A także jego broń. Myślę, że ma na imię Denny. Lew Smith pewnie był jego partnerem. W każdym razie warto to sprawdzić.

Odłożyłem słuchawkę, choć słyszałem, że nadal coś mówi, i wróciłem do Gerarda do samochodu.

– Będą niekończące się pytania – powiedział.

– Nie da się tego uniknąć.

Włączyłem silnik i spokojnie opuściliśmy Ealing.

Przez dłuższy czas żaden z nas się nie odezwał. Nie było śladu euforii z poprzedniej niedzieli, zanim śrut rozpalił nasze ciała, a duch radował się udaną ucieczką. Dzisiejszy dzień był bardziej ponury, ciemny od prawdziwego koszmaru, tak ciemny jak wino.

Gerard poruszył się w końcu na siedzeniu, westchnął i powiedział:

– Cieszę się, że byłeś ze mną.

– Mhm.

Pięć minut później powiedział: – Bałem się.

– Wiem. Ja też się bałem.

Odwrócił głowę, wreszcie spojrzał mi prosto w twarz, a potem znowu patrzył przed siebie przez przednią szybę.

– Ten gips… – Zadrżał. – Krzyczałem… jeszcze nigdy w życiu nie okazałem się takim tchórzem.

– Strach w groźnej sytuacji jest normalny. Brak strachu nie jest. Przełknął ślinę. – Bałem się też, że mi nie pomożesz.

– Chodzi ci o to, że nie zrobiłbym tego czy że nie mógłbym zrobić?

– Oczywiście, że nie mógłbyś. – Wydawał się zaskoczony moim pytaniem. – Nie miałoby sensu robienie czegoś bezużytecznego, jak ryzykowanie życia dla gestu.

– Śmierć podczas zdobywania dowodu.

– Właśnie – powiedział trzeźwo. – Zawsze wydawało mi się to szczytem niekompetencji.

– Albo czystym pechem.

– W porządku – powiedział. – Dopuszczam pecha.

Znowu przedłużało się milczenie. Zjechaliśmy z autostrady i zbliżaliśmy się do miejsca, gdzie zostawiłem swój samochód.

– Dasz radę dojechać do domu? – spytałem.

– Naturalnie. Jak najbardziej.

Nie wyglądał lepiej niż w chwili, gdy wyruszaliśmy, ale też nie gorzej. Dalej szary, dalej zmęczony, ale nadal z niewyczerpanymi na pozór zapasami energii.

Znalem go od dwóch tygodni. Mówiąc dokładnie, od piętnastu dni, od chwili gdy robiliśmy tunele pod namiotem na przyjęciu u Flory. Z nim i dzięki niemu na nowo spojrzałem w wiele wewnętrznych luster i zaczynałem rozumieć to, co w nich zobaczyłem. Zawdzięczałem mu bardzo wiele i nie bardzo wiedziałem, jak mu to powiedzieć.

Zatrzymałem samochód tuż przy moim. Obydwaj wysiedliśmy. Staliśmy tak, patrząc na siebie niemal skrępowani. Po tak intensywnych przeżyciach zdawało się, że nie ma odpowiedniego pożegnania.

– Jestem twoim dłużnikiem – powiedział. Pokręciłem głową. – Całkiem odwrotnie. Uśmiechnął się blado, pokornie. – Przyjmijmy remis.Spokojnie usiadł na poplamione winem siedzenie, bardzo krótko pomachał mi ręką i odjechał.

Patrzyłem za nim tak długo, aż zniknął z pola widzenia. Potem z równym spokojem otworzyłem drzwiczki swojego samochodu i zwyczajnie pojechałem do domu.


Słońce przedzierało się przez chmury, kiedy dotarłem do mojego domku, który błyszczał w złotych ukośnych promieniach października.

Wszedłem do hallu i spojrzałem w prawdziwe lustro. Włosy zlepione winem stały na sztorc. Plamy na twarzy i głowie stężały na kolor siny, ale w promieniach słońca nadal wydawały się błyszczeć czerwienią. W tym pełnym blasku pejzażu moje oczy zdawały się jasnoszare.

Uśmiechnąłem się. Zęby mi lśniły. Wyglądam jak czerwony diabeł, pomyślałem. Krwawy czerwony diabeł z tamtej strony koszmaru.

Nagle poczułem rodzaj nerwowego uniesienia.

Szedłem przez wypełniony słońcem dom, krzycząc głośno: „Emma… Emma”, a mój głos odbijał się od ścian jak echo.

Nie krzyczałem z powodu jej braku, chciałem jej powiedzieć… chciałem wykrzyczeć, żeby usłyszała… że chociaż raz w życiu zrobiłem to, co powinienem zrobić, że nie okazałem się tchórzem na trwałe, że nie sprzeniewierzyłem się jej pamięci… ani sobie… ani żadnym własnym aspiracjom… że czułem się podniesiony na duchu i pogodzony ze sobą, zjednoczony z nią i że jeśli od tej pory będę po niej płakał, to tylko z powodu tego, co straciła… całe życie… nienarodzone dziecko… a nie z powodu mojej straty, samotności… poczucia winy.

Загрузка...