15

Następnego ranka, wchodząc do sklepu, zastanawiałem się, co mógłbym zaproponować sierżantowi Ridgerowi w zamian za próbkę whisky z „Silver Moondance”. Jednak on sam rozwiązał ten problem, zjawiając się niemal natychmiast po moim przyjściu pod drzwiami sklepu, jakby ściągnięty siłą telekinezy.

– Dzień dobry – powiedział, kiedy wpuściłem go do środka. Płaszcz przeciwdeszczowy ściągnięty paskiem, buty wyczyszczone, włosy wyszczotkowane. Czyżby nie słyszał, zastanawiałem się, że ostatnio policjanci w cywilu powinni nosić niechlujne dżinsy i wyglądać na bezrobotnych?

– Dzień dobry – odpowiedziałem, zamykając za nim drzwi. – Czy mogę panu coś sprzedać?

– Informację. – Jak zawsze był śmiertelnie poważny, stanął pewnie pośrodku sklepu na rozstawionych nogach.

– Hm, słucham.

– Czy z pana ręką gorzej? Ostatnim razem nie trzymał jej pan na temblaku.

– Nie gorzej. Wygodniej.

Nie przyniosło mu to wyraźnej ulgi, ale poczuł się pewniej. – To dobrze. Wobec tego składam panu oficjalną prośbę o pomoc w naszym śledztwie.

– Jaką pomoc? W jakim śledztwie?

– To bezpośrednia sugestia nadinspektora Wilsona.

– Czyżby? – pytałem zaciekawiony. – Do mnie osobiście?

– On sam zasugerował pańską osobę. – Ridger chrząknął. – W związku z naszym dochodzeniem w sprawie otrzymanych skarg na jakość produktów dostarczanych przez lokale z wyszynkiem, nie tylko „Silver Moondance”.

– Ee… – zająknąłem się. – Sierżancie, czy może pan sobie darować ten żargon?

Ridger popatrzył na mnie zaskoczony. W jego biurokratycznym umyśle to, co powiedział, rysowało się pewnie z wyjątkową jasnością.

– W toku śledztwa w sprawie zamordowania Zaraca padła sugestia, że należy pójść tropem niektórych innych skarg dotyczących nieprawidłowości na terenie całego regionu. Wczoraj odbyła się regionalna konferencja na najwyższym szczeblu, w której ja też uczestniczyłem jako ten oficer, który był na miejscu w chwili wykrycia fałszerstwa trunków, i nadinspektor Wilson zwrócił się do mnie bezpośrednio z prośbą o zabezpieczenie pańskiej pomocy tak jak poprzednio. Powiedział, że jeśli uda nam się znaleźć inny lokal, gdzie sprzedaje się jedną whisky jako drugą i jeśli ta whisky okaże się podobna lub identyczna z tą w „Silver Moondance”, możemy również znaleźć trop do dostawcy i mordercy Zaraca. Warto spróbować, powiedział, ponieważ jest tak niewiele innych wątków dochodzeniowych. Wobec tego jestem tutaj.

Wpatrywałem się w niego całkiem oszołomiony.

– Zaprasza mnie pan na wędrówkę po pubach?

– No… jeśli musi pan to w ten sposób określić, to tak.

Pięknie, pomyślałem. Zachwycająco. Pięćdziesiąt tysięcy barów stąd do Watford… z takim tylko ułatwieniem, że na policyjnej liście znalazło się kilka miejsc najbardziej podejrzanych.

– Czy pan będzie mnie woził tak jak poprzednio? – spytałem.

– Taka służba została mi przydzielona. – Nie można się było zorientować, czy mu to odpowiada, czy nie. – Czy mogę uznać, że będzie pan dyspozycyjny?

– Może pan. A kiedy?

Spojrzał na swój skomplikowany zegarek. – Dziesiąta piętnaście.

– Dziś rano?

– Oczywiście. Teraz pojadę się zameldować i później po pana przyjadę.

– W porządku. Aha, sierżancie, czy może pan przywieźć butelkę whisky Bell’s z „Silver Moondance”?

Na jego twarzy odmalowała się pełna powątpiewania koncentracja.

– Chciałbym jej jeszcze raz spróbować – wyjaśniłem. – Minęło dziesięć dni od naszej wizyty w „Silver Moondance”. Jeśli szuka pan tej właśnie whisky, muszę ją znać na tyle dobrze, żeby wszędzie ją poznać.

Wydało mu się to logiczne, bo powiedział: – Zgłoszę taki wniosek.

– Mmm… proszę powiedzieć, że to jest konieczne. Inaczej nie będę mógł spełnić pańskiej prośby.

– No dobrze. – Wyjął notes i coś zapisał, sprawdzając przy tym godzinę i zapewne dopisując na końcu: 9.14.

– Do ilu barów pojedziemy?

– Lista jest dosyć długa – powiedział rzeczowym tonem. – Oczywiście to duży obszar. Mój szef ma nadzieję, że zdążymy zakończyć śledztwo w dwa tygodnie.

– Dwa tygodnie!

– Pracując codziennie od dziesiątej trzydzieści do czternastej, w oficjalnych godzinach otwarcia barów.

– Czy to jest oficjalne zajęcie z wynagrodzeniem?

Zastanowił się głęboko, zanim odpowiedział: – Mówiło się o tym.

– No i co?

– Mieli dyspozycyjnego eksperta konsultanta, ale właśnie poszedł na emeryturę i wyjechał do Hiszpanii. On dostawał pieniądze. Oczywiście.

– Jak często… tak konsultował?

– Nie wiem dokładnie. Ja widziałem go tylko raz czy dwa. Tak jak pan potrafił odróżnić wszystko po smaku. Bo ludzie z Ceł i Akcyzy posługują się instrumentami, tak jak ci z Miar i Wag. Interesuje ich zawartość alkoholu, nie smak.

– Sprawdzali któryś lokal z tej listy?

– Wszystkie – powiedział z dezaprobatą, a ja przypomniałem sobie, co mi mówił wcześniej, że ktoś z jednego z tych urzędów uprzedził „Silver Moondance” o wizycie kontroli.

– Bez powodzenia?

– Nie doprowadziło to do żadnego oskarżenia. Istotnie.

– W porządku, sierżancie. Pan prowadzi, ja piję, ale muszę tu wrócić trzeźwy koło trzeciej, bo mam się pokazać w szpitalu na kontrolę ręki.

Oddalił się bardzo z siebie zadowolony, a pół minuty po dziewiątej trzydzieści pojawiła się pani Palissey z Brianem. Wytłumaczyłem, że teraz codziennie aż do wczesnego popołudnia nie będzie mnie w sklepie, obiecałem, że od jutra załatwię jej jakąś pomoc i będę wdzięczny, jeśli dzisiaj rano poradzi sobie sama.

– Pomoc? – Była wyraźnie dotknięta. – Nie potrzebuję pomocy.

– A co z przerwą na lunch…?

– Przyniosę coś z domu i zjemy na zapleczu. Nie chcę, żeby plątał mi się tutaj ktoś obcy. Sami z Brianem wszystko załatwimy. A pan niech sobie trochę odpocznie, bo nie wygląda pan najlepiej.

Miałem na końcu języka, że praca dla policji nie jest ideałem odpoczynku, ale przyszło mi do głowy, że tak naprawdę to sprawia mi ona przyjemność. Nie wahałem się ani chwili, czy przyjąć propozycję Ridgera, a właściwie Wilsona. Pochlebiało mi to, że uważano mnie za eksperta. Godna pożałowania próżność. Śmiej się z siebie, Tony. Zachowaj ludzkie odruchy.

Przez godzinę wszyscy troje zapełnialiśmy półki w sklepie, robiliśmy listy, przyjmowaliśmy zamówienia telefoniczne, obsługiwaliśmy klientów, wycieraliśmy kurze, zamiataliśmy podłogę. Wychodząc z Ridgerem, obejrzałem się za siebie: czysty, przytulny, zachęcający sklep, za kontuarem uśmiechnięta pani Palissey, Brian z pełną niepokoju starannością ustawiający skrzynki z winem. Nie jestem budowniczym imperium, pomyślałem. Nigdy nie założę sieci sklepów. To jedno dobrze prosperujące miejsce zupełnie mi wystarczy.

Prosperujące wbrew logice, miałem tego świadomość. Wiele podobnych małych sklepików upadło, próbując konkurować z sieciami i supermarketami, te giganty angażowały się w tak bezpardonową walkę cenową, że niemal pozbawiały się zysków. Ja też tak robiłem na początku, ale zacząłem tracić pieniądze i wbrew wszelkim obiegowym pojęciom i zaleceniom tego fachu, odbudowałem swoją pozycję, wracając do przyzwoitych, nie samobójczych cen. Straty się skończyły, wzrosła liczba klientów, a ja zacząłem cieszyć się życiem, zamiast budzić się zlany potem w środku nocy.

Ridger miał w samochodzie butelkę Bell’s; stała prosto na tylnym siedzeniu w tym samym pudle, w jakim opuściła „Silver Moondance”, w dwóch trzecich napełniona, jak poprzednio.

– Zanim wyruszymy, wezmę tę whisky do sklepu i tam spróbuję.

– Dlaczego nie tu?

– W samochodzie śmierdzi benzyna. – Co za szczęście, pomyślałem.

– Właśnie napełniłem bak. Ale co to ma do rzeczy?

– Zapach benzyny eliminuje zapach szkockiej.

– No, niech będzie. – Wysiadł z samochodu, wyjął pudełko, starannie pozamykał drzwiczki, chociaż samochód zaparkowany dokładnie przed sklepem był doskonale widoczny z wnętrza. Następnie zaniósł pudło i postawił je na ladzie.

Niedbałym ruchem wyzwoliłem rękę z temblaka, wziąłem butelkę Bell’s, zaniosłem ją do kantorka i przelałem przez lejek niezłą miarkę do przygotowanej wcześniej buteleczki, a potem wlałem odrobinę do szklanki. Buteleczka miała zakrętkę, którą w pośpiechu zaczepiłem o nitkę rękawa, ale w ciągu sekundy butelka była zakręcona i razem z lejkiem schowana za pudło z papierami. Niespiesznym krokiem wyszedłem do sklepu, sącząc w zamyśleniu whisky ze szklanki, prawa ręka znowu zwisała na temblaku.

Ridger szedł mi naprzeciw. – Nie wolno mi spuścić z oczu tej butelki – oznajmił.

– Przepraszam. – Ręką, w której trzymałem szklankę, wskazałem na kantorek. – Stoi na biurku. Absolutnie bezpieczna.

Zajrzał na zaplecze, żeby się upewnić, i kiwnął głową. – Jak długo to potrwa?

– Niedługo.

Płyn w moich ustach to na pewno whisky Rannoch, pomyślałem. Absolutnie. Tylko że…

– O co chodzi? – dopytywał się Ridger, co uświadomiło mi, że zmarszczyłem brwi.

– O nic. Jeśli chce pan wiedzieć, czy potrafię rozpoznać tę whisky, to odpowiedź brzmi: owszem, potrafię.

– Na pewno?

– Tak.

– A dlaczego pan się uśmiecha?

– Sierżancie – powiedziałem zdesperowany – to ma być współpraca, nie przesłuchanie, zabierajmy butelkę i ruszajmy w drogę.

Zastanawiałem się, czy sierżantowi Ridgerowi udało się kiedykolwiek z kimś zaprzyjaźnić, czy podejrzliwość jego natury mogła się na jakiś czas wyłączyć. Niewątpliwie po wszystkich naszych spotkaniach okazywał równy brak wrażliwości jak za pierwszym razem, a ja nawet nie próbowałem go ułagodzić, bo każdą taką próbę potraktowałby jako wysoce podejrzaną.

Odjechał od krawężnika ze słowami, że zacznie od najbliżej położonych miejsc, z czym nie miałem powodu polemizować, ale zorientowałem się, że rozumiał przez to lokale najbliższe „Silver Moondance”. Kiedy od „Silver Moondance” dzieliła nas mniej więcej mila, skręcił z głównej drogi i zatrzymał się przed wiejskim pubem.

Był to zajazd stary już w chwili śmierci królowej Anny, kiedy zatrzymywały się tu dyliżansy na zmianę koni. Budowa dwudziestowiecznej szosy zostawiła pub na odludziu, stara droga dyliżansów obecnie stała się ślepym zaułkiem. Byliśmy tu z Emmą kilkakrotnie, bo podobał nam się stary pękaty budynek z ukośnymi oknami i stuartowskimi cegłami, które nadal widać było w kominkach.

– Chyba nie tutaj! – wykrzyknąłem zdumiony.

– Zna pan ten pub?

– Byłem tu, ale nie w ciągu ostatniego roku.

Ridger zajrzał do swoich notatek. – Skargi na rozwodnioną whisky, dżin też. Skargi sprawdzone, uznane za bezpodstawne. Kontrole 23 sierpnia i 18 września.

– Ten bar prowadzi emerytowany krykiecista – powiedziałem. – Szczodry. Rozgadany. Trochę leń. Miejsce wymaga remontu.

– Kierownik: Noel Gerge Darnley.

Odwróciłem głowę i spojrzałem z ukosa na jego zapiski. – To ktoś inny.

– W porządku. – Ridger wysiadł z samochodu i dokładnie go pozamykał. – Będę pił sok pomidorowy.

– Kto płaci?

Ridger oniemiał. – Mam niewiele pieniędzy…

– Nie było instrukcji? Żadnej policyjnej gotówki nie dali? Chrząknął. – Musimy mieć rachunki.

– No dobrze. Będę sam płacił. Zapiszemy nazwę każdego lokalu i sumę, a pan to podparafuje.

Zaakceptował moją propozycję. Nie wiedziałem, czy policja zwróci mi te pieniądze, czy nie, ale jeśli nie, to najpewniej zrobi to Kenneth Charter. Jeżeli nawet nikt tego nie zrobi, niewielki problem.

– A jeśli znajdziemy odpowiednik? To był znacznie pewniejszy grunt.

– Konfiskujemy butelkę, pieczętujemy ją, opisujemy i wydajemy pokutowanie.

– W porządku.

Weszliśmy do pubu jako klienci, Ridger równie rozluźniony jak struny gitary.

Zauważyłem, że operacja kosmetyczna się odbyła, ale zdecydowanie wolałem dawne zmarszczki. Prawda, że zniszczone i poprzecierane indyjskie dywaniki wymagały renowacji, ale nie wymiany na pomarańczowe i brązowe pasy. Szorstkie i sękate dębowe ławy ustąpiły miejsca gładkim skóropodobnym winylom, a na gzymsie kominka stanęły błyszczące nowoczesne ozdoby z mosiądzu zamiast starych cynowych talerzy.

Nowa miotła nowego właściciela doprowadziła jednak do tego, że bar wyglądał znacznie czyściej, a sam gospodarz, który wychynął z zaplecza, nie był niechlujnie ubranym, błyszczącym od potu grubasem. Był schludny, szczupły i pozbawiony indywidualności. W dawnych czasach pub był pełen, zastanawiałem się, ilu regularnych klientów nadal tu przychodzi.

– Proszę whisky Bell’s – powiedziałem, patrząc na rząd butelek. – I drugą whisky Bell’s z tamtej butelki. I sok pomidorowy.

Realizował zamówienie bez słowa. Zanieśliśmy szklanki na niewielki stolik, a ja rozpocząłem swoje niezwykłe zadanie od starannego próbowania pierwszej Bell’s.

– No i co? – dopytywał się Ridger, wyczekawszy pełną minutę. – Co tutaj mamy?

Pokręciłem głową.

– To prawdziwa Bell’s. Nie taka jak w „Silver Moondance”. Ridger zostawił swoje zapiski w samochodzie, bo nie mam wątpliwości, że w przeciwnym razie od razu wykreśliłby naszego gospodarza.

Spróbowałem whisky z drugiej butelki. Też bez powodzenia.

O ile mogłem stwierdzić, whisky w żadnej z obu butelek nie była rozwodniona, obie próbki zdawały się pełnej mocy. Poinformowałem o tym Ridgera, który tymczasem obniżał poziom soku pomidorowego w swojej szklance i robił wrażenie, że bardzo mu to smakuje.

Zostawiłem na stole obie szklaneczki z whisky i podszedłem do baru.

– Pan jest tutaj nowy? – spytałem.

– Stosunkowo – padła raczej ostrożna niż przyjazna odpowiedź.

– Dobrze się panu układa z miejscowymi bywalcami?

– Przyszedł pan narobić mi kłopotów?

– Nie. – Zdumiała mnie uraza w jego głosie, której nawet nie próbował ukrywać. – Co pan ma na myśli?

– Przepraszam, ale zamówił pan dwie whisky z różnych butelek i próbował je bardzo uważnie. Ktoś tutaj robi mi koło pióra w Urzędzie Miar i Wag, twierdząc, że nie daję pełnych porcji i rozwadniam trunki. Niektórym miejscowym nie podoba się, że wyporządziłem ten lokal. Ale niech pan sam powie, żeby z tego powodu próbować wlepić mi karę albo odebrać licencję, to lekka przesada.

– Owszem, bardzo podle – przyznałem.

Odwrócił się, dalej niepewny, co o mnie myśleć, co zważywszy na okoliczności, było całkiem zrozumiałe. Zabrałem Ridgera, który wycierał usta z czerwonych plam, i wyszliśmy z pubu, zostawiając na stole niedopitą whisky, co pewnie przerodziło w pewność podejrzenia nieszczęsnego właściciela.

Ridger wykreślił ten lokal ze swojej listy i podał następny adres, który okazał się olbrzymim i całkiem bezdusznym miejscem; ceglany budynek, zbudowany w latach trzydziestych, z ramienia browaru zarządzał lokalem nadęty kierownik rozmiłowany w świeżym powietrzu. Nawet Ridger w swoim płaszczu przeciwdeszczowym dygotał przy otwartych oknach i wymamrotał, że to nieciekawie wyglądający bar. Byliśmy pierwszymi klientami, to prawda, jednak w ten chłodny szary poranek nie paliło się tu żadne światło, by rozgrzać i powitać spragnionych gości.

– Poproszę sok pomidorowy i whisky Bell’s.

Kierownik purytanin podał żądane napoje i wycedził cenę przez zaciśnięte zęby.

– Czy możemy prosić o zamknięcie okien?

Spojrzał na zegarek, wzruszył ramionami i niechętnie zabrał się do odgradzania wnętrza od październikowego chłodu. Niewiele sprzedałbym w moim sklepie z taką miną, pomyślałem. Wszyscy chcą kupić coś więcej niż to, o co prosili, i właśnie to niewymierne ekstra decyduje, czy wrócą, czy nie. Może whisky w tym lokalu jest dobra, ale nigdy nie wróciłbym tu z własnej woli.

– No i? – dopytywał się Ridger, parafując zapłatę na naszej liście. – Co to jest?

– Bell’s.

Ridger skinął głową, tym razem pociągnął tylko jeden łyk soku. – Idziemy?

– Chętnie.

Kiedy wychodziliśmy, rozgoryczony kierownik otwierał okna. Ridger w samochodzie sprawdził listę.

– Następne miejsce to hotel. Peverill Arms przy drodze z Reading do Henley. Liczne skargi na rozcieńczoną i pozbawioną smaku whisky. Skargi sprawdzono 12 września. Przypadkowe próbki wykazały, że whisky ma odpowiednią moc.

W jego głosie brzmiało coś więcej niż zwykła sucha informacja, usłyszałem w nim zastrzeżenie, niemal lęk.

– Zna pan to miejsce?

– Byłem tam. Zakłócenia porządku.

Popadł w pełne determinacji milczenie, uruchomił silnik i ruszył z całkowitą dezaprobatą, wyraźnie czytelną w sztywności karku. Te oznaki mogłyby wskazywać, że jedziemy na burzliwe spotkanie z Piekielnymi Aniołami, ale po przybyciu na miejsce skonstatowałem z rozbawieniem, że demonem Ridgera tym razem okazała się kobieta.

Była to jednak kobieta o posągowych proporcjach, niemal metr osiemdziesiąt powabnych kształtów Wenus z Milo, o bardzo obfitych biodrach.

– Pani Alexis – mruknął Ridger. – Może mnie nie pamiętać.

W istocie pani Alexis skwitowała nasze przybycie ledwie przelotnym spojrzeniem. Nadzorowała podpalanie polan w gigantycznym kominku w hallu wejściowym, ale w tym momencie próby kończyły się mnóstwem ostrego dymu i kilkoma wątłymi płomykami.

Poza ciężką smugą dymu unoszącego się pod sufitem, wejście do tego hallu bardzo podnosiło na duchu: liczne fotele obite kretonem w ciepłych kolorach, błyszczące miedziane dzbany, atmosfera niewątpliwego sukcesu. Na jednym krańcu hallu znajdował się duży bar bez żadnej obsługi, a z kominka ku ogromnej uciesze nielicznych gości usadowionych w fotelach wystawał tyłek nieszczęsnego rozpalacza ognia.

– Wilfred, na miłość boską, przynieś tę cholerną dmuchawę – pouczała bardzo donośnie pani Alexis. – Wyglądasz idiotycznie, kiedy tak dyszysz z wypiętym tyłkiem.

Uznałem, że jest dobrze po pięćdziesiątce, ma szorstką pewność siebie właściwą urodzonym przywódcom. Przystojna, kosztownie ubrana, porywcza, pozbawiona zahamowań. Zorientowałem się, że się uśmiecham dokładnie w tym samym momencie, gdy Ridger wykrzywił kąciki ust.

Nieszczęsny Wilfred, czerwony jak burak, zrezygnował z wykonania zadania i wycofał się posłusznie, a pani Alexis z promiennym wzrokiem zapytała, czego sobie życzymy.

– Drinków – odpowiedziałem nieprecyzyjnie.

– To proszę tutaj – poszła przed nami do baru. – Pierwszy raz tej zimy palimy w kominku. Zawsze na początku dymi jak diabli. – Zmarszczyła brwi na widok wędrującej chmury dymu. – Ale w tym roku jest gorzej niż zwykle.

– Trzeba przeczyścić komin – wtrącił Ridger.

Pani Alexis obrzuciła go spojrzeniem ostrym jak jastrząb. – Komin jest czyszczony każdej wiosny. A czy pan przypadkiem nie jest tym policjantem, który poinformował mnie, że jeśli będę przyjmowała tu lokalną drużynę rugby po zwycięskim meczu, to powinnam się spodziewać, że będą się huśtać na żyrandolu i lać piwo do pianina?

Ridger chrząknął, ja z trudem powstrzymywałem śmiech, za co spotkało mnie wyraźne spojrzenie jastrzębich oczu.

– Pan też jest policjantem? – spytała pogodnie. – Przyszedł pan żebrać o jakąś śmieszną piłkę dla siebie?

– Nie. – Czułem, że w moich oczach czai się śmiech. – Przyszliśmy się czegoś napić.

Uwierzyła w tę prostą odpowiedź tak samo jak w wyjaśnienia złodzieja przyłapanego na gorącym uczynku, weszła jednak za kontuar baru i cierpliwie czekała.

– Poproszę whisky Bell’s i sok pomidorowy.

Przytknęła szklaneczkę do butelki whisky i czekała, aż naleje się pełna miarka. – Jeszcze coś?

Podziękowałem, przysunęła mi whisky, popychając sok pomidorowy w stronę Ridgera. Wzięła ode mnie pieniądze i wydala resztę. Usiedliśmy na fotelach przy niewielkim stoliku, gdzie Ridger po raz kolejny podparafował nasze wydatki.

– Co to było z tym klubem rugby? – spytałem zaciekawiony.

Na jego twarzy malowała się głęboka dezaprobata. – Wiedziała, że będą kłopoty. To brutalne towarzystwo. Wyrwali żyrandol z sufitu, a przy okazji mnosttvo sztukaterii. Kiedy przyjechaliśmy, trzymała ich wszystkich na muszce w rzędzie pod ścianą.

– Na muszce? – pytałem zdumiony.

– Broń nie była naładowana, ale nasz klub rugby nie chciał ryzykować. Doskonale wiedzieli, jak ona traktuje bażanty.

– Czyli strzelba myśliwska?

– Owszem. Trzymają tu za barem. Nie możemy nic na to poradzić, choć ja osobiście bardzo bym chciał, ale ona ma pozwolenie na broń. Twierdzi, że trzymają po to, żeby odstraszać złoczyńców, chociaż nie ma takiego lokalnego złoczyńcy, który by się jej przeciwstawił.

– Wzywała was na pomoc z tym klubem rugby?

– Nie ona. Któryś z klientów. Jej nie zachwycił nasz widok. Powiedziała, że jeszcze się nie urodził taki mężczyzna, z którym by sobie nie poradziła. – Ridger miał taką minę, jakby w to wierzył. – Nie chciała składać oskarżenia mimo wszystkich szkód, ale słyszałem, że zapłacili bez mrugnięcia powieką.

Pomyślałem, że bardzo odważny musiałby być ten, kto powiedziałby pani Alexis, że jej Bell’s whisky to w istocie Rannoch, ale w rzeczywistości tak nie było. Był to prawdziwy, nierozwodniony Bell’s.

– Szkoda – skwitował Ridger moją informację.

– Ale na górnej półce ma butelkę Laphroaig – powiedziałem w zamyśleniu.

– Naprawdę? – nadzieje Ridgera wzrosły. – Zamierza pan spróbować?

Skinąłem głową i podszedłem do baru, ale pani Alexis znowu zajmowała się kominkiem. Wilfred za pomocą dmuchawy jedynie powiększał ilość dymu.

– Komin jest chyba zablokowany – stwierdził, próbując tym samym się usprawiedliwić.

– Zablokowany? – dopytywała się pani Alexis. – A jak to możliwe? – Zastanowiła się nie dłużej niż dwie sekundy. – Chyba że zbudował w nim gniazdo jakiś cholerny ptak, jak trzy lata temu.

– Lepiej poczekajmy, aż go przeczyszczą – proponował Wilfred.

– Poczekajmy? Wykluczone. – Ruszyła w stronę baru. – Zaraz wracam – powiedziała, widząc, że czekam. – Gniazdo ptasie. Cholerne ptaszyska w moim kominie! Już kiedyś to zrobiły, zaraz je wykurzę. Takje postraszę, że popamiętają na całe życie.

Nie zadałem sobie trudu, żeby przypomnieć o tym, że w październiku gniazda na ogół są niezamieszkane. Na pewno o tym wiedziała. Uśmiechała się też z szelmowską beztroską, kiedy wyłoniła się zza baru, trzymając w ręku osławioną strzelbę, do której ładowała nabój. Zdawało się, że u większości obecnych w hallu ten widok wywołuje podobną reakcję jak u mnie. Nikomu nawet nie przyszło do głowy, żeby ją powstrzymać, kiedy maszerowała w stronę kominka.

Ridger z niedowierzaniem otworzył usta.

Pani Alexis wetknęła całą strzelbę w przepastną czeluść kominka i odsunąwszy się na długość ramienia, bezceremonialnie pociągnęła za spust. We wnętrzu rozległ się przytłumiony huk i odgłos upadającej broni, którą w chwili szarpnięcia rzuciła na stertę polan. Wszyscy obecni wytrzeszczali oczy, ale pani Alexis spokojnie podniosła upuszczoną własność i wróciła do baru.

– Jeszcze jedną Bell’s? – spytała, wkładając strzelbę pod ladę. – I sok pomidorowy?

– No… – wydukałem.

Śmiała się. – Najszybszy sposób przeczyszczenia komina. Nie wiedział pan o tym?

– Nie.

– To stara strzelba… ma wykrzywioną lufę. Nie potraktowałabym tak dobrej broni. – Spojrzała na kominek. – W każdym razie zaczyna mniej dymić.

Wydawało się, że ma rację. Wilfred znowu klęczał z dmuchawą, ale teraz dym unosił się do góry, nie rozchodził się po całym pomieszczeniu. Wytrzeszczone dotychczas oczy widzów wróciły na miejsce, usta powoli się zamknęły, nawet usta Ridgera.

– Poproszę Laphroaig – powiedziałem. – Czy mógłbym popatrzeć na listę win?

– Wszystko, czego pan sobie życzy. – Musiała się mocno wyprostować, żeby sięgnąć do butelki Laphroaig, ale nalała porządną miarę. – Po co pan tu przyszedł z tym policjantem? – Błyszczące oczy wpatrywały się we mnie. – Ten policjant nie przyszedłby tutaj tylko po to, żeby się napić. Nie on. Nie na sok pomidorowy. I nie o tak wczesnej porze.

Zapłaciłem za Laphroaig i wziąłem listę win, którą mi podała.

– Szukamy szkockiej, która wylądowała w „Silver Moondance” w butelce Bell’s – wyjaśniłem. – To znaczy większych jej ilości…

Bystry wzrok nabrał intensywności.

– Tu jej nie znajdziecie.

– Nie, nie przypuszczam.

– Czy sprowadziły was tu te skargi z zeszłego miesiąca?

– Tak, jesteśmy tu z powodu skarg.

– Nie pokazał mi pan żadnych pełnomocnictw. – Żadnego antagonizmu, pomyślałem, a więc i żadnej winy.

– Bo nie mam żadnych. Handluję winem.

– Winem? – Zastanowiła się chwilę. – A jak się pan nazywa? Powiedziałem jej, podając także nazwę mojego sklepu.

– Nigdy o panu nie słyszałam – powiedziała pogodnie. – Pozna pan tę szkocką, jeśli pan jej spróbuje?

– O to generalnie chodzi. Poznam.

– Więc powodzenia. – Obrzuciła mnie rozbawionym spojrzeniem i zajęła się kolejnym klientem, a ja z moją szklaneczką poszedłem do stolika Ridgera, przekonany, że Laphroaig nie okaże się niczym innym.

– To haniebne. Powinienem ją aresztować – stwierdził sierżant.

– Na jakiej podstawie?

– Wystrzał z broni palnej w miejscu publicznym.

– Wnętrze komina nie jest miejscem szczególnie publicznym.

– To nie jest powód do żartów – oświadczył poważnie.

– Dym się zmniejsza. Strzał okazał się skuteczny.

– Myślałem, że ma pan dosyć strzałów na całe życie.

– To prawda.

Wypiłem Laphroaig: dymny, torfowy, dębowo-wiekowy historyczny Laphroaig, absolutnie autentyczny.

Ridger z trudem ukrywał rozczarowanie, narzekał na ceny i kręcił się niecierpliwie, kiedy czytałem bogatą, ręcznie napisaną listę win. Były tu wszystkie znane nazwy z „Silver Moondance” oprócz dziesiątków innych, ale kiedy pokazałem to sierżantowi, oświadczył sztywno, że otrzymał polecenia, które obejmują wyłącznie whisky.

Zamyślony zaniosłem listę win z powrotem do baru i poprosiłem panią Alexis o butelkę St Estephe.

Uśmiechnęła się. – Z największą przyjemnością. Odkorkować?

– Jeszcze nie. – Razem z nią przejrzałem listę win, wybierając St Emilion, Mäcon, Valpolicelle, Voley i Nuits St Georges.

– Oczywiście – odparła spokojnie. – Chce pan wszystkie?

– Tak, poproszę.

Zniknęła na chwilę, powróciła, niosąc koszyk z przegródkami, w których spoczywało sześć zamówionych butelek. Wziąłem każdą z nich i oglądałem etykiety, wszystkie miały odpowiednie nazwy, ale złe roczniki.

– Sprzedaliśmy już cały rocznik 1979 – wyjaśniała cierpliwie, kiedy zwróciłem jej na to uwagę. – Ciągle uaktualniamy listę win i dlatego jest pisana ręcznie. Aktualnie też piszemy już nową. Obecne wina są lepsze. Więc chce pan je, czy nie?

– Przepraszam, nie.

Bez komentarza postawiła koszyk z butelkami za barem u swoich stóp i uśmiechnęła się do mnie uprzejmie.

– Czy zna pani „Silver Moondance”? – spytałem.

– Ze słyszenia. Wszyscy w okolicy znają. Nigdy tam nie byłam. Nie w moim stylu. Ale słyszałam, że to i tak już równia.

– Równia…?

– Równia pochyła – wyjaśniła cierpliwie. – Bank żąda zwrotu hipotecznej pożyczki. Od dzisiejszego ranka cały personel już nie pracuje. Jeden z szefów kuchni dzwonił do mnie w sprawie pracy. – Mówiła to z rozbawieniem, jakby zamknięcie tamtego lokalu było komiczne, ale właściwie od chwili naszego przyjścia wyrazjej twarzy się nie zmienił, mięśnie policzków zdawały się zastygłe w wyrazie drwiny.

– W „Silver Moondance” sprzedawali jedno wino pod sześcioma różnymi etykietami – objaśniłem spokojnie.

Wyraz jej twarzy nie uległ zmianie, rzuciła tylko okiem na koszyk u swoich stóp.

– Tak, właśnie te – powiedziałem. – A raczej, niezupełnie te.

– Czy pan chce mnie obrazić?

– Nie, chcę panią po prostu poinformować.

Błyszczące oczy wpatrywały się we mnie niemal nieruchomo. – I szuka pan nie tylko szkockiej, ale również tego wina?

– Tak.

– Żałuję, ale nie mogę panu pomóc.

– Może to lepiej.

– Dlaczego?

– No… nie sądzę, żeby zbyt dokładna wiedza o tym winie zapewniała bezpieczeństwo. Główny kelner w „Silver Moondance” niewątpliwie wiedział, co sprzedaje… no i nie żyje.W jej twarzy nic się nie zmieniło. – Nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo – powiedziała. – To mogę panu obiecać. Czy chce pan coś jeszcze?

Pokręciłem przecząco głową. – Będziemy się zbierali. Jej wzrok prześlizgnął się po mnie i zatrzymał się na Ridgerze. Wciąż bez najmniejszej zmiany wyrazu twarzy powiedziała:

– Podeślijcie mi tu lepiej kogoś, kto pohuśta się na żyrandolu. Pokażcie mi prawdziwego mężczyznę. – Spojrzała na mnie, kpina w jej wzroku była wyraźna i nieukrywana. – Świat jest taki cholernie nudny…

Miała bardzo gęste rudawe włosy, błyszczące zdrowiem i farbą, paznokcie twarde i długie jak szpony. Kobieta o silnych apetytach, która przypominała mi wszystkie gatunki samic chrupiących swego partnera na śniadanie.

Wilfred (czyżby aktualnie w menu?) nadal klęczał przed bogiem ognia, kiedy obaj z Ridgerem zmierzaliśmy w końcu do wyjścia. Ridger wyszedł przede mną, w tym momencie rozległo się głuche plaśnięcie i na polana, płomienie, na klęczącego obok mężczyznę posypała się poruszona strzałem sadza.

Widzowie w fotelach w osłupieniu obserwowali, jak rozwścieczony Wilfred wstaje z kolan, jak nieskuteczny król demonów, rozpylając wokół czarny deszcz i mrugając powoli wielkimi oczami niczym zaskoczona sowa w ciemną noc.

– Podam do sądu tego cholernego kominiarza – oznajmiła pani Alexis.

Загрузка...