Miał rację. Start był opóźniony. Faworyt Orkneya przyszedł na metę przedostatni i skrajnie wyczerpany, a my musieliśmy się bardzo spieszyć do Breezy Palm.
Orkney był wyraźnie niezadowolony. Zrobił się chłodny i egoistycznie nieprzyjemny.
Potulnie sprowadziłem Florę na dół do boksów, gdzie siodłano konie, poruszaliśmy się jednak zdecydowanie wolniej niż nasz rozzłoszczony gospodarz, który popędzał swoją damę.
– Mój drogi, nie masz mu chyba za złe, że nazwał cię moją eskortą, co? – spytała z niepokojem Flora.
– Absolutnie nie, z przyjemnością będę cię eskortował, zawsze i wszędzie.
– Tony, skarbie, tak bardzo podnosisz mnie na duchu. Znaleźliśmy się w boksie w momencie zakładania miniaturowego siodła na płachtę z numerem, plastykowy popręg zwisał luźno.
Breezy Palm, kasztan z trzema białymi skarpetkami, wyglądał tak, jakby miał jeszcze trochę urosnąć, szczególnie z przodu. Konie podobnie jak dzieci rosną z przerwami, a przednie nogi Breezy Palm nie dorównały jeszcze ostatniemu zrywowi nóg tylnych.
– Dobry mocny zad – odezwałem się w najlepszym stylu Jimmy’ego.
Obcesowy koniuszy zajęty zapinaniem popręgu spojrzał na mnie z nadzieją, ale Orkney nie miał nastroju na pochlebstwa.
– Nareszcie znowu dochodzi do siebie – powiedział kwaśno. – Wygrał dwa razy w lipcu, ale od tej pory przynosi tylko denerwujące rozczarowania. Oczywiście, to nie jest wina Jacka. – Jednak głos naładowany był krytyką. – Błędy dżokejów, wystawiony w złej gonitwie, przestraszony na starcie, lepszy start był mu potrzebny, zawsze coś.
Ani koniuszy, ani Flora nie mieli zadowolonej miny, nie byli jednak zaskoczeni. Przedwyścigowe nerwy Orkneya pewnie należały do programu.
– Nie mogłeś go osiodłać wcześniej? – pytał nadąsany. – Musiałeś wiedzieć, że gonitwa była opóźniona.
– Zwykle lubi pan asystować przy siodłaniu swoich koni.
– To prawda, ale trzeba się posługiwać zdrowym rozsądkiem.
– Bardzo mi przykro, proszę pana.
– A nie możesz się pospieszyć? – pytał Orkney coraz bardziej szorstko, kiedy koniuszy przecierał gąbką nos i wargi konia. – Już jesteśmy cholernie spóźnieni.
– Zaraz idziemy. – Wzrok koniuszego zatrzymał się na derce, którą trzeba będzie zarzucić na siodło, żeby mięśnie nie wystygły w chłodzie październikowego dnia. Jeszcze naczynie z olejem do wypolerowania kopyt… w programie napisano, że stajenny, którego koń będzie najbardziej zadbany, otrzyma nagrodę.
– Fatalnie – niecierpliwił się Orkney. – Już powinniśmy być na padoku. – Obrócił się gwałtownie i ruszył w tamtym kierunku, pewny, że Isabella, Flora i ja natychmiast podążymy za nim.
Isabella zdawała się znosić to ze stoickim spokojem. Flora rzuciła się w pościg za Orkneyem, ale chwyciłem ją gwałtownie za rękę, wiedząc o tym, że będzie ją bardziej, a nie mniej szanował, jeśli za nim nie popędzi.
– Powoli, powoli, jeszcze dżokeje nie wyszli.
– No dobrze. – Robiła wrażenie winnej, nie tylko zmieszanej, dreptała drobnymi szarpanymi kroczkami między długonogą Isabellą a mną.
Dołączyliśmy do Orkneya na padoku wcale nie później niż inne zespoły właściciel-trener.
Fatalny humor nie opuścił Orkneya nawet wtedy, gdy w końcu na padoku pojawił się Breezy Palm, pięknie wybłyszczony. Zbliżający się do konia dżokej, który wydawał mi się pogrążony jeszcze w poprzednich doświadczeniach, został sarkastycznie pouczony, aby nie czekał ze zwycięskim zrywem tak długo jak ostatnim razem, i żeby przypadkiem nie zasnął w boksie startowym, jeśli nie zrobi mu to różnicy.
Dżokej wagi piórkowej słuchał z twarzą pozbawioną wyrazu, wpatrywał się w ziemię, ciało miał wyraźnie rozluźnione. Wszystko to już słyszał, pomyślałem, i po prostu się nie przejmuje. Zastanawiałem się, czy gdybym był dżokejem, przykładałbym się całym sercem do wygrania wyścigu dla właścicieli, którzy w ten sposób mnie traktują. Doszedłem do wniosku, że chyba nie. W tym momencie niepewne widoki Breezy Palm stały się dla mnie zupełnie jasne. Ciekawe, jak zachowa się przegrany Orkney, skoro jest tak paskudny, kiedy żyje nadzieją.
Odezwał się gong wzywający dżokejów do zajęcia miejsc. Dżokej dosiadający Breezy Palm skinął Orkneyowi głową i odjechał, choć Orkney nadal mu powtarzał, że jeśli nadużyje bata, będzie miał do czynienia z komisją regulaminową.
Flora trzymała się blisko mnie, niemal się do mnie kleiła. Kiedy Orkney obrócił się na pięcie i odmaszerował z padoku, nawet się nie oglądając na Isabellę ani na swojego konia, powiedziała do mnie drżącym głosem: – Jack sobie z nim radzi, aleja nie. Jack nie pozwala na takie chamstwo wobec dżokejów. Jeden z nich odmówił jazdy na jego koniach, wyobrażasz sobie?
– Mmm. Czy musimy wracać do loży, żeby obejrzeć gonitwę?
– O Boże, oczywiście – odparła kategorycznie. – W każdym razie ja muszę… ty możesz zostać… pójdę sama.
– Nie wygłupiaj się.
Rozejrzałem się za dekoracyjną Isabellą, ale ona także zniknęła.
– Poszli oboje robić zakłady – wyjaśniła z ciężkim westchnieniem Flora. – Jack mówił, że konkurencja jest silna… Tak się boję, że Breezy Park nie wygra.
Pojechaliśmy windą do pustej loży. Kanapki i ciasteczka nadal były zapakowane, ale poziom dżinu w butelce znacznie się obniżył od chwili naszego przybycia na wyścigi. Pomyślałem, że dżin u niektórych osób powoduje straszliwy humor, to rzecz powszechnie znana.
Wyszliśmy z Florą na balkon, żeby obserwować konie podążające na start, Orkney wpadł bez tchu, bez słowa przeproszenia wepchnął się przed nas i przyłożył do oczu lornetkę, żeby się przekonać, jakie też błędy dżokej zdążył już popełnić. Isabellą przybyła dostojnie z garścią zakładów, a ja spojrzałem na błyskające światła tablicy, aby się przekonać, jakie szanse ma Breezy Palm. Siedem do jednego, w żadnym razie nie faworyt, ale nieźle obstawiony.
Startowało osiemnaście koni, wiele z nich zwyciężyło w innych biegach. Breezy Palm wszedł do boksu startowego spokojnie i nic nie wskazywało na to, że zamierza ponownie zaatakować pomocnika startera. Nieco histeryczna ruchliwość Orkneya przerodziła się nagle w koncentrację. Ciemnozielone bramki startowe otwarły się równocześnie i wyrzuciły nabierającą szybkości tęczę barw.
Flora podniosła swoją niewielką lornetkę, ale wątpię, czy mogła cokolwiek zobaczyć, tak jej drżały ręce. Zresztą przy biegach na dystans trzy czwarte mili trudno się było zorientować na tak wczesnym etapie, bo konie były na dalekiej prostej i biegły prosto na widzów, mnie samemu sporo czasu zajęło wypatrzenia dżokeja w czerwono-szarych barwach Orkneya. Komentator żonglował imionami, ale do półmetka nawet nie wspomniał Breezy Palm, którego widziałem pośrodku stawki; ani nie wychodził do przodu, ani nie zostawał w tyle. Na tym etapie udowadniał po prostu, że nie jest ani lepszy, ani gorszy od swoich konkurentów.
Flora zarzuciła zmagania z lornetką, opuściła ją i na końcówkę biegu spoglądała jedynie z niepokojem. Grupa koni, która dotychczas poruszała się wolno, nagle zdawała się frunąć, niewielkie odległości między pierwszym a ostatnim wyciągnęły się na naszych oczach na całą długość, ukazując możliwych i pewnych zwycięzców. Młode ogiery wyciągały szyje, starając się wyprzedzić wszystkich, tak jak robiłyby w dzikim stadzie na równinie bez barier, pierwotny instynkt w niezmienionej postaci dochodził do głosu na cywilizowanym torze. Cała istota wyścigów, pomyślałem. Nieoswojona siła, która to umożliwia. Podniecająca, wzruszająca… piękna.
Breezy Palm dysponował w pełni tym starym instynktem. Bez względu na to, czy dżokej zmuszał go do pełnego wysiłku, czy nie, sunął do przodu z pasją, nogi pod niedojrzałym tułowiem zdawały się kanciaste, ruchy pospieszne i nieskoordynowane, żądzy zwycięstwa nie dotrzymywały kroku nie w pełni rozwinięte umiejętności techniczne.
Cała sztuczka startu w wyścigach, jak kiedyś powiedział mój ojciec, polega na rozbudzeniu naturalnej u konia paniki i kontrolowaniu jej. Oczywiście mój ojciec ani przez chwilę nie wątpił, że potrafi i jedno, i drugie. To ja, jego syn, nie umiałem ani tego, ani tego. A szkoda…Naturalna panika Breezy Palm, kontrolowana przez dżokeja do tego stopnia, że pozwolił mu podnieść głowę i trzymał na wodzy, sprawiała, że koń dalej starał się znacznie powyżej swoich możliwości. Orkney patrzył na to w pełnym koncentracji milczeniu. Flora zdawała się wstrzymywać oddech. Stojąca za mną Isabella powtarzała pod nosem „No biegnij, ty draniu, dalej”, co jak dotychczas stanowiło jej najbardziej ludzką reakcję. Breezy Palm, niczego niepomny, utkwił wzrok w trzech koniach biegnących przed nim i przez ostatnie sto metrów biegł tak, jakby wielki bożek Pan następował mu na pięty.
Konie mogą jedynie starać się jak najlepiej. A tego dnia w przypadku Breezy Palm oznaczało to, że nie mógł przegonić zwycięzcy, który wygrał o całą długość, ani drugiego, który wyprzedził go dość znacznie, przyszedł jednak tak blisko za trzecim zwycięzcą, że z loży Orkneya nie dało się stwierdzić, jaka naprawdę jest kolejność. Głośniki obwieściły, że sędzia prosi o zdjęcie z fotokomórki.
Nadal milczący Orkney opuścił lornetkę i patrzył na tor, gdzie jego zmęczonego konia sprowadzano z powrotem w dwudziesty wiek. Nie powiedział ani słowa, odwrócił się i pospiesznie odszedł, pozostawiając resztę towarzystwa.
– Chodź, skarbie – Flora ciągnęła mnie za rękaw. – My też musimy zejść na dół. Jack powiedział, że to konieczne.
Wszyscy troje staraliśmy się znaleźć na dole możliwie jak najszybciej. Breezy Palm przebierał nogami w zagrodzie przeznaczonej dla zdobywcy czwartego miejsca, dżokej rozpinał popręg, a Orkney zrzędził.
– O Boże – powtórzyła Flora. – Dżokeje zawsze wiedzą… jednak nie zajął trzeciego miejsca.
Potwierdziły to ogłoszone niebawem wyniki po sprawdzeniu zapisu fotokomórki: Breezy Palm przyszedł czwarty. Odległości: długość, dwie długości, niecały łeb.
Flora, Isabella i ja staliśmy obok Orkneya, patrząc na spoconego, niespokojnego dwulatka; robiliśmy pocieszające, optymistyczne uwagi, ale żadna z nich najwyraźniej nie znajdowała uznania.
– Biegł bardzo dobrze w silnej stawce – powiedziałem.
– Nieodpowiednia gonitwa dla niego – stwierdził opryskliwie Orkney. – Nie mam pojęcia, dlaczego Jack uparcie wystawia go w tej klasie. Całkiem oczywiste, że byli za dobrzy dla niego.
– O włos – wtrąciła rozsądnie Isabella.
– Dobra kobieto, nie masz o tym pojęcia.
Isabella jedynie się uśmiechnęła, okazując zupełnie niezwykły hart ducha.
Uderzyło mnie to, że Orkney w najmniejszym stopniu jej nie onieśmielał. Traktował ją niegrzecznie, ignorowała to, ani zażenowana, ani dotknięta. W jakiś subtelny sposób w tym związku musiała być jego równoprawnym partnerem… i obydwoje o tym wiedzieli.
Flora rzekła mężnie: – Myślę, że twój koń pobiegł znakomicie.
Wynagrodziło ją litościwe spojrzenie z wyżyn.
– Walczył do końca – wtrąciłem z podziwem. – Zdecydowanie się nie poddaje.
– Czwarty – rzucił karcąco Orkney, jakby zajęcie tego miejsca świadczyło o braku charakteru. Zastanawiałem się, czy w ogóle obchodzi go to, jak małostkowe i pozbawione wdzięku jest jego zachowanie.
Dano sygnał odprowadzenia koni, Orkney wykonał jakieś niecierpliwe gesty, które wszyscy uznali za dość specyficzne zaproszenie z powrotem do loży. Tam nareszcie zajął się odwinięciem dawno nam należnych kanapek; robił to jednak nieporadnie, w końcu przesunął talerze w stronę Isabelli, żeby ona to zrobiła. On sam nalał drinki, równie hojnie jak poprzednio, i wskazał ręką, że jeśli chcemy, możemy zasiąść przy jednym ze stolików. Wszyscy usiedliśmy i zabraliśmy się do jedzenia, uprzejmie skrywając głód.
Jako powyścigowe świętowanie ta scena mogła iść w zawody ze stypą, ale stopniowo dąsy Orkneya znikały, zaczął nawet wygłaszać komentarze świadczące o tym, że doskonale zrozumiał to, co oglądał, nawet jeśli nie przyniosło mu to radości.
– Stracił ruchliwość – stwierdził. – W lipcu, kiedy wygrał, miał lepszy krok. Znacznie bardziej płynny. To jedyny problem z dwulatkami. Człowiek myśli, że ma światowego mistrza, a on nagle zaczyna nierówno się rozwijać.
– W przyszłym roku może być lepszy – zasugerowałem. – Nie zatrzyma go pan? Może być tego wart.
Orkney przecząco pokręcił głową. – W przyszłym tygodniu idzie na aukcję. Chciałem, żeby dzisiaj wygrał, to by wywindowało cenę. Jack o tym wiedział. – W głosie wyraźnie brzmiała uraza. – Larry Trent wziąłby go w dzierżawę. Myślał podobnie jak pan, że jak skończy rosnąć, to się poprawi, aleja nie zamierzam ryzykować. Sprzedawać i kupować roczniaki, to moje preferencje. Co roku puszczać inne konie… to znacznie ciekawsze.
– Nie zdąży się pan do nich przyzwyczaić – zauważyłem delikatnie.
– To prawda – przyznał. – Jak człowiek się robi sentymentalny, zaczyna wyrzucać pieniądze.
Przypomniałem sobie uczucia, jakimi ojciec darzył swoich końskich partnerów od stipli; przez lata traktował je przyjaźnie, interpretując każdy skurcz i ruch, a już szczególnie uwielbiał tego konia, który go zabił. Wyrzucone pieniądze, niewątpliwie, ale za to niekończące się przyjemności, których Orkney nigdy nie zazna.
– Ten głupi dżokej za późno go wypuścił – stwierdził Orkney, ale bez niepotrzebnej zajadłości. – Breezy Palm do końca zyskiwał. Widzieliście sami. Gdyby wcześniej się do niego zabrał…
– Trudno powiedzieć… – przeciągałem zgłoski.
– Powiedziałem mu, żeby nie ocknął się za późno. Mówiłem.
– Powiedziałeś mu, żeby nie bił konia – wtrąciła spokojnie Isabella. – Nie mogłeś się spodziewać, że zrobi obie rzeczy naraz.
Jednak Orkney mógł się tego spodziewać. Podczas jedzenia kanapek, sera i truskawkowych ciasteczek nie przestawał rozbierać i analizować całej gonitwy, krok po kroku, na ogół z dezaprobatą. Zgodził się z moim twierdzeniem, że koń przejawił wspaniałego ducha rywalizacji. Nie zgodził się natomiast z obroną dżokeja przez Florę. Zaczynałem być poważnie znużony tym całym przedstawieniem i zastanawiałem się, jak szybko będziemy mogli wyjść.
W progu ponownie pojawiła się kelnerka z pytaniem, czy jeszcze czegoś potrzeba, a Orkney orzekł: tak, jeszcze jedną butelkę dżinu.
– Ale ma to być Seagram’s – podkreślił. Kelnerka skinęła głową i oddaliła się, a on zwrócił się do mnie: – Zamawiam Seagram’s, bo muszą go specjalnie sprowadzać. Jeśli się nie sprecyzuje, to podają swoją markę dżinu. Biorą nieprzyzwoite ceny… ale nie zamierzam im ułatwiać życia.
Zauważyłem, że twarze Flory i Isabelli wyrażały dokładnie taką samą zbolałą rezygnację. Orkney tymczasem wsiadł na swojego konika i przez następnych dziesięć minut uskarżał się na usługi gastronomiczne na torze. Pojawienie się pełnej butelki bynajmniej mu nie przerwało, ale w końcu chyba przypomniał sobie, czym ja się zajmuję, i podzielił się z nami najwyraźniej świeżo wymyśloną ideą.
– Miejscowi, tacy jak pan, powinni dostarczać tu alkohole, nie te wielkie konglomeraty. Gdyby wystarczająco dużo osób skarżyło się w dyrekcji toru, to nie widzę powodu, dlaczego nie mielibyśmy wrócić do dawnych metod. A pan?
– Warto by spróbować – powiedziałem bez zbytniego zaangażowania.
– Powinien pan zaproponować swoje usługi jako alternatywę – nalegał. – Trochę postraszyć tych cholernych monopolistów.
– Należałoby o tym pomyśleć – wymamrotałem, nie mając najmniejszego zamiaru tego robić, a on wygłosił mi niemożliwie długi wykład na temat tego, co ja osobiście powinienem zrobić dla najemców lóż w Martineau Park, nie mówiąc już o innych torach, gdzie ta sama firma zapewnia dostawy i obsługę kulinarną, i jak powinienem postąpić wobec innych firm, które podzieliły między siebie wszystkie tory wyścigowe w kraju.
– Orkney… – zaczęła nieśmiało Flora, kiedy umilkła jego tyrada. – Wydaje mi się, że na kilku torach już zrezygnowano z usług wielkich konglomeratów i zawarto umowy z lokalnymi dostawcami, więc może… nigdy nie wiadomo.
Orkney popatrzył na nią ze zdumieniem, wywołanym nie tyle treścią jej wypowiedzi, co faktem, że ona w ogóle o tym wie.
– Floro, jesteś tego pewna?
– Owszem… jestem.
– No widzi pan – zwrócił się do mnie. – Na co pan czeka?
– Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby dostarczać trunki – powiedziałem. – Ale co zjedzeniem? Musi pan przyznać, że to jedzenie jest dobre. W tym oni są najlepsi.
– Jedzenie… tak, ich jedzenie jest dobre – przyznał niechętnie.
Zjedliśmy wszystko co do okruszka, a mógłbym zjeść jeszcze dużo więcej. Orkney powrócił do tematu Breezy Palm i po dwóch kolejnych drinkach wyczerpał nawet cierpliwość umęczonej Isabelli.
– Orkney, jeśli chcesz, żebym cię odwiozła do domu, to już musimy iść. Może nie zauważyłeś, że ostatnia gonitwa skończyła się przed dziesięcioma minutami.
– Naprawdę? – Spojrzał na zegarek i nagle jakby się obudził. Wstał i pozbierał swoje papiery. – No i dobrze. Floro, zadzwonię do Jacka… No a… – Usiłował przypomnieć sobie moje nazwisko, bo już wszyscy wstaliśmy z miejsc. – Pana miło mi było poznać… hm… Tony. – Dwukrotnie kiwnął głową, zamiast podać mi rękę. – Ilekroć będzie pan tu z Florą, chętnie pana zobaczę.
– Dziękuję, Orkney – powiedziałem.
Isabella pochyliła się, żeby pocałować powietrze centymetr od policzka Flory, popatrzyła niepewnie na mój temblak i podobnie jak Orkney upewniła się, że nie da się uścisnąć mi dłoni, więc nie przejmowała się specjalnie pożegnaniami.
– Hm… miło było – powiedziała.
Oddalili się korytarzem, a Flora opadła na krzesło.
– Bogu dzięki, że już po wszystkim – powiedziała z pasją. – Bez ciebie nigdy bym tego nie wytrzymała. Jakie to szczęście, że cię polubił.
– Polubił? – Odniosłem się do tego sceptycznie.
– Owszem, skarbie, zaprosił cię na przyszłość, to praktycznie niesłychane.
– Ale jak tej Isabelli udało się zabrać go do domu?
Flora po raz pierwszy tego dnia uśmiechnęła się beztrosko, w jej oczach pojawiły się iskierki rozbawienia. – Mój drogi, na pewno przyjechali jej samochodem, a gdyby nie poszedł z nią od razu, zostawiłaby go i odjechała. Raz to zrobiła… były straszne sceny i musieliśmy z Jackiem wsadzić go do pociągu. Bo, jak pewnie zauważyłeś, nie stroni od dżinu, a kilka miesięcy temu w drodze do domu musiał dmuchać w alkomat i stracił prawo jazdy… ale o tym też nie lubi mówić.
W czasie wieczornej pracy w sklepie po powrocie z wyścigów zadzwoniłem ponownie do Henri Tavela do Bordeaux i bez większego zaskoczenia wysłuchałem jego informacji.
– Mój drogi Tony, nie na żadnego Chateau Caillot w St Estèphe. Nie ma Château Caillot w Haut Médoc. Nie ma Château Caillot w całym regionie Bordeaux.
– Można było tak przypuszczać – powiedziałem.
– A co do négociants Thiery et Fils – pogardliwe wzruszenie ramionami było niemal słyszalne na linii – nie ma osoby o nazwisku Thiery, która byłaby négociant w Bordeuax. Wiesz dobrze, że są ludzie, którzy nazywają się négociant, a pracują tylko wśród papierów i nigdy nie oglądają sprzedawanego wina, ale nawet wśród nich nie ma żadnego Thiery.
– Henri, zbadałeś to bardzo wyczerpująco.
– Fałszowanie etykiet wina to poważna sprawa.
Jego głęboki, wibrujący głos wyrażał oburzenie absolutnie szczere, choć nie było w nim elementu zaskoczenia. Dla Henri Tavela, podobnie jak dla wszystkich właścicieli winnic i kupców winnych w Bordeaux wino stanowiło religię. Świadomi i dumni z tego, że produkują wino najlepsze na świecie, ściśle trzymali się sztywnych biurokratycznych reguł ustanowionych w Medoc w 1855 roku i tylko nieznacznie od tamtej pory zmienionych.
Nadal mówili o roku 1816, roczniku nie nadającym się do picia, tak jakby świeżo zachowali go w pamięci. Wiedzieli, którego dnia zaczynał się co roku zbiór winogron, poczynając od 1795 (24 września). Wiedzieli, że wino produkowano bez przerwy w tych samych winnicach przez co najmniej dwa tysiące lat.
Każda butelka z pięciuset pięćdziesięciu milionów butelek wysyłanych corocznie z tego regionu musiała być poświadczona i policzona; musiała zasługiwać na swoją nazwę, musiała podtrzymać dobrą reputację aż do końca swojej egzystencji. A egzystencja czerwonego wina z Bordeaux bywała zadziwiająca… Próbowałem z Henri Tavelem wina, które miało dziewięćdziesiąt lat i nadal błyszczało kolorem i śpiewało na podniebieniu.
Sfałszowanie etykietki chateau z regionu Bordeaux i nalepienie jej na nieokreślony produkt jeziora europejskiego wina to była herezja zasługująca na spalenie na stosie. Henri Tavel domagał się zapewnienia, że płomienie nie ominą fałszerzy Caillot. Mogłem złożyć jedynie niezbyt przekonujące zapewnienia, że wszyscy dołożą wszelkich starań.
– To bardzo ważne – nalegał.
– Wiem, Henri, naprawdę wiem.
– Pozdrów swoją drogą matkę.
Następnego dnia, w środę, życie toczyło się normalnie, jeśli za normę uznamy dokuczliwe bóle ręki. W czwartek po południu miałem pokazać tę rękę w szpitalu na kontroli, a tymczasem przez większą część dnia posługiwałem się temblakiem, co było znacznie wygodniejsze, a poza tym pozwalało nie dźwigać skrzynek. Na widok temblaka Brian okazywał niezwykłą usłużność i starannie usuwał z mojego zasięgu nawet pojedyncze butelki. Pani Palissey zapisywała zamówienia telefoniczne, żebym nie musiał się krzywić. Czułem się rozpieszczany i rozbawiony.
Pani Palissey z Brianem wyszli wcześniej rozwozić zamówienia, których było bardzo dużo: niektóre opóźnione, inne z wyprzedzeniem, jak na przykład kieliszki i szampan na uroczystość osiągnięcia pełnoletności następnego dnia. Ja pilnowałem sklepu, uśmiechając się, uśmiechając się bez przerwy jak zawsze i myśląc, ilekroć to było możliwe.
Wkrótce po ósmej do sklepu wkroczył Gerard, miał ziemistą cerę, wydawał się zmęczony. Zapytał, czy mogę zamknąć ten cholerny sklep i pójść z nim coś zjeść. W jakieś spokojne miejsce. Chciał porozmawiać.
Popatrzyłem na bruzdy zmęczenia najego twarzy i przygarbienie zwykle tak wyprostowanej sylwetki. Byłem od niego dwadzieścia lat młodszy, nie przeszedłem ogólnej narkozy i mimo że nie przemęczałem się zbytnio, czułem się słaby i wykończony, więc on musi się czuć znacznie gorzej. A może powodem tego wcale nie jest obfitość palących kłutych ranek, tylko pozostałości, także po furgonie… ten dreszcz otarcia się o śmierć.
– Moglibyśmy wziąć jedzenie od Sung Li i pojechać do mnie – zasugerowałem nieśmiało. – Gdybyś chciał.
Chciałby, powiedział. Kupi jedzenie, kiedy ja będę obliczał kasę i zamykał sklep. Ile czasu mi to zajmie?
– Pół godziny. Napij się wina.
Westchnął z rezygnacją, usiadł na krześle, które przyniosłem z biura, i uśmiechnął się ponuro na widok naszych dwóch temblaków.
– Bracia bliźniacy – powiedział.
– To pomysł Flory.
– Rozsądna kobieta.
– Przyniosę wino.
W kantorku nalałem w dwa kieliszki trochę autentycznego wina St Estephe i trochę wersji z „Silver Moondance” i zaniosłem je na kontuar.
– Spróbuj obydwu. I powiedz, co myślisz.
– Co to za wina?
– Później ci powiem.
– Nie jestem ekspertem – protestował. Jednak wziął do ust łyk z pierwszego kieliszka, przez chwilę smakował i krzywił się, jakby ssał cytrynę. – Bardzo wytrawne.
– To spróbuj tego drugiego.
Wydawało się początkowo, że to drugie smakuje mu lepiej, ale po chwili przyjrzał mu się uważnie, ostrożnie odstawił kieliszek.
– No i?
Uśmiechnął się. – Pierwsze jest wymagające. Drugie przyjemne… ale lekkie. Powiesz mi pewnie, że to pierwsze jest dużo droższe.
– Całkiem nieźle. To drugie, przyjemne ale lekkie, pochodzi z „Silver Moondance”. A zgodnie z etykietką powinno smakować mniej więcej tak jak to pierwsze.
Zastanawiał się nad rozmaitymi konsekwencjami tej wiadomości.
– Wiele osób może preferować falsyfikat. Ludzie, którzy nie wiedzą, czego oczekiwać.
– Owszem. To niezły trunek. Trudno mu coś zarzucić.
Jeszcze raz wypił łyk autentycznego wina. – Ale w miarę picia zaczynasz je doceniać.
– Gdybym miał je akurat w sklepie, dałbym ci posmakować jedno z wielkich win St Estéphe… Cos d’Estournel, Montrose, Calon-Ségur… ale to jest też dobre wino bourgeois… pełne, zdecydowane.
– Wierzę ci na słowo. Często żałuję, że nie wiem więcej o winach.
– Trzymaj się mnie.
Jeszcze raz sam spróbowałem obu win, było to jakby spotkanie ze starymi przyjaciółmi. Wino z „Silver Moondance” całkiem dobrze zniosło odkorkowanie i opieczętowanie, ale teraz kiedy nalałem z butelki drugą próbkę, reszta niechybnie zacznie się pogarszać. Żeby wino zachowało się w idealnym stanie, musi mieć kontakt z korkiem. Im więcej powietrza dostaje się do butelki, tym większe szkody wyrządza.
Przyniosłem obydwie butelki i pokazałem Gerardowi tę oryginalną, i tę fałszywą. Powtórzyłem mu też, co Henri Tavel miał do powiedzenia na temat fałszerstw.
Wysłuchał mnie uważnie, przez chwilę się zastanawiał, a potem powiedział: – Dlaczego fałszowane wino wydaje ci się znacznie ważniejsze niż fałszowana whisky? Bo tak jest, prawda?
– No, równie ważne.
– Więc?
– Ponieważ… – zacząłem, ale w tym momencie przerwali mi klienci, którzy chcieli wiedzieć, jaki niedrogi trunek będzie pasował do chrupiącej kaczki od Sung Li, do krewetek po pekińsku i wołowiny w sosie ostrygowym.
Gerard słuchał z zainteresowaniem i obserwował kolejnych klientów wychodzących ze sklepu z butelkami Bergerac, Soave i Cotes du Ventoux.
– Sprzedajesz nie tylko wino, ale i wiedzę, prawda?
– Tak. I przyjemność. I kontakty międzyludzkie. Wszystko, czego nie dostaniesz w supermarkecie.
Olbrzymi mężczyzna z załzawionymi oczami wparował na niepewnych nogach do sklepu i donośnym głosem domagał się piwa, bez słowa sprzedałem mu żądany towar. Niezdarnie wygrzebał pieniądze, beknął i wyszedł chwiejnym krokiem. Gerard patrzył na jego plecy z grymasem niesmaku.
– Był pijany – stwierdził.
– Jasne.
– Nic cię to nie obchodzi?
– Nie, jeżeli nie rzyga w sklepie.
– To niemoralne.
Uśmiechnąłem się nieznacznie. – Sprzedaję też ucieczkę.
– Czasową – zaoponował z dezaprobatą, z typową surowością Szkota.
– To lepsze niż nic – powiedziałem. – Poczęstuj się aspiryną. Wydał odgłos, który mógł być kaszlem lub chichotem. – Pewnie od niedzieli żywisz się nią.
– Owszem. – Połknąłem dwie kolejne pastylki, popiłem je St Estèphe, co już samo w sobie było drobną herezją. – Całkowicie opowiadam się za ucieczką.
Obrzucił mnie chłodnym spojrzeniem, którego początkowo nie zrozumiałem, dopiero po chwili przypomniałem sobie mój pęd na podwórko.
– No… dopóki nie jestem okradany.
Kiwnął głową ironicznie, przeczekał dwóch kolejnych klientów i dyskusję o tym, czy Sauternes będzie pasowało do baranich kotletów (nie będzie, jedno i drugie będzie smakowało strasznie).
– Więc do czego pasuje Sauternes? Bardzo je lubię.
– Do wszystkiego, co słodkie. Może też do curry. Albo do szynki. Do sera pleśniowego.
– Wielkie nieba! – wykrzyknął Gerard po wyjściu klienta. – Ser pleśniowy ze słodkim winem… to naprawdę dziwne.
– Przyjęcia winno-serowe kwitną dzięki temu.
Rozejrzał się po sklepie, jakby znalazł się w nieznanym świecie.
– A czy w ogóle jest coś, do czego nie można pić wina? – spytał.
– Jeśli o mnie chodzi, to grejpfrut. Wykrzywił się lekko.
– A mówi ci to człowiek, który pije wino nawet do fasoli… który praktycznie używa go nawet do mycia zębów.
– Naprawdę kochasz wino?
Skinąłem głową. – To czarodziejski przypadek natury.
– Co?
– To, że pleśń na winogronach przerabia cukier z winogronowego soku na alkohol. A rezultat jest zachwycający.
– Na miłość boską…
– Nikt nie mógłby tego wymyślić. To po prostu istnieje. Podarunek dla planety. Bardzo elegancki.
– Ale przecież są rozmaite gatunki różnych win.
– Oczywiście, przecież są rozmaite gatunki winogron. Ale liczne szampany robione są z winogron o ciemnej skórce. Nie wszystko więc jest takie, jak się wydaje, co tobie jako detektywowi powinno się podobać.
– Hm – mruknął i omiatał wzrokiem stojaki z butelkami. – Jako detektywowi to najbardziej odpowiadają mi dowody. Masz tu jakiś?
– Jeśli zmieszasz płyn z prochem strzelniczym i podpalisz, a mieszanka pali się równym niebieskim płomieniem, to jest dowód.
Wydawał się lekko ubawiony: – Dowód na co?
– Dowód, że płyn jest przynajmniej w pięćdziesięciu procentach alkoholem. W ten sposób przed trzystu laty udowadniano, że jakiś płyn jest alkoholem, kiedy po raz pierwszy opodatkowano destylowane alkohole. Pięćdziesiąt procent alkoholu, udowodnione w stu procentach. Teraz mierzy się procenty hydrometrem, nie prochem strzelniczym i ogniem. Mniej ryzykowne, można by powiedzieć.
– Proch strzelniczy to coś, czego obydwaj ostatnio mieliśmy za dużo. – Podniósł się sztywno. – Twoje pół godziny minęło. Idę po jedzenie.