19

Wyjaśnijmy to – zaczął Gerard rzeczowo, kiedy wszyscy weszliśmy do kantorka. – Moim zdaniem mechanizm oszustwa wygląda następująco.

Mówił bez pośpiechu, głosem pozbawionym emocji, jak księgowy przedstawiający nieciekawy audyt, co miało zdecydowanie uspokajający wpływ na Quigleya, choć niekoniecznie na Vernona.

– Ze wstępnej analizy faktur dostępnych tu na miejscu wnioskuję, że wydarzenia rozwijały się w następującej kolejności. Może jednak przy okazji powinienem wyjaśnić panu – zwrócił się bezpośrednio do Vernona – że wykrywanie i wyjaśnianie oszustw komercyjnych jest moim stałym i codziennym zajęciem.

Niewielkie, czujne oczka Vernona wpatrywały się obojętnie w Gerarda, pod wielkimi opadającymi w dół wąsami usta co chwila wykrzywiał grymas, zaciskały się i rozluźniały pod wpływem napięcia. Przysiadł na biurku, przy którym tak twórczo przygotowywał dokumenty, złożył ręce na piersi, jakby skierowane przeciw niemu oskarżenia nie dotyczyły go w najmniejszym stopniu. Jednak na jego czole znowu pojawiły się krople potu. Uznałem, że może być wdzięczny losowi choćby za to, że nie przesłuchuje go teraz jego niebezpieczny przyjaciel Paul Young.

– Dostawca zaproponował panu następującą kombinację – mówił Gerard. – Pan jako odpowiedzialny za trunki w firmie miał składać u niego duże zamówienia i w zamian za to dostawać niezłą prowizję. Czyli łapówkę. Miał pan sprzedawać dostarczony przez niego towar, jakby stanowił część regularnych zapasów firmy. Jednak to, co dostarczał, nie zgadzało się z opisem na fakturze. Pańska firma płaciła za whisky Bell’s i za dobre wina, a otrzymywała trunki niższej jakości. Pan na pewno o tym wiedział. To znacznie zwiększało pańskie dochody.

Quigley stal przy drzwiach, kołysał się na piętach, jakby odseparowując się od całej sprawy. Gerard, siedzący na jedynym krześle, zdecydowanie dominował nad sytuacją.

– Dostawca wybrał nazwę szanowanej firmy, z którą pan dotychczas nie współpracował, i przysyłał towary ze stemplem „Vintners Incorporated”. Otrzymywał pan od tego dostawcy normalnie wyglądające faktury na firmowym papierze, więc dział księgowości spokojnie wysyłał czeki. Być może dopuścili się zaniedbania, nie sprawdzając, czy adres wydrukowany na fakturze jest rzeczywiście adresem „Vintners Incorporated”, co, jak panowie słyszeliście, właśnie przed chwilą sprawdziłem przez telefon, ale niewątpliwie firma pana Quigleya ma do czynienia z dziesiątkami dostawców i zazwyczaj nie sprawdza każdego z nich. – Zamilkł na chwilę i zwrócił się do Quigleya: – Zawsze radzę firmom, żeby sprawdzały na bieżąco. To takie proste. Kiedy adres raz wprowadzono do systemu komputerowego tak jak u pana, rzadko jest później sprawdzany. Komputer bez pytania wysyła płatności. Faktury mogą być rutynowo płacone, a towar w ogóle nie dostarczony. – Zwrócił się z powrotem do Vernona: – Ile razy to się zdarzyło?

– Bzdura – odparł Vernon.

– Vernon – odezwał się Quigley, a był to raczej wyraz rozczarowania niż niedowierzania. – Vernon, jak mogłeś? Tyle lat pracowałeś dla naszej rodziny.

Vernon obrzucił go spojrzeniem, w którym kryła się również pogarda. Vernon mógłby zachować lojalność wobec ojca, pomyślałem, ale pod rządami syna stał się popychadłem.

– Kto jest dostawcą? – spytał Quigley.

Zauważyłem, że Gerard się wzdrygnął; nie zadałby takiego pytania wprost, spróbowałby subtelniej wyciągnąć potrzebne nazwisko.

– Nikt – odpowiedział Vernon.

– On przyjedzie tu dzisiaj po południu – powiedziałem. Vernon instynktownie wstał i opuścił ręce.

– Ty cholerny szpiegu – powiedział z nienawiścią.

– A pan się go boi – dodałem. – Nie chce pan wylądować na cmentarzu tak jak Zarac.

Przyjrzał mi się badawczo. – Pan się nie nazywa Peter Cash – oświadczył znienacka. – Wiem, kim pan jest. Pan jest tym węszącym cholernym handlarzem win. Beach, pieprzony Beach.

Nikt temu nie zaprzeczył. Ale też nikt go nie zapytał, skąd wie o jakimś cholernym wścibskim handlarzu win o nazwisku Beach. Mógł się o tym dowiedzieć jedynie od Paula Younga.

– Kto to jest Peter Cash? – pytał zdezorientowany Quigley.

– On powiedział ludziom z administracji toru, że się nazywa Peter Cash – wyrzucił z siebie Vernon. – Z ubezpieczeń. – Niemal splunął tym słowem. – Nie chciał, żebyśmy się dowiedzieli, kim jest.

– My? – wtrącił Gerard.

Vernon mocno zacisnął usta pod osłoną wąsów.

– Domyślam się – zacząłem powoli – że zjawił się pan dzisiaj tak wcześnie, żeby zabrać wszystkie skrzynki „Vintners Incorporated” i zniknąć stąd, zanim o drugiej zjawi się pański dostawca.

– Bzdura – rzucił Vernon, jednak bez zbytniego przekonania, a Quigley pokręcił głową niemal z desperacją.

– Niewykluczone, że pan Quigley odstąpi od oskarżenia, jeśli zechce pan odpowiedzieć na kilka pytań – powiedział do Vernona Gerard bardzo poważnym tonem.

Quigley zesztywniał. Szepnąłem mu „udziałowcy” i poczułem, że opór znika. Na ustach Gerarda pojawił się cień uśmiechu, kiedy mówił:

– Na przykład, panie Vernon, jak bliskie były pana związki z Zarakiem z „Silver Moondance”?

Milczenie. Pot na czole Vernona zbierał się w krople, a on sam potarł wąsy wierzchem dłoni, wyraźnie zdenerwowany. Przez jakiś czas widać było, że toczy wewnętrzną walkę, aż wreszcie zwyciężyły wątpliwości.

– Skąd mogę wiedzieć? Jak mogę być pewny, że nie ściągnie tu posiłków, jak tylko coś powiem? – Okazało się, że ma na myśli Milesa Quigleya. – Trzymaj gębę na kłódkę i nie pakuj się w kłopoty, to moja zasada – stwierdził Vernon.

– Byłaby to mądra rada, gdybyśmy byli z policji – zauważył Gerard. – Ale nie jesteśmy. Cokolwiek powie pan nam, nie zostanie zapisane i wykorzystane jako dowód. Pan Quigley może dać panu zapewnienie, a pan może temu zaufać.

Pan Quigley sprawiał wrażenie, jakby zdrada Vernona obudziła w nim najpierw pełen urazy smutek, a następnie mściwą wściekłość, jednak pamiętając o dorocznym zebraniu udziałowców, doszedł do wniosku, że jeśli teraz przełknie tę żabę, oszczędzi sobie później większej korporacyjnej niestrawności.

– W porządku – rzekł sztywno. – Nie wniosę oskarżenia.

– Pod warunkiem, że uznamy odpowiedzi za szczere – dorzucił Gerard.

Vernon się nie odezwał. Gerard spokojnie powtórzył pytanie o Zaraca i czekał.

– Znałem go – powiedział w końcu Vernon, wyraźnie urażony. – Przyjeżdżał tu po wino, jeśli im zabrakło w „Silver Moondance”.

– Wino od pańskiego dostawcy? – pytał Gerard. – Z etykietami „Vintners Incorporated”?

– Tak, oczywiście.

– Dlaczego oczywiście?

Vernon się zawahał. Gerard znał odpowiedź. Bada go, pomyślałem.

– Larry Trent był jego bratem – rzucił.

– Bratem Zaraca?

– Nie, oczywiście, że nie. Mojego… no… mojego dostawcy.

– Jego nazwisko?

– Paul Young. – Ta odpowiedź sprawiła Vernonowi mniej kłopotu. Zbyt płynnie, pomyślałem. Kłamie.

Gerard nie naciskał. Powiedział jedynie: – Paul Young jest bratem Larry’ego Trenta, czy tak?

– Przyrodnim.

– A czy znał pan Zaraca, zanim ten Paul Young namówił pana do udziału w przekręcie?

– Tak, znałem. Przyjeżdżał tutaj po wino, co się czasem zdarza restauracjom, i powiedział, że zna dobry numer, bez ryzyka, dla kogoś na mojej funkcji. Gdyby mnie to interesowało, to mnie wprowadzi.

Gerard zastanawiał się chwilę.

– Czy „Silver Moondance” brała zwykle wino prosto od… Paula Younga?

– Tak.

– Znał pan Larry’ego Trenta?

– Spotkałem go – głos Vernona brzmiał obojętnie. – Obchodziły go tylko konie. Brat był cholernie dobry dla niego, pozwalał mu się przechwalać, że lokal należy do niego, dawał mu mnóstwo forsy na opłacenie trenerów i na zakłady. O wiele za dobry, tak mówił Zarac.

Przypomniało mi się, jak Orkney Swayle mówił, że Larry Trent był zazdrosny o brata; brata, który dawał mu tak wiele. Smutny świat, paradoksalny.

– Jakie związki łączyły Larry’ego Trenta i Zaraca?

– Obaj pracowali dla jego brata. Dla Paula Younga. – Znowu wyczuwało się pewną obcość nazwiska. Gerard ponownie nie naciskał.

– Jak równy z równym?

– Chyba nie publicznie.

– Dlaczego Paul Young zabił Zaraca?

– Nie wiem – odpowiedział niewyraźnie Vernon, bardzo poruszony. – Nie wiem.

– Ale wie pan, że go zabił?

– Jezu…

– Owszem – kontynuował Gerard – wie pan i może nam pan powiedzieć.

Vernon nagle zaczął mówić, jakby powodowany wewnętrznym przymusem: – Powiedział, że Zarac chciał „Silver Moondance”. Chciał dostać ten lokal. Albo go dostanie, albo… Rodzaj szantażu.

Vernon oblewał się potem; był równocześnie przerażony, oburzony, pełen współczucia i szczery, zaczynał też doświadczać oczyszczającej ulgi, jaką daje wyznanie.

Obserwowałem go zafascynowany. Gerard powiedział jakby od niechcenia: – Usprawiedliwił przed panem to morderstwo?

– Wytłumaczył je. Przyjechał tu rollsem załadowanym alkoholem z „Silver Moondance”. Powiedział, że Zarac pomagał mu pakować. Obracał trzy razy. Tyle tego było. Za trzecim razem przyjechał zupełnie inny. Był rozpalony… podekscytowany… bardzo silny. Powiedział, że dowiem się o śmierci Zaraca i mam trzymać gębę na kłódkę. Powiedział, że Zarac chciał mieć nad nim władzę, a do tego nie mógł dopuścić… a później dowiedziałem się, jak go zabił… porzygałem się… Zarac nie był złym facetem… Jezus, nigdy nie chciałem być zamieszany w morderstwo. Nie chciałem. To miał być tylko łatwy przekręt za dobre pieniądze…

– A od jak dawna ciągnie się ten przekręt?

– spytał spokojnie Gerard.

– Około piętnastu miesięcy.

– Cały czas wino i whisky?

– Nie, na początek tylko wino. Whisky to sześć ostatnich miesięcy.

– Zawsze Bell’s?

– Tak.

– I dokąd jechała ta fałszywa Bell’s stąd?

– Dokąd? – Zrozumienie pytania zabrało Vernonowi chwilę czasu. – Och, cały czas sprzedawaliśmy ją tutaj w barach. Czasami i w lożach.

Jechała także na inne imprezy sportowe, które obsługiwał Quigley, na wesela i tańce. Wszędzie.

Twarz Quigleya zmartwiała; wyglądało to niemal jak komediowy szok.

– Wszędzie, gdzie pańskim zdaniem nikt nie zauważy różnicy? – spytał Gerard.

– No chyba tak. Większość ludzi nie zauważy. Nie w takim zadoczonym miejscu. Jest zbyt dużo innych zapachów. Zarac mi to powiedział i miał rację.

Kelnerzy od win byli cynikami, wiedziałem o tym. Pomyślałem też, że gdyby nie obsesyjna niechęć Orkneya do firm gastronomicznych i jego odmowa przyjęcia tego, co firma zazwyczaj proponuje, mógłbym pewnie odkryć Rannoch/BeH’s w jego loży.

– Czy wie pan, jaką whisky sprzedawał pan w butelkach Bell’s? – pytał Gerard.

Vernon miał taką minę, jakby nigdy się nad tym nie zastanawiał.

– To była szkocka.

– A słyszał pan o młodzieńcu nazwiskiem Kenneth Charter?

– Kto? – dopytywał się Vernon, zaskoczony.

– Wróćmy do Paula Younga – zaproponował Gerard, nie okazując rozczarowania. – Czy razem z panem zaplanował kradzież w sklepie pana Beacha?

Vernon nie był na tyle skruszony, żeby nie obrzucić mnie jadowitym spojrzeniem.

– Nie, niezupełnie. On tylko pożyczył jedną z naszych furgonetek. Dałem mu kluczyki.

– Co takiego? – wykrzyknął Quigley. – Tę skradzioną furgonetkę? Quigley… Quality House Provisions. Z biurka, przy którym siedział Gerard, wziąłem jeden z drukowanych cenników i przeczytałem nagłówek: Crisp, Duval i Quigley Ltd, której filią było Quality House Provisions. Furgonetka Quigleya na zapleczu mojego sklepu!

– Oni mieli zamiar ją odstawić z powrotem – bronił się Vernon. – Nie spodziewali się, że ten cholerny facet napatoczy się w niedzielę po południu. – Spojrzał na mnie z nienawiścią. – Oni powiedzieli, że mógł zauważyć numery, więc mieli trochę przetrzymać tę furgonetkę i potem nam oddać. Kiedy przestanie być gorąco, gdzieś ją podrzucą. Kazali mi zgłosić jej kradzież, ale nie zdążyłem, policja zjawiła się w biurze, zanim zdążyłem kichnąć.

– Oni – powtórzył spokojnie Gerard. – A kim są ci oni?

– Pracują… u Paula Younga.

– Nazwiska?

– Nie znam.

– Niech pan jeszcze raz spróbuje.

– Denny. To wszystko, co wiem. Jeden ma na imię Denny. Powiedziano mi tylko, że Denny odbierze furgonetkę. Mieli przywieźć wina ze sklepu do mnie, żebym je obejrzał, ale się nie zjawili, chociaż czekałem do dziewiątej. Potem się dowiedziałem, że on się zjawił. – Vernon gwałtownym ruchem głowy wskazał na mnie – i coś się wydarzyło, co ich spłoszyło, więc nigdy się tu nie pojawili. Później słyszałem, że i tak wzięli nie to, co trzeba, więc całe zamieszanie na nic się nie przydało.

– Nikt panu nie powiedział, co ich spłoszyło? – spytał Gerard.

– Nie, poza tym, że spanikowali, bo wydarzyło się coś, czego nie przewidzieli, ale nie dowiedziałem się, co to było.

Uwierzyliśmy mu obydwaj z Gerardem. Nie stałby tak beztrosko przed nami, wypierając się wszelkiej wiedzy, gdyby wiedział, że wydarzyło się to, że obaj zostaliśmy postrzeleni.

– Jak dobrze pan ich zna? – pytał Gerard.

– Wcale. Denny prowadzi furgonetkę dostawczą, która przywozi tu towar. Ten drugi czasami też się pojawia. Nigdy nie są rozmowni.

– Jak często przywożą towar?

– Mniej więcej raz na tydzień. To zależy.

– Od tego, ile pan sprzeda?

– Tak.

– Dlaczego nie użyli swojej furgonetki, żeby okraść sklep pana Beacha?

– Jest bardzo duża… na drzwiach ma napis Vintners Incorporated… była w warsztacie czy coś…

– Może pan opisać Denny’ego i jego kumpla? Vernon wzruszył ramionami. – Są młodzi.

– Włosy?

– Nic szczególnego.

– Czarne kędzierzawe afro?

– Nie. – Vernon był stanowczy, ale lekko zaskoczony. – Zwyczajne.

– Skąd są? Skąd przywożą wino?

– Nie wiem. Nigdy nie pytałem. Nie powiedzieliby. Nie są przyjacielscy. Pracują u Paula Younga… to wszystko, co wiem.

Tym razem znacznie łatwiej wypowiedział nazwisko Paula Younga. Przyzwyczaił się, pomyślałem.

– A kiedy poznał pan Paula Younga?

– Zaraz na początku. Jak powiedziałem Zaracowi, że mnie to interesuje. Jego szef miał mnie sprawdzić i przyjść wytłumaczyć, o co mu chodzi. I przyszedł. Powiedział, że będzie nam się dobrze pracowało i na ogół tak było.

Dopóki Vernon nie rozkręcił interesu na boku, okradając swojego pana, ale zauważyłem, że tego jakoś nie wyznaje.

– A jak naprawdę nazywa się Paul Young? – spytał Gerard. Otwarte drzwi konfesjonału nagle się zatrzasnęły.

– Nazywa się Paul Young – powiedział krótko Vernon. Gerard pokręcił tylko głową.

– Paul Young – upierał się Vernon. – Tak się nazywa.

– Na pewno nie.

Pot spływał z czoła Vernona na skroń i dalej na szczękę. – Powiedział mi, że policja widziała go w „Silver Moondance”, kiedy tam poszedł niczego nieświadomy po śmierci brata, i takie nazwisko im podał, bo nie chciał być pytany w sprawie alkoholu. Mówił też, że teraz będą go szukać w związku ze śmiercią Zaraca. Będą szukać Paula Younga, który nie istnieje, podał po prostu pierwsze nazwisko, jakie mu przyszło do głowy… Powiedział, że gdyby kiedykolwiek ktoś przyszedł tu pytać o niego, choć był pewien, że to się nie zdarzy, ale gdyby… to mam mówić o nim Paul Young. Mój Boże, tak właśnie go nazywam i nie podam jego prawdziwego nazwiska, bo mnie dopadnie i zabije… wcale nie żartuję, jestem tego pewien. Pójdę do więzienia, ale wam nie powiem.

Mówił to z absolutnym przekonaniem i zrozumiałym strachem, mimo wszystko byłem troszkę zaskoczony, kiedy Gerard nie naciskał.

Powiedział tylko: – W porządku. – I po chwili: – No to by było wszystko.

Przez jedną szaloną chwilę Vernon myślał, że mu się upiekło, wyprostował się, niemal wracał do swojej pewnej siebie arogancji.

W tym samym momencie Quigley sprowadził go na ziemię, mówiąc z napuszonym oburzeniem:

– Vernon, masz mi natychmiast oddać klucze. – Wyciągnął rękę i powtórzył: – Natychmiast.

Vernon bez słowa wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i oddał mu.

– Od jutra możesz sobie szukać innej pracy. Dotrzymam słowa. Nie wniosę oskarżenia. Ale nie dostaniesz referencji. Zawiodłem się na tobie, Vernon. Nie rozumiem cię. Ale musisz odejść, bez dyskusji.

– Mam czterdzieści osiem lat – powiedział Vernon bezbarwnym głosem.

– I miał pan tu dobrą pracę do końca życia – wtrącił Gerard. – Sam pan to zaprzepaścił.

Zdawało się, że po raz pierwszy Vernon pomyślał realnie o swej wątpliwej przyszłości. Zmarszczki wokół jego oczu pogłębiły się.

– Ma pan rodzinę? – spytał Gerard.

– Tak – rzekł cicho.

– Bezrobocie jest lepsze od więzienia – stwierdził surowo Gerard, co niechybnie mówił już wielu zdemaskowanym oszustom. Na pewno wszyscy trzej, Quigley, Vernon i ja, usłyszeliśmy stalową twardość w jego głosie. Trzeba się rozliczać ze swoich czynów i ponosić za nie odpowiedzialność. Trzeba stawić czoło konsekwencjom. Stałe przebaczanie niszczy ducha…

Vernonem wstrząsnął dreszcz.


Za zgodą Quigleya po odejściu Vernona załadowaliśmy z Gerardem do jego mercedesa (podstawionego pod zielone drzwi) skrzynkę „Vintners Incorporated” z butelkami whisky Bell’s i po jednej skrzynce każdego wina od tego dostawcy. W istocie Gerard i Quigley obserwowali, jak ładowałem skrzynki. Powrót do normalnego zajęcia, pomyślałem, wzdychając. Przerzucałem jednak większość ciężaru na wózek widłowy, folgując trochę moim gojącym się mięśniom.

– Co mam zrobić z resztą? – pytał bezradnie Quigley. – Jak sobie poradzimy z Jesiennym Karnawałem bez Vernona? Nikt nie zna systemu. On tu pracował tak długo. System to on… bo on go wymyślił.

Ani Gerard, ani ja nie zaproponowaliśmy żadnego rozwiązania. Quigley przystąpił do niezwykle starannego zamykania swojego skarbca, włączył alarm, a my ruszyliśmy w powrotną podróż do zewnętrznego świata.

– Co mam zrobić? – pytał Quigley, zamykając zielone drzwi. – Myślę… o tym morderstwie?

– Vernon opowiedział swoją wersję tego, co powiedział mu Paul Young, co bez wątpienia jest tylko jedną z wersji prawdy. A to nie jest wiedza z pierwszej ręki – odpowiedział mu Gerard.

– Mówi pan… że mogę nic nie robić?

– Niech pan postąpi zgodnie ze swoją oceną – powiedział życzliwie i niezbyt pomocnie Gerard.

Uznałem, że chyba po raz pierwszy w życiu Quigley zwątpił w swoją ważność, ogarnięty uczuciem niepewności i wahania.

– Tony i ja poinformujemy policję, że Paul Young może się tu pojawić w każdej chwili. Od tego momentu wszystko zależy od nich – dodał Gerard.

– Przecież on ma tu być o drugiej – poprawił Quigley.

– Może podejrzewać Vernona o to, co Vernon rzeczywiście zamierzał zrobić, czyli zmyć się z całym łupem, zanim dotrze tu Paul Young. Tak więc Paul Young może się tu zjawić w każdej chwili.

Gerard zdawał się tym zupełnie nie przejmować, ale był w tym całkiem odosobniony. Quigley postanowił pożegnać nas możliwie jak najprędzej, a ja miałem wielką ochotę pójść w jego ślady.

– Nie wejdzie do środka, boja mam wszystkie klucze – stwierdził Quigley. – Panie McGregor, chyba muszę panu podziękować. To wszystko wcale mi się nie podoba. Mogę się tylko spodziewać, że po odejściu Vernona nie będziemy już mieli żadnych kłopotów.

– Też mam taką nadzieję – zgodził się Gerard ironicznie. Obserwowaliśmy obaj, jak Quigley odjeżdżał, pod wpływem owej nadziei już z wyprostowanymi plecami i brodą wysuniętą do przodu.

– Może mu się uda, a może nie – powiedział Gerard.

– Nie chcę być tutaj, kiedy zjawi się Paul Young.

Gerard uśmiechnął się nieznacznie. – Lepiej nie. Wsiadaj, najpierw podjedziemy po twój samochód, a potem poszukamy budki telefonicznej.

Po przejechaniu mniej więcej pięciu mil zatrzymaliśmy się w niewielkim miasteczku, Gerard zatelefonował z budki przed pocztą. Podałem mu numer telefonu, który dał mi Ridger, i słuchałem krótkiej rozmowy.

– Niewykluczone – mówił Gerard do policjantów – że mężczyzna znany jako Paul Young pojawi się przy wejściu do firmy gastronomicznej pod trybunami na torze wyścigowym Martineau Park. Może to nastąpić w każdej chwili. – Przez chwilę słuchał, po czym powiedział: – Nie, żadnych nazwisk. Do widzenia.

Z uśmiechem odwiesił słuchawkę. – W porządku. Obowiązek spełniony.

– Do pewnego stopnia.

– Wszystko jest względne. – Był bardzo pogodny, choć nie wyglądał dobrze. – Wiemy, gdzie jest szkocka Kennetha Chartera.

– Część szkockiej.

– Wystarczy.

– Ale nie wiemy, gdzie była od opuszczenia cysterny do dostawy przez Vintners Incorporated.

– Tak jak mówiłeś, w rozlewni.

Opierał się o samochód, rękę miał na temblaku, wyglądał na kruchego i bezbronnego, jak przychodzący do zdrowia angielski dżentelmen na niewinnej przejażdżce w niedzielny poranek. Miał lekko rozbawioną minę, choć w oczach czaiła się stanowczość.

– Wiesz coś, czego mi nie powiedziałeś – stwierdziłem znienacka.

– Tak sądzisz? A czego to dotyczy?

– Znalazłeś tę rozlewnię!

– Jakąś rozlewnię znalazłem. W każdym razie mamy punkt wyjścia. Pomyślałem, że pojadę tam po południu i rozejrzę się. Wstępny rekonesans.

– Dzisiaj niedziela. Nikogo tam nie będzie.

– Czasami jest to korzystna sytuacja.

– Chyba nie masz na myśli… włamania?

– Zobaczymy. To zależy. Czasami jest dozorca. Jestem dobry jako inspektor rządowy. Nawet w niedzielę.

– A gdzie to jest? – spytałem lekko zszokowany.

– Mniej więcej dwadzieścia pięć mil od centrali Kennetha Chartera. – Uśmiechnął się nieznacznie. – W piątek po południu doszliśmy w biurze do wniosku, że twój pomysł, żeby najpierw obejrzeć rozlewnie, do których cysterny Chartera dostarczały wino, jest dobry, ale niesłuszny. Jest pięć takich rozlewni. Najpierw sprawdziliśmy wszystkie, okazały się absolutnie pewne i solidne. I potem w pewnym momencie wczorajszej nocy… wiesz, jak różne rzeczy plączą się człowiekowi po głowie w takim półśnie… przypomniałem sobie, że jedna z tych rozlewni ma dwa powiązania z Charterem, niejedno, i niewykluczone, że może to drugie powiązanie jest ważniejsze, niż nam się zdawało.

– Mianowicie?

– No… nie chciałbym, żeby to zabrzmiało zbyt zdecydowanie.

– Na miłość boską…

– Już dobrze, powiem ci. Zaraz na początku sprawdzania rozlewni ustaliliśmy, że jedna z nich należy do człowieka o nazwisku Stewart Naylor. Ta rozlewnia znajdowała się na samym początku listy dostarczonej nam przez Chartera, więc sprawdziliśmy ją jako pierwszą.

– Stewart Naylor? – Zamyśliłem się. – Czy nie jest on wymieniony w notesie Kennetha juniora? Tak… to ojciec, który gra w gry wojenne… ojciec Davida Naylora.

– Brawo. Do Stewarta Naylora należy firma Bernard Naylor Bottling. Założona przez dziadka. Stara szacowna firma. Obudziłem się ze słowem Naylor iskrzącym się w głowie jak brylant. Wcześnie rano zadzwoniłem do Kennetha Chartera i zapytałem o przyjaźń jego syna z Davidem Naylorem. Powiedział, że jego ojca Stewarta zna od lat, nie są bliskimi przyjaciółmi, ale znają się od dawna z powodu wspólnych interesów i wzajemnej sympatii synów. Kenneth Charter twierdzi, że David jest jedynym pozytywem w leniwym życiu juniora, który tylko dzięki temu nie zszedł na złą drogę. Gry wojenne zdaniem Kennetha Chartera to strata czasu, zdecydowanie jednak lepsza od wąchania kleju.

– To jego słowa? – spytałem rozbawiony.

– Tak, chłopcze.

– Naprawdę myślisz…

– Kenneth Charter tak nie myśli. Twierdzi, że to chwytanie się słomki. Jego zdaniem Bernard Naylor Bottling to doskonała firma. Nie znaleźliśmy jednak żadnych innych tropów, a sprawdzaliśmy rozlewnie w całym kraju. Cały nasz personel ma już odruchy wymiotne na sam dźwięk słowa rozlewnia. Trzy dni ciężkiej pracy całkiem bezowocne. Wiele rozlewni przestało funkcjonować. W jednej jest teraz biblioteka, winnej magazyn obuwia.

– Czy Stewart Naylor mógł mieć nieślubnego brata przyrodniego?

– Każdy może mieć nieślubnego brata przyrodniego. To zdarza się nawet najlepszym.

– Chodzi mi…

– Wiem, o co ci chodzi. Kenneth Charter nie wie o istnieniu brata. – Wzruszył ramionami. – Rozlewnia Naylora to dość wątpliwy trop. Albo strzał w dziesiątkę, albo powód do przeprosin. Pojadę, żeby się o tym przekonać.

– Teraz?

– Jak najbardziej. Jeśli przypadkiem Stewart Naylor i Paul Young to jedna osoba, dziś po południu albo będzie jechał do Martineau Park, albo stamtąd wracał, na pewno nie będzie się czaił między butelkami.

– Czy spytałeś Kennetha Chartera, jak on wygląda?

– Tak… zwyczajnie, powiedział.

Ci wszyscy zwyczajni mężczyźni… – A czy jest głuchy? Gerard zamrugał. – O to zapomniałem zapytać.

– To zapytaj. Zadzwoń teraz, zanim pojedziesz.

– A jeśli Stewart Naylor jest głuchy… nie jedź?

– Tak jest. Nie jedź. Gerard pokręcił głową.

– To byłby dodatkowy powód, żeby jechać!

– To rzucanie się w rzekę Limpopo.

– Być może. Ale tylko być może. Nic pewnego. Wrócił jednak do budki telefonicznej i zadzwonił najpierw do domu, a potem do biura Kennetha Chartera, ale nikt nie odebrał telefonu.

– To by było na tyle – powiedział spokojnie. – Jadę.

– Czy byłeś kiedyś w rozlewni? – spytałem zdesperowany. – Będziesz wiedział, czego szukać?

– Nie.

Popatrzyłem na niego. On popatrzył na mnie. W końcu powiedziałem: – Spędziłem rok w rozlewniach w Bordeaux.

– Naprawdę?

– Tak.

– Więc powiedz mi, czego mam szukać.

Pomyślałem o pompach i maszynach. Pomyślałem o kadziach i ich możliwej zawartości. – Jestem ci potrzebny, prawda? – spytałem z nadzieją.

– Byłbym bardzo zadowolony z twojej obecności. Ale nie będę prosił. To już niemal wykracza poza konsultację… może nawet zdecydowanie.

– Nie rozpoznasz wina, nawet jeśli w nie wpadniesz, prawda? Ani szkockiej?

– Nawet nie ma o tym mowy – przyznał potulnie.

– Jasna cholera. Jesteś skończonym draniem. Uśmiechnął się.

– Przypuszczałem, że pojedziesz, jeśli ci powiem.

Загрузка...