7

Wycofałem się roztrzęsiony z tego biura, pełen zrozumienia dla policjanta i zastępcy, stanąłem na drżących nogach i oparłem się plecami o ścianę hallu.

Jak można być takim barbarzyńcą, zastanawiałem się. Jak można zrobić coś podobnego? Komu to w ogóle mogło przyjść do głowy?

W hallu pojawił się sierżant Ridger, podszedł do mnie, spoglądając raczej z irytacją niż z troską na siedzącego ciągle jeszcze na podłodze zastępcę.

– A jemu co się stało? – spytał ze swoją zwykłą brutalnością. Nie odpowiedziałem.

Popatrzył na mnie badawczo i spytał z trochę większym zainteresowaniem: – O co chodzi?

– Trup – wyjaśniłem. – W biurze.

Obrzucił mnie spojrzeniem pełnym wyższości i politowania i zdecydowanym krokiem wszedł do biura. Kiedy z niego wyszedł, był znacznie bledszy, ale zachował godne podziwu panowanie nad sobą i postępował jak prawdziwy sierżant detektyw.

– Ruszał pan coś w środku? – zapytał ostro. – Będą gdzieś odciski pańskich palców?

– Nie.

– Na pewno?

– Na pewno.

– W porządku. – Wyjął radio, wyciągnął antenę i poinformował, że potrzebna mu najlepsza ekipa techniczna w związku ze śmiercią w podejrzanych okolicznościach jeszcze niezidentyfikowanego mężczyzny.

Bezosobowy głos odparł, że wiadomość przyjęto o dziesiątej pięćdziesiąt siedem i zostaną podjęte odpowiednie kroki. Ridger schował antenę, zajrzał przez drzwi do biura i cierpko polecił policjantowi, by stamtąd wyszedł, by niczego nie dotykał i udał się na świeże powietrze.

– Od tej pory to już nie będzie moja sprawa – powiedział w równym stopniu do mnie, co do siebie.

– Dlaczego?

– Morderstwa prowadzi główny inspektor albo komisarz.

Po brzmieniu jego głosu nie mogłem się zorientować, czy jest z tego zadowolony, czy trochę mu żal, uznałem więc, że po prostu akceptuje hierarchię bez resentymentów.

– Czy człowiek o nazwisku Wilson pracuje u was? – spytałem po chwili namysłu.

– Jest chyba ze czterech Wilsonów. O którego panu chodzi? Opisałem przygarbionego detektywa o spokojnym sposobie bycia, a Ridger natychmiast potwierdził. – To główny detektyw nadinspektor Wilson. Oczywiście nie pracuje w naszym komisariacie. Jest szefem całego dystryktu. Podobno wkrótce pójdzie na emeryturę.

Powiedziałem, że poznałem go po wypadku u Hawthornów, a Ridger stwierdził, że Wilson pojawił się tam osobiście ze względu na szejka.

– Wypadki drogowe normalnie nie należą do jego zadań.

– A tutaj przyjedzie? – spytałem.

– Chyba nie. Ma zbyt wysoki stopień.

Zastanawiałem się, dlaczego funkcjonariusz tak wysokiej rangi przyszedł do mojego sklepu zadawać pytania, zamiast przysłać policjanta, ale nie zdążyłem powiedzieć o tym Ridgerowi, bo w tym momencie zastępca zastępcy kierownika zaczął wracać do życia.

Po długim omdleniu był kompletnie zdezorientowany, usiadł chwiejnie i wpatrywał się niepewnie w Ridgera i we mnie.

– Co się stało?

– spytał, ale po chwili sam sobie przypomniał: – O Boże… – Wydawało się, że znowu zemdleje, nie zrobił tego jednak, tylko przyciskał rękami oczy, jakby w ten sposób mógł oczyścić pamięć. – Widziałem… widziałem…

– Wiemy, co pan widział – wtrącił Ridger bez najmniejszego współczucia. – Czy może pan zidentyfikować tego człowieka? To kierownik?

Zastępca zastępcy pokręcił przecząco głową i odparł głosem przytłumionym przez ręce, którymi zakrywał twarz: – Kierownik jest gruby.

– Niech pan mówi dalej – poganiał Ridger.

– To Zarac. To jego kurtka…

– A kim jest Zarac?

– Kelnerem od win. – Zastępca zastępcy niepewnie stanął na nogi i zakrył usta dłońmi, zanim rzucił się biegiem w stronę drzwi z napisem „Panowie”.

– Kelner od win – powtórzył bezbarwnie Ridger. – Mogłem się domyślić.

Odepchnąłem się od ściany. – Nie jestem panu potrzebny, prawda?

Pojadę do sklepu.

Zastanowił się przez chwilę, po czym wyraził zgodę, mówiąc, że pewnie w razie potrzeby znajdzie mnie bez trudu. Zostawiłem go stojącego na straży przed drzwiami biura, po drodze do furgonetki minąłem policjanta, który uwolnił się na parkingu od śniadania.

– Cholera – powiedział z rozbrajającym miejscowym akcentem. – Czegoś takiego nigdy nie widziałem.

– Niecodzienny widok – przyznałem, ratując się nonszalancją. Pomyślałem przy tym, że od niedzieli ja też widziałem wystarczająco dużo koszmarów, by starczyło na całe życie.


We wtorek w porze lunchu kupiłem więcej kieliszków i zawiozłem je razem z winem na dobroczynne spotkanie pań z doliny Tamizy. Przez następne trzy dni nie wydarzyło się nic godnego uwagi.

Media poinformowały krótko o mężczyźnie z zagipsowaną głową, ale pomyślałem, że żadne słowa nie oddadzą szoku, wywołanego widokiem tej głowy-piłki, białej i nieruchomej, na końcu ludzkiego tułowia.

Zdjęcie gipsu podczas sekcji potwierdziło tożsamość zmarłego: Feydor Zaracievesa, Brytyjczyk słowiańskiego pochodzenia, znany jako Zarac. Pracował w „Silver Moondance” jako kelner od win od osiemnastu miesięcy, choć sama restauracja funkcjonowała już prawie trzy lata. Wkrótce odbędzie się rozprawa ustalająca przyczyny zgonu, a tymczasem policja kontynuuje śledztwo.

Powodzenia, pomyślałem. Kontynuujcie.

We wtorek, środę i czwartek pani Palissey wyjeżdżała o czwartej wraz z Brianem rozwieźć zamówienia, a ja mniej więcej o czwartej trzydzieści zawieszałem na drzwiach tabliczkę: „Otwarte od 18 do 21” i przejeżdżałem przez wzgórze, żeby odbyć z Florą obchód stajni.

Zawsze uważałem, że godziny otwarcia sklepu to sprawa umowna, i przekonałem się, że nieważne jest, co się robi, jeżeli tylko informuje się o tym. Pory, kiedy przychodziło najwięcej i najmniej klientów, w zasadzie nie zmieniały się: rano duży ruch, przeważnie kobiety, nieliczni klienci obojga płci po południu i porządny ruch wieczorem, głównie mężczyźni.

Kiedy żyła Emma, otwieraliśmy sklep wieczorem tylko w piątki i soboty, ale odkąd zostałem sam, dorzuciłem jeszcze wtorki, środy i czwartki, nie tyle ze względu na dodatkowe zyski, ile na towarzystwo. Lubiłem wieczory w sklepie; większość tych klientów przychodziła po wino, a najlepiej lubiłem sprzedawać właśnie wino: butelka do kolacji, szampan z powodu awansu w pracy, prezent dla gospodarzy przyjęcia.

Było to życie na niewielką skalę. Nie było w nim niczego, co mogłoby zmienić historię albo księgi rekordów. Przejście przez czas w normalnych śmiertelnych wymiarach, tyle że u boku Emmy przynosiło satysfakcję.

Nigdy nie miałem szczególnych ambicji, co smuciło moją matkę i wyraźnie irytowało nauczycieli w szkole Wellington. Jeden z nich podczas ostatniego semestru napisał zjadliwie: „Wyjątkowa inteligencja Beacha mogłaby go zaprowadzić daleko, gdyby tylko zadał sobie trud obrania kierunku”. Moja niezdolność zdecydowania, kim chciałbym być (byle nie żołnierzem), sprawiła, że w sumie robiłem niewiele. Zdałem te egzaminy, które miałem zdać, ale nie pociągał mnie uniwersytet. Francuski, mój najlepszy przedmiot, nie mógł być zawodem. Nie czułem powołania, by zostać maklerem czy podjąć jakieś wygodne zajęcie w City. Nie miałem zacięcia artystycznego. Ani ucha do muzyki. Nie potrafiłem sobie wyobrazić życia za biurkiem, a nie jeździłem zbyt odważnie, by startować w wyścigach. Jako nastolatek miałem tylko jeden wyraźny talent: potrafiłem określić markę każdej czekolady z zawiązanymi oczami, co wówczas nie wydawało się obiecującą zapowiedzią dochodowego zajęcia.

Pół roku po skończeniu szkoły pomyślałem, że mógłbym na jakiś czas pojechać do Francji, pozornie po to, by lepiej opanować język. Jednak ze smutkiem przyznawałem w duchu, że był to jedyny sposób, żeby w domu nie rzucać się w oczy jako wyjątkowy nieudacznik. To rozczarowanie mogłem znieść dużo lepiej w samotności.

Zupełnym przypadkiem za pośrednictwem przyjaciół mojej zdesperowanej matki zostałem wysłany jako płatny gość do pewnej rodziny w Bordeaux. Początkowo nie miało dla mnie żadnego znaczenia to, że mój gospodarz był kupcem winnym. To właśnie monsieur Henri Tavel odkrył, że potrafię odróżnić jedno wino od drugiego, wystarczy, żebym tylko raz spróbował. Był jedynym znanym mi dorosłym, na którym wywarła wrażenie moja sztuczka z czekoladą. Bardzo się uśmiał i co wieczór wystawiał mnie na próbę z testowaniem win. Im lepiej mi się to udawało, tym większej nabierałem pewności siebie.

Jednak traktowałem to jak zabawę i po upływie przewidzianych trzech miesięcy wróciłem do domu, nadal bez najmniejszego pomysłu, co robić dalej. Mama podziwiała mój francuski akcent, stwierdziła jednak, że trudno go uznać za życiowe osiągnięcie. Starałem się schodzić jej z oczu, ilekroć było to możliwe.

Musiała więc mnie szukać, kiedy przyszedł list, mniej więcej miesiąc po moim przyjeździe. Trzymała go przed sobą i marszczyła brwi, jakby tekst listu był dla niej kompletnie niezrozumiały.

– Pan Tavel proponuje, żebyś do nich wrócił. Chce cię uczyć. Ale czego niby miałby cię uczyć, mój skarbie?

– Wszystkiego o winie – odpowiedziałem, odczuwając po raz pierwszy od dawna lekki przypływ zainteresowania.

– Ciebie? – Mama wydawała się raczej zaskoczona niż rozbawiona.

– Pewnie chce mnie nauczyć handlu winem.

– Wielkie nieba!

– Mogę pojechać? – spytałem.

– A chcesz? – dopytywała się zdumiona. – Czyżbyś naprawdę odkrył coś, czym chcesz się zająć?

– Wydaje się, że nie potrafię nic innego.

– No nie – zgodziła się rzeczowo. Znowu zapłaciła za moją podróż, wikt i opierunek plus wysokie honorarium dla pana Tavela za naukę.

Monsieur Tavel przez rok udzielał mi intensywnych nauk, zabierając mnie wszędzie, pokazywał mi każdy etap produkcji i transportu wina, uczył mnie w szybkim tempie tego, o czym sam zdobywał wiedzę przez całe życie, ale spodziewał się, że niczego nie będzie musiał powtarzać mi dwa razy.

Przy Quai des Châtrons czułem się jak w domu; liczne drzwi do magazynów były tu za wąskie dla nowoczesnych ciężarówek – pozostałość dawnych przepisów podatkowych; żadnego wina nie można też było składować bliżej niż sto metrów od ulicy, uważano bowiem, że zaszkodzą mu wibracje bruku pod końskimi kopytami. We wnętrzu magazynu de Luze’a, który rozciągał się w głąb niemal na długość pół mili, pracownicy przemieszczali się na rowerach.

Długie autobusy miejskie miały przeguby w środkowej części, by skręcać pod ostrym kątem w wąskie uliczki, a w marcu kwitły na ulicach puchowe wiejskie mimozy, i wszędzie, codziennie, o każdej porze słychać było rozmowy o winie i czuć było jego zapach. Kiedy wyjeżdżałem, Bordeaux stało się moim duchowym domem. Henri Tavel uściskał mnie ze łzami w oczach, powiedział, że może mnie urządzić u de Luze’a lub u innego z największych négociants, jeśli zostanę. Od tamtego czasu już wielokrotnie zastanawiałem się, dlaczego tego nie zrobiłem.

Po powrocie do Anglii, wyposażony w nazbyt pochlebne rekomendacje Tavela, znalazłem pracę w hurtowni win, ale byłem zbyt młody, by robić cokolwiek prócz papierkowej roboty, co po intensywnym życiu w Bordeaux wkrótce mnie znudziło. Kierowany impulsem wszedłem pewnego dnia do sklepu z winem, na którym widniał napis „Potrzebna pomoc”, i zaproponowałem swoje usługi. W krótkim czasie rozpocząłem błyskotliwą i nieprzerwaną karierę przemieszczania skrzynek z napitkami z miejsca na miejsce.

– Tony pracuje w sklepie – mówiła bohatersko moja mama. Mama naprawdę była dzielna. Wysokie płotki należy brać bez lęku. W odpowiednim czasie udzieliła mi też bezprocentowej pożyczki na podstawowe zapasy towaru do własnego sklepu, odmówiła przyjmowania spłat, kiedy już mogłem sobie na nie pozwolić. Prawdę mówiąc, w porównaniu z innymi matkami moja nie jest wcale taka zła.


Flora, w zasadzie bardzo macierzyńska dama, z dnia na dzień stawała się mniej wyczerpana i przygnębiona. Noga Jacka goiła się dobrze, a życiu Jimmy’ego już niemal nic nie zagrażało, choć trudno mieć taką pewność po dwóch tygodniach od przebicia płuca.

Według słów Flory Jimmy nie pamiętał absolutnie niczego z całego przyjęcia. Nie pamiętał, że oprowadzał szejka po stajni. Ostatnia rzecz, jaka zachowała się w jego pamięci, to rozmowa ze mną o whisky Laphroaig; wiadomość o śmierci Larry’ego Trenta była dla niego szokiem.

– A samopoczucie Jacka? Jak z nim?

– Tony, skarbie, przecież go znasz. Wiesz, że nie lubi siedzieć bez ruchu, więc z każdą chwilą staje się coraz bardziej zniecierpliwiony. Chyba nie powinnam tego mówić, ale przecież wiesz, jaki on jest. Twierdzi, że na weekend będzie już w domu i nie zamierza jeździć na wózku inwalidzkim, domaga się kul, chociaż będzie musiał dźwigać na rękach niezły ciężar, a nie jest już taki młody.

Codzienne raporty wiernie spisywane przez Florę podnosiły go na duchu, uważał, że uratowaliśmy go od klęski; choć trzeba powiedzieć, że niejako prawem serii po złej passie nastąpiła dobra i wśród podopiecznych zdarzało się mniej niż zwykle kontuzji, stanów zapalnych i temu podobnych.

W czwartek zniknął już furgon, resztki namiotu i maty, został jedynie zryty trawnik i dziura w różanym żywopłocie.

– Już nigdy nie będziemy mogli chodzić po trawie bez butów – powiedziała Flora. – Chociaż, prawdę mówiąc, wcale tego nie robimy. Ale teraz gdzie się spojrzy, są odłamki szkła.

Dotarły do niej oczywiście wieści o kradzieży i morderstwie w „Silver Moondance”, ale słuchała z szeroko otwartymi ustami, kiedy jej opowiedziałem, że byłem tam znowu we wtorek rano.

Westchnęła „to straszne” i „biedny Larry”, a po chwili powiedziała zmieszana: – O Boże, zapomniałam na chwilę… to taki koszmar, taki koszmar.

W środę oznajmiła mi, że Sally i Peter już wiedzą, kto zwolnił hamulec w ich furgonie. Sally znowu dzwoniła niemal tak samo roztrzęsiona i powiedziała Florze, że rodzice chłopca obwiniają Petera o to, że zostawił nie zamknięte drzwiczki; twierdzą, że to on jest winien, a nie ich synek. Początkowo zaprzeczali temu, że ich syn mógł spowodować wypadek i byli bardzo rozgoryczeni z powodu odcisków palców. Sally mówiła, że powinni pilnować swojego nieznośnego szczeniaka, nauczyć go, żeby nigdy nie ruszał cudzej własności, a zwłaszcza nie wsiadał do nieznanych furgonów i samochodów i niczego tam nie ruszał.

– I kto tu ma rację? – pytała retorycznie Flora z westchnieniem. – Oni się przyjaźnili, a teraz wszyscy są tacy nieszczęśliwi. To po prostu straszne. – Ze smutkiem pokręciła głową. – Żałuję, że w ogóle urządzaliśmy to przyjęcie. Nie sądzę, żebyśmy jeszcze kiedykolwiek to powtórzyli.

W czwartek po południu była już niemal całkowicie dawną sobą, ustawiała usłużnego Howarda w stajni z dobroduszną pewnością siebie i powiedziała, że jeśli nie przytrafi jej się atak paniki, to nie muszę przychodzić następnego dnia, czyli w piątek.

– Drogi Tony, byłeś dla mnie prawdziwą opoką. Po prostu brak mi słów… – Na pożegnanie złożyła serdeczny pocałunek na moim policzku i dodała, że zobaczymy się zapewne niedługo.


Do pewnego momentu piątek upływał tak jak większość piątków: ranek wyjątkowo pracowity, wczesnym popołudniem pakowanie dużych zamówień na weekendowe dostawy. Brian wynosił zakupiony towar niezliczonym klientom do samochodów i z promiennym uśmiechem przyjmował napiwki. Pani Palissey dała mu sześć batoników Mars, myśląc, że ja tego nie widzę, i oświadczyła pogodnie, że kończy nam się coca-cola.

Pani Chance przyszła po swój sekretny dżin. Hurtownik zadzwonił, że zarezerwował dla mnie pięćdziesiąt skrzynek Beaujolais Nouveau na 15 listopada i pytał, czy nie chcę więcej. (15 listopada to w handlu alkoholem to samo co 12 sierpnia w handlu produktami żywnościowymi: wyścig, kto pierwszy będzie miał młode wino, tak jak młode kuropatwy, był bardzo zajadły. Nigdy nie czekałem na dostawę młodego beaujolais, zawsze sam odbierałem je od hurtownika wczesnym rankiem 15 listopada, żeby móc otworzyć sklep niemal o świcie z butelkami młodego wina już na wystawie. Przynajmniej tak robiłem przez sześć lat. Nie byłem pewien, czy będę to robił bez Emmy. Wszystko przestało być zabawne. Ale poczekamy, zobaczymy.) Powiedziałem, że pięćdziesiąt skrzynek wystarczy, zważywszy na krótki żywot tego wina; najlepiej było wypić je przed Bożym Narodzeniem.

Pani Palissey z Brianem wyruszyli wkrótce po trzeciej na wyjątkowo długą trasę dostaw; ktoś zadzwonił bardzo niezadowolony, że wysłałem tylko połowę zamówionego piwa.

– A potrzebne jest dziś wieczorem? – spytałem, usprawiedliwiając się.

– Nie, w niedzielę, po lokalnym meczu piłkarskim.

– Przywiozę je więc osobiście jutro o dziewiątej rano.

Żeby nie zapomnieć, od razu wyniosłem piwo tylnymi drzwiami do rovera combi, a po powrocie do sklepu przekonałem się, że mam gościa w postaci spokojnego nadinspektora Wilsona.

– Witam, panie Beach – powiedział tak jak poprzednio, podając mi rękę.

– Pan Wilson. – Starałem się ukryć zaskoczenie, co bez wątpienia nie bardzo mi się udało.

– Butelka wina na kolację – zaczął z uśmieszkiem. – Co by pan zaproponował?

Powiedział, że lubi dojrzałe czerwone, więc zasugerowałem niezłą Rioję.

– Hiszpańskie? – mruczał z powątpiewaniem, odczytując etykietkę.

– Bardzo dobrze zrobione. Jest doskonałe.

Powiedział, że wierzy mi na słowo i skrupulatnie zapłacił. Zawinąłem butelkę i postawiłem ją na ladzie, ale zdawał się nie spieszyć do wyjścia.

– Tamto pańskie krzesło… – wymamrotał. – Jest wolne? Natychmiast przyniosłem je z kantorka, a on rozsiadł się z równym zadowoleniem jak poprzednio.

– Panie Beach, chciałbym zadać panu jedno czy dwa pytania… – Niespiesznym wzrokiem lustrował moją twarz, a potem równie spokojnie rozejrzał się po sklepie. – Słyszałem, że we wtorek rano zajechał pan do „Silver Moondance”.

– Owszem.

– I sporządził pan listę skradzionych towarów.

– Owszem, to, co zapamiętałem.

– A w ubiegły poniedziałek był pan tam z sierżantem Ridgerem i próbował pan różne whisky i wina?

– Owszem – potwierdziłem po raz kolejny.

– I widział pan tam niejakiego Paula Younga?

– Tak.

Niespieszny wzrok zakończył swoje wędrówki i spoczął spokojnie na mojej twarzy. – Panie Beach, czy mógłby pan go opisać? Dlatego tu przyszedł, pomyślałem. Po to.

– Sierżant Ridger… – zacząłem.

– Sierżant Ridger sporządził pełny opis – skinął potwierdzająco głową. – Ale co dwie pary oczu… No więc?

Zastanowiłem się chwilę i powiedziałem mu to, co zapamiętałem o mężczyźnie z nieistniejącej centrali.

– Biznesmen. Koło pięćdziesiątki. Krępy, niewysoki, ciemne włosy, jasna karnacja. Raczej mięsiste dłonie. Żadnych sygnetów. Miał okulary w czarnej oprawie, wąskiej, nie masywnej. Miał… zaczątki podbródka… i aparat słuchowy za prawym uchem.

Wilson wysłuchał tego opisu dobrotliwie, nie pozwalając mi się zorientować, czy zgadza się dokładnie z opisem Ridgera. – A jego głos?

– Bez szczególnego akcentu. Zwykła angielszczyzna. Wątpię, czy był głuchy od urodzenia… nie mówił bezdźwięcznie. Mówił zwyczajnie i słyszał wszystko, co mówiliśmy. Nie widząc aparatu, trudno byłoby się domyślić, że jest głuchy.

– A sposób bycia?

– Cham – powiedziałem bez namysłu. – Przyzwyczajony, że wszyscy skaczą na jedno jego słowo. – Zastanowiłem się chwilę. – Ale na pierwszy rzut oka nie robił takiego wrażenia. Chodzi mi o to, że gdyby się tu teraz zjawił, nie wydawałby się agresywny… ale bardzo szybko rozwijała się w nim agresja. Nie podobał mu się władczy styl sierżanta Ridgera, chciał go pomniejszyć. – Uśmiechnąłem się lekko. – Sierżant Ridger okazał się godnym partnerem.

Wilson na moment spuścił oczy, jakby chciał ukryć swoją reakcję, potem zamrugał kilka razy i znowu na mnie spojrzał.

– A inne wrażenia? Zamyśliłem się. – Paul Young zdecydowanie był zaskoczony, że aż tyle butelek zawiera nieodpowiedni płyn.

– Zaskoczony tym, że ktoś to zrobił, czy tym, że ktoś to odkrył?

– No… wtedy wydawało mi się, że chodziło o sam fakt, ale teraz nie jestem pewien. Nie ulega wątpliwości, że był zaskoczony i zły.

Wilson bezmyślnie podrapał się w nos. – Jeszcze coś, panie Beach? jakieś nic nieznaczące szczegóły?

– No nie wiem…

W tym momencie weszła klientka, która kupowała kilka rzeczy i zażądała szczegółowego rachunku; kiedy go wypisywałem, uruchomiło to kilka uśpionych komórek w mózgu.

– Paul Young – zacząłem po jej wyjściu – miał pozłacane pióro z dwoma czarnymi paskami na górze. Pisał prawą ręką, a Te trzymał pióro między pierwszym a drugim palcem w taki sposób, że znajdowało się powyżej, a nie poniżej pisanego tekstu. Wyglądało to bardzo dziwnie. Tak piszą czasami ludzie leworęczni… jednak jestem pewien, że on jest praworęczny. Pisał prawą ręką, a aparat słuchowy miał za prawym uchem i zastanawiałem się, dlaczego nie wbudował go w oprawkę okularów.

Wilson bez większego zaciekawienia studiował papier, w który zapakowałem jego wino.

– Panie Beach, czy ten Paul Young nie wydał się panu dziwny?

– W żadnym wypadku. Zdecydowanie zachowywał się tak, jakby „Silver Moondance” należała do organizacji, w której jest pracownikiem bardzo wysokiej rangi. Początkowo wydawało się, że zjawił się osobiście tylko po to, żeby zażegnać kryzys wywołany śmiercią Larry’ego Trenta, ponieważ kierownik był nieobecny, a jego zastępca zachorował na grypę. Trzeci w kolejności, zastępca zastępcy był tak beznadziejny, że pojawienie się centrali wydawało się całkiem naturalne.

– Nie sądzi pan, że to dość długi pion władzy? – wymamrotał Wilson. – Trent, kierownik, zastępca i zastępca zastępcy?

– Nie wiem – odparłem, nie w pełni się z nim zgadzając. – W takim lokalu, otwartym długo, czasami do późna w nocy, potrzeba tylu szefów. A zastępca zastępcy wydał mi się raczej popychadłem na stanowisku zbyt wysokim na swoje możliwości. Nieszczęsny facet.

Przez chwilę milczący Wilson poświęcił się całkowicie afrykańskiemu sherry, po czym spytał: – Panie Beach, czy rozpoznałby pan Paula Younga, gdyby go pan znowu zobaczył? W pomieszczeniu pełnym ludzi?

– Tak – stwierdziłem zdecydowanie. – Pod warunkiem, że spotkałbym go przed upływem roku. Później… sam nie wiem. Niewykluczone.

– A na zdjęciu?

– No… to zależy.

Nie dociekając dalej, skinął głową i poruszył się na krześle.

– Czytałem raporty sierżanta Ridgera. Był pan niesłychanie pomocny, panie Beach.

– Sierżant Ridger powiedział mi, kim pan jest. Zapytałem, czy pana zna, i wtedy mi powiedział. A ja jestem zaskoczony, że pan sam się do mnie fatygował. Dwa razy…

Uśmiechnął się pobłażliwie.

– Od czasu do czasu staram się trzymać rękę na pulsie. Kiedy akurat idę, powiedzmy, po butelkę wina.

Podniósł się powoli, przygotowując się do wyjścia, więc zadałem mu pytanie, które dręczyło mnie od wtorku.

– Czy Zarac… ten kelner od win… czy on zginął… zanim…? Przerwałem w połowie zdania, które on dokończył: – Zanim go zagipsowano? Skoro pan o to pyta, panie Beach, to odpowiem panu, że nie. Przyczyną śmierci było uduszenie.

– Ooo – wykrztusiłem otępiały.

– Niewykluczone, że najpierw pobito go do nieprzytomności – dodał jeszcze obojętnym tonem. – Może ta świadomość będzie dla pana łatwiejsza.

– Ale czy to prawda?

– Nie mnie o tym decydować, zanim wypowie się sędzia. Widziałem, że w wyrazie jego na pozór zwyczajnej twarzy kryła się posępność. Wystarczająco długo obracał się w swoistym podziemiu, żeby bez trudu uwierzyć w każdy koszmar.

– Chyba nie lubiłbym pańskiej pracy – powiedziałem.

– Podczas gdy ja bardzo lubiłbym pańską – mówiąc to, przebiegał wzrokiem półki z butelkami.

Uśmiechnął się do mnie, spokojnie uścisnął mi dłoń i wyszedł, a ja myślałem o ludziach owijających bandażem głowę żywego człowieka i następnie nasączających te bandaże wodą, żeby zamienić je w skałę.

Загрузка...