4

Poniedziałkowe poranki zwykle spędzałem na uzupełnianiu zapasów na półkach po weekendowej sprzedaży i sporządzaniu listy zamówień. Popołudniami jeździłem furgonetką do hurtowni po alkohole, napoje bezalkoholowe, papierosy, słodycze i chrupki. Część wypakowywałem w sklepie, a zapasy umieszczałem w magazynie.

W poniedziałki także sprawdzałem skrzynki win ustawione w magazynie na wysokość człowieka i zamawiałem telefonicznie dalsze zapasy. O piątej w poniedziałkowe popołudnia magazyn był posprzątany, sprawdzony i gotowy na nadchodzący tydzień. Poniedziałki zawsze były bardzo pracowite.

Tego poniedziałkowego ranka, przygnębiony ostatnimi wydarzeniami, zabrałem się ponuro do pracy, ustawiając dżin Gordona w równe rzędy, wpychając butelki Liebfraumilch w otwory stojaków; licząc butelki whisky Teacher’s i Bell’s, notując, że zabrakło Moulin a vent. Robiłem to wszystko automatycznie, myśląc o Hawthornach, zastanawiając się, jak się czują Jack i Jimmy i kiedy będę mógł zadzwonić, żeby się o tym dowiedzieć.

Zaraz po założeniu sklepu poznałem Emmę, potem prowadziliśmy go razem, przy czym zawsze towarzyszyło nam poczucie wielkiej przygody. Teraz miałem znacznie bardziej prozaicznych pomocników w osobie niejakiej pani Palissey i jej siostrzeńca Briana, który wyposażony był w całkiem przydatne muskuły, nie umiał jednak czytać.

Pani Palissey, odznaczająca się nie tylko obfitością biustu, ale i bogactwem plotek, zjawiła się punktualnie o dziewiątej trzydzieści i poinformowała mnie z szeroko otwartymi oczami, że widziała w porannym dzienniku telewizyjnym informację o śmierci szejka na przyjęciu.

– Panie Beach, pan przecież tam był, prawda? – Spragniona drastycznych szczegółów wyczekiwała z nadzieją.

Z pewną niechęcią zaspokoiłem przynajmniej częściowo jej ciekawość. Niemal dwumetrowy Brian stał tuż za nią z rozdziawioną gębą, chciwie zasłuchany Brian większość czynności wykonywał z rozdziawioną gębą, co stanowiło zewnętrzną oznakę wewnętrznego zapóźnienia. Pracował u mnie, bo wybłagała to żałośnie jego ciotka.

„Moja siostra dostaje rozstroju nerwowego, kiedy on tak za nią chodzi przez cały dzień, a tutaj mógłby mi pomóc dźwigać, kiedy pana nie ma. Już się postaram, żeby nie sprawiał żadnych kłopotów.”

Początkowo obawiałem się, że natychmiastowe załamanie nerwowe dotknie teraz mnie, kiedy jednak człowiek przyzwyczajał się do ciężkiego dyszenia Briana i towarzyszącego mu stanu ciągłego niepokoju, mógł docenić korzyści płynące z tego, że gotów był przez cały dzień bez najmniejszej skargi dźwigać ciężkie skrzynki, przy czym w ogóle rzadko się odzywał.

– Wszyscy ci nieszczęśni ludzie! – wykrzyknęła pani Palissey, rozkoszując się dramatem. – Biedna pani Hawthorne. Zawsze uważałam, że to taka miła kobieta.

– Owszem – przyznałem. Życie musiało jednak toczyć się dalej. Automatyczne, bezcelowe życie, na które składało się choćby wysłanie Briana do magazynu po kolejną skrzynkę White Satin.

Pokwitował to polecenie skinieniem głowy i nie zamykając ust, powędrował do magazynu, skąd przyniósł właściwą skrzynkę. Może i nie umiał czytać; przekonałem się jednak, że potrafił rozpoznać butelkę i etykietę, jeśli trzy lub cztery razy wytłumaczyłem mu, o co chodzi. Teraz już znał cały podstawowy asortyment. Przynajmniej raz w tygodniu pani Palissey oznajmiała, jak bardzo jest z niego dumna, zważywszy na okoliczności.

Za obopólną zgodą pozostaliśmy z panią Palissey na formalnej stopie, zwracając się do siebie per pan i pani. Tak wypada, oświadczyła. Miała wrodzoną chęć sprawiania przyjemności, była więc dobrą sprzedawczynią, służąc prawdziwą pomocą niezdecydowanym klientom. „Sami nie wiedzą, czego chcą, prawda, panie Beach?” – mówiła po ich wyjściu, a ja zgodnie z prawdą przyznawałem, że rzeczywiście często tego nie wiedzą. Oboje z panią Palissey mieliśmy tendencję do powtarzania tej samej rozmowy wciąż na nowo i raczej o wiele za często.

We wszystkich ważnych sprawach była uczciwa i zupełnie pozbawiona skrupułów w drobiazgach. Nigdy nie oszukałaby mnie przy kasie, ale Brian zjadał znacznie więcej chrupek i batoników Mars, niż dostawał ode mnie, a zapasowe żarówki i do połowy wypełnione słoiki kawy rozpuszczalnej towarzyszyły pani Palissey do domu, jeśli akurat tego jej brakowało. Traktowała to jako „premie”, ale wzięcie butelki sherry uznałaby za kradzież. Szanowałem to rozróżnienie, byłem nawet za nie wdzięczny i płaciłem jej trochę powyżej normy.

Ilekroć byliśmy w sklepie obydwoje, pani Palissey obsługiwała klientów, a ja siedziałem w niewielkim kantorku na zapleczu, przyjmując zamówienia telefoniczne i załatwiając papierkową robotę, gotów w każdej chwili włączyć się do pomocy. Niektórzy klienci, szczególnie płci męskiej, przychodzili w równym stopniu na pogawędkę o winach, co po sam produkt, a wiedza pani Palissey w tej materii nie wykraczała poza słodkie, wytrawne, tanie, drogie, popularne…

Nagle dobiegł do mnie męski głos: – Czy jest pan Beach?

Pani Palissey odpowiedziała usłużnie: – Owszem, proszę pana, zaraz tu przyjdzie.

Wstałem zza biurka i wszedłem do sklepu.

Mężczyzna ubrany w beżowy płaszcz od deszczu, ściągnięty paskiem, był może troszkę ode mnie starszy, odznaczał się jednak bardzo autorytatywnym sposobem bycia. Obserwowałem bez wielkiego zaskoczenia, jak sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki po odznakę policyjną i przedstawił się jako detektyw sierżant Ridger z policji Thames Valley. Wyraził nadzieję, że będę mógł pomóc mu w śledztwie.

Z lekkim poczuciem winy przebiegałem w myślach wszystkie możliwe okoliczności jakiegoś niewłaściwego postępku, zanim doszedłem do bardziej rozsądnego wniosku, że jego wizyta może mieć jakiś związek z wypadkiem. I to była w pewnym sensie prawda, choć niezupełnie tak, jak sobie wyobrażałem.

– Czy zna pan niejakiego pana d’Alban? – Wyraźnie szukał w pamięci. – Pana Jamesa d’Alban?

– Znam. Został ranny wczoraj na przyjęciu u Hawthornów. Ale on chyba… przeżył? – W ostatniej chwili wystraszyłem się słów „nie umarł”.

– Zgadza się, proszę pana. O ile mi wiadomo, leży w szpitalu Battle z połamanymi żebrami, przekłutym płucem i wstrząsem mózgu.

Wystarczająco dużo powodów do zejścia, pomyślałem ironicznie. Biedny Jimmy.

Ridger miał krótko i niezwykle schludnie ostrzyżone włosy, czujne piwne oczy, zegarek połączony z kalkulatorem i wyposażony w mnóstwo guzików. Odznaczał się również zupełną nieumiejętnością nawiązywania kontaktów. Powiedział bezbarwnie:

– Pan d’Alban trochę oprzytomniał w karetce w drodze do szpitala i zaczął mówić, bezładnie, ale z uporem, o człowieku nazwiskiem Larry Trent i o jakiejś niemożliwej do wymówienia whisky, która nie była taka, jak być powinna, i o tym, że gdyby pan jej spróbował, na pewno by pan wiedział.

Czekałem w milczeniu.

– W karetce z panem d’Alban jechał mundurowy policjant – kontynuował Ridger – który przekazał nam treść tych wypowiedzi, zdając sobie sprawę, że mamy powody, by się nimi zainteresować. Powiedział, że wczoraj pan d’Alban nie był w stanie odpowiedzieć na żadne pytanie, wręcz nie zdawał sobie sprawy, że ktoś się w ogóle do niego zwraca.Wolałbym chyba, żeby Ridger wyrażał się bardziej naturalnie, zamiast imitować czytanie z notesu. Pani Palissey słuchała żarliwie, udając, że nic ją to nie obchodzi, a tuż za nią tkwił Brian, który aż marszczył brwi, usiłując cokolwiek zrozumieć. Ridger spojrzał na nich lekko obruszony i zapytał, czy moglibyśmy porozmawiać bardziej prywatnie.

Zabrałem go do maleńkiego kantorka, gdzie mieściło się jedynie biurko, dwa krzesła i grzejnik, jego powierzchnia nie przekraczała bowiem dwóch i pół metra kwadratowego. Ridger, nie tracąc czasu, zasiadł na krześle dla gości i zaczął:

– Próbowaliśmy przesłuchać pana d’Alban dziś rano, ale leży jeszcze na oddziale intensywnej opieki i lekarz nie chciał nas wpuścić. – Wzruszył ramionami. – Mówią, że może jutro to się uda, ale dla naszych celów może być za późno.

– A wasze cele… to? – spytałem.

Zdawało się, że po raz pierwszy spojrzał na mnie jak na osobę, nie tylko pomoc w śledztwie; nie byłem jednak pewien, czy ta zmiana mi się podoba, bo pod tym cieplejszym zainteresowaniem kryla się skłonność do manipulacji. Miałem w życiu do czynienia z dziesiątkami przedstawicieli handlowych goniących za klientem, a postawa Ridgera przypominała ich do złudzenia. Potrzebował ode mnie czegoś, co wymagało perswazji.

– Czy potwierdza pan, że pan d’Alban rozmawiał z panem o tej whisky?

– Owszem, wczoraj rano. Ridger nie ukrywał satysfakcji.

– Może nie wie pan o tym, że Larry Trent zginął we wczorajszym wypadku.

– Wiem.

– A więc… – Chrząknął dyskretnie, zniżając konfidencjonalnie głos, rysy jego twarzy złagodniały, tracąc swój naturalny autorytatywny wyraz. – Prawdę mówiąc, mieliśmy już skargi na „Silver Moondance”. Już dwukrotnie przeprowadzano tam inspekcję, za każdym razem robił do Wydział Miar i Wag i Urząd Cła i Akcyzy. Nigdy jednak nie wykryto żadnych wykroczeń.

Zamilkł na chwilę.

– A tym razem? – podsunąłem uprzejmie.

– Tym razem uważamy, że w związku ze śmiercią pana Trenta można by dzisiaj przeprowadzić kolejną kontrolę.

Nie byłem pewien, czy spodobało mu się suche brzmienie mojego głosu, nie dal jednak tego po sobie poznać.

– Mamy powody podejrzewać, że poprzednio ktoś w „Silver Moondance”, być może sam Trent, za każdym razem dostawał ostrzeżenie o nadchodzącej kontroli. Więc moi szefowie z wydziału kryminalnego uznali, że lepiej będzie, gdy sami przeprowadzimy wstępne śledztwo, jeśli pan się zgodzi, to przy pańskiej pomocy jako niezależnego eksperta.

– Aha – rzuciłem z powątpiewaniem. – Dzisiaj, mówi pan?

– Od razu, jeśli byłby pan tak uprzejmy.

– W tej chwili?

– Uważamy, że im szybciej, tym lepiej.

– Ale przecież musicie mieć własnych ekspertów?

Okazało się, że… hm… żaden oficjalny ekspert nie był osiągalny w tak krótkim czasie, a ponieważ czas grał tak dużą rolę… to czyja się zgodzę?

Nie widziałem powodu, żeby odmawiać, wyraziłem więc zgodę i poinformowałem panią Palissey, że postaram się wrócić tak szybko, jak będę mógł. A kiedy już jechaliśmy samochodem Ridgera, zastanawiałem się po drodze, jak dobrego eksperta zrobił ze mnie majaczący Jimmy i czy w ogóle się na coś przydam, jeśli przyjdzie działać.

„Silver Moondance” znajdowała się w dalszej części tej samej doliny Tamizy, w której leżało niewielkie nadbrzeżne miasteczko, gdzie miałem sklep. Początkowo był to wyjątkowo brzydki budynek na najwyższym punkcie stoku wznoszącego się od rzeki. Przez lata przekształcał się najpierw w szkołę, potem w dom opieki i wreszcie w pensjonat, a każda zmiana dorzucała do budowli kolejne nieudane skrzydło. Ostatnia transformacja okazała się też najbardziej radykalna, toteż niewiele już zostało błyszczących żółto-szarych cegieł, bo ich miejsce zajęły duże płyty szkła. Wieczorem od strony rzeki budowla ta przypominała obficie iluminowany Blackpool, a w dzień widać było z szosy mrugające nad wejściem białe litery szyldu „Silver Moondance”.

– Czy znają pana tutaj? – spytał raczej poniewczasie Ridger, kiedy skręciliśmy na podjazd.

Pokręciłem przecząco głową.

– Nie sądzę. Kiedy byłem tu po raz ostatni, nazywało się to pensjonat „Nadrzeczny” i mieszkali w nim głównie emeryci. Dostarczałem tu napoje.

Jacy byli mili, wspomniałem z nostalgią, chętnie rozkoszowali się płynnymi przyjemnościami.

Ridger coś mruknął, nie wykazując większego zainteresowania i zaparkował na raczej pustym wyasfaltowanym placu. – Już powinni otworzyć – oznajmił z satysfakcją, zamykając drzwiczki. – Jest pan gotów?

– Tak. I sierżancie… zamawianie może zostawi pan mnie.

– Ale…

– Lepiej nie wzbudzać ich czujności – objaśniłem przekonująco – jeśli nie chcemy, żeby wylali Laphroaig do zlewu.

– Co takiego?

– To, czego szukamy.

Zamyślił się. – No cóż, niech będzie.

– Doskonale – odparłem ucieszony i wkroczyłem przez drzwi pod migającym napisem w kiczowaty luksus holu.

Wszędzie paliły się światła, nie było jednak nikogo z obsługi. W recepcji pusto. Duszna atmosfera miejsca, w którym nic się nie dzieje i niczego się nie oczekuje.

Ruszyliśmy z Ridgerem w stronę napisu z kutego żelaza i drewna „Silver Moondance Saloon”, pchnęliśmy drzwi w stylu westernowym i znaleźliśmy się w bardzo dużym pomieszczeniu w kolorach czerwieni, czerni i srebra, w którym nie było nikogo. Przy każdym z licznych stolików stały porządnie cztery krzesła z giętego drewna, w jednym końcu sali zobaczyłem tradycyjny bar, otwarty, choć nie było w nim barmana.

Ridger zdecydowanym krokiem podszedł do baru i zapukał palcami w blat, ja podążałem za nim bez pośpiechu.

Nikt się nie zjawił. Ridger znowu zapukał, głośniej i dłużej, przez wahadłowe drzwi w głębi baru wkroczył młody jasnowłosy mężczyzna, wyraźnie spocony, nerwowo zakładał marynarkę.

– Dajcie nam chwilę – powiedział nadąsany. – Jest otwarte dopiero od pięciu minut. – Wytarł palcami spocone czoło i zapiął marynarkę. – Co mogę podać?

– A czy restauracja jest otwarta? – spytałem.

– Co? Jeszcze nie. Otwierają o dwunastej.

– A kelner od win już jest?

Barman spojrzał na zegar i pokręcił głową. – Do czego panu potrzebny? Podam wszystko, czego chce się pan napić.

– No to lista win – zacząłem delikatnie. – Czy mógłbym ją zobaczyć?

Wzruszył ramionami i wydobył spod lady szkarłatny folder w miękkiej oprawie. – Proszę wybierać – powiedział, podając mi listę.

Pomyślałem, że nie jest zdecydowanie niegrzeczny, raczej wytrącony z równowagi przez śmierć szefa. Doświadczony, leciutko zniewieściały, twarz miał pokrytą nieszczęsnymi pryszczami, a na przegubie srebrną bransoletkę z napisem „Tom”.

Wyczuwałem, że Ridger zaczyna się niecierpliwić, powiedziałem więc pojednawczo: – Czy mógłbym dostać szkocką?

Barman rzucił pełne rezygnacji spojrzenie na listę win, którą trzymałem w ręku, odwrócił się jednak i odmierzał odpowiednią ilość napoju ze standartowej butelki Bell’s.

– A co dla pana? – spytałem Ridgera.

– Sok pomidorowy. Bez sosu Worcester.

Barman postawił na ladzie moją whisky. – Coś dodać? – spytał.

– Nie, dziękuję.

Zapłaciłem za obydwa napoje i usiedliśmy przy stoliku najbardziej oddalonym od baru.

– Nie po to tu przyszliśmy – zaprotestował Ridger.

– Wszystko po kolei – odparłem, wąchając whisky. – Zaczynamy od dołu i posuwamy się do góry. Wypróbowana taktyka degustatorów win.

– Ale… – Zastanowił się chwilę i wzruszył ramionami. – W porządku. Niech pan robi po swojemu. Byle nie trwało to zbyt długo.

Wziąłem do ust niewielką ilość whisky i pozwoliłem jej spływać po języku. Nie da się ocenić smaku whisky za pomocą gruczołów na czubku języka przy przednich zębach, można to zrobić jedynie brzegami i środkiem języka. Pozwoliłem, by whisky rozwinęła swój bukiet do końca, zanim przełknąłem, czekając na posmak.

– No i? Co teraz? – dopytywał się Ridger.

– Trzeba zacząć od tego, że to nie jest Bell’s. Ridger wydawał się dziwnie zaskoczony.

– Jest pan tego pewien?

– Czy wie pan coś o whisky? – spytałem.

– Nie. Jestem zwolennikiem piwa. Od czasu do czasu wypiję jedną whisky z piwem imbirowym, i to wszystko.

– A chce pan się czegoś dowiedzieć? – Stuknąłem palcem w szklaneczkę. – Czy mam panu wytłumaczyć?

– A dużo czasu to zajmie?

– Niespecjalnie.

– To niech pan mówi.

– Szkocką robi się z jęczmienia. Jęczmień można słodować tak samo, jak to się robi z piwem. Pozwala się, by ziarna zaczęły kiełkować, przy czym kiełki nie powinny być dłuższe niż dwa-cztery centymetry. Następnie do wyrobu whisky wędzi się te kiełki, zwane słodem, nad płonącym torfem, dopóki nie przejdą smakiem torfu i dymu i nie zrobią się kruche. Wtedy miesza sieje z wodą i pozostawia, by fermentowały, następnie poddaje się destylacji i zostawia w drewnianych beczkach, gdzie całość dojrzewa przez wiele lat. Otrzymany produkt to czysta słodowa whisky, z pełną gamą rozmaitych smaków.

– W porządku. – Ridger skinął krótko ostrzyżoną głową, najwyraźniej głęboko skoncentrowany.

– Znacznie taniej jest zrobić masę jęczmienną, pomijając proces słodowania i wędzenia, jest to także proces szybszy, bo dojrzewanie wymaga kilku lat mniej. Ten rodzaj whisky zwany jest whisky zbożową i ma znacznie bardziej pospolity smak.

– Rozumiem. I co dalej?

– Dobre standardowe szkockie jak Bell’s to mieszanki whisky słodowej i zbożowej. Im więcej w niej słodu, tym bardziej zróżnicowany i subtelny smak. Płyn w tej szklaneczce ma bardzo niską zawartość słodowej whisky albo nie majej w ogóle, co nie ma większego znaczenia, jeśli chce sieją zmieszać z piwem imbirowym, które i tak zabije smak słodu.

Ridger rozejrzał się po pustym pomieszczeniu. – Kiedy jest tu pełno ludzi, pełno dymu, zapachu perfum i imbirowego piwa, kto się na tym pozna?

– Tylko wielki spec – przyznałem z uśmiechem.

– I co dalej?

– Możemy wylać szkocką do pańskiego soku z pomidorów. – Mój gest napełnił go absolutną zgrozą. – Nie mogę tego wypić – wyjaśniłem. – Potrzebny panu pijany kiper? Byłby zupełnie bezużyteczny.

– Pewnie ma pan rację. – Jak na siebie, powiedział to niezbyt pewnie, a ja poszedłem zapytać barmana, czy ma jakąś słodową whisky.

– Jasne – odparł, wskazując ręką cały rząd butelek. – Na przykład Glenfiddich tam na końcu.

– Mmm – mruknąłem z powątpiewaniem. – A ma pan Laphroaig?

– La… co?

– Laphroaig. Mój przyjaciel pił tutaj tę whisky. Twierdził, że była wspaniała. Mówił, że skoro lubię słodową whisky, absolutnie powinienem jej spróbować.

Barman popatrzył na swoje zapasy i pokręcił głową.

– Może jest w restauracji – zasugerowałem. – Chyba wspominał, że pił ją po kolacji. Może jest na tacy z drinkami…

Wyciągnąłem portfel i otworzyłem go wyczekująco, barman obrzucił zaciekawionym spojrzeniem widoczne w nim banknoty i postanowił wyruszyć na poszukiwanie. Wkrótce powrócił z autentyczną butelką Laphroaig i zażądał astronomicznej ceny za niewielki łyk, co zresztą zapłaciłem bez mrugnięcia powieką, dorzucając jeszcze napiwek.

Poszedłem ze szklaneczką w ręku do odległego stolika, gdzie siedział Ridger.

Patrzył, jak smakuję pierwszy łyk.

– No i co? – zapytał w końcu.

– To nie jest Laphroaig.

– Jest pan pewien?

– Absolutnie. Laphroaig ma bardzo dymny smak. Najczystsza słodowa. A w tym, co przed chwilą spróbowałem, w ogóle nie ma słodu. To ta sama whisky co poprzednio.

– Bardzo dziękuję, panie Beach – powiedział z wyraźną satysfakcją. – To wspaniale.

Wstał, podszedł do baru i poprosił o butelkę, z której przed chwilą barman nalał whisky. Barman uprzejmie przesunął butelkę po ladzie, Ridger przytrzymał ją, a drugą ręką wyjął swój identyfikator. Rozwścieczony barman zaczął coś krzyczeć.

Ridger miał w kieszeni radio. Zadzwonił do jakiegoś niewidocznego dowództwa, dostał metalicznie skrzeczącą odpowiedź i oznajmił barmanowi, że policja wstrzyma sprzedaż jakiegokolwiek alkoholu w „Silver Moondance” co najmniej do końca dnia, w czasie kontrolowania zapasów.

– Pomyleniec – wrzasnął barman, a do mnie syknął wściekle: – Oszust!

Dźwięk jego podniesionego głosu sprowadził pomagierów w postaci zatroskanego człowieczka w ciemnym garniturze, który robił wrażenie niezbyt sprawnego pomocnika, i dziewczyny w krótkim, wyzywającym uniformie kelnerki. Miała szkarłatną tunikę, długie smukłe nogi i szkarłatną opaskę na włosach.

Ridger przyjrzał się opozycji i poczuł się w swoim żywiole.

Niezbyt rozgarnięty młodzieniec przedstawił się jako zastępca kierownika, co wywołało spojrzenia pełne pogardy i rozbawienia ze strony kelnerki i barmana. Domyślałem się, że chodzi raczej o zastępcę zastępcy. Ridger raz jeszcze wyjaśnił zdecydowanym tonem, że nie ma mowy o sprzedawaniu alkoholu, dopóki nie zakończy się śledztwo, a cała trójka zgodnie stwierdziła, że nie mają o niczym najmniejszego pojęcia i czy nie moglibyśmy porozmawiać z… no… z…

– Z dyrekcją? – podsunąłem. Tępo potwierdzili skinieniem głowy.

– No więc zróbmy to. Gdzie jest szef?

Zastępca zastępcy kierownika wydukał w końcu, że dyrektor jest na urlopie, a zastępca chory. Centrala ma przysłać zastępstwo tak szybko, jak się da.

– Centrala? – spytałem. – Przecież ten lokal należy do Larry’ego Trenta…?

– Aa – zaczął niepewnie zastępca. – Naprawdę nie wiem. To znaczy pan Trent nigdy nie mówił, że do niego nie należy, więc myślałem, że on jest właścicielem. Ale kiedy przyszedłem tu dziś rano, właśnie dzwonił telefon, i to była centrala. W każdym razie tak powiedzieli. Chcieli rozmawiać z kierownikiem, a kiedy wyjaśniłem sytuację, obiecali, że zaraz kogoś przyślą.

– A kto zarządzał tu wczoraj wieczorem? – spytał Ridger.

– Co? A… w niedzielę wieczorem nie pracujemy.

– A w porze lunchu?

– Był zastępca kierownika, ale dostał grypy. Zaraz po zamknięciu poszedł do domu się położyć. Oczywiście przed otwarciem był też pan Trent, żeby wszystkiego dopilnować, zanim pojechał na przyjęcie do pana Hawthorna.

Wszyscy troje wydawali się zgnębieni, ale przy tym lekko wyzywający, widzieli bowiem w policjancie naturalnego wroga. Sytuacja nieznacznie się poprawiła, kiedy przybyły odwody Ridgera w postaci dwóch mundurowych policjantów obładowanych taśmą i etykietkami do opieczętowania wszystkich butelek.

Nieśmiało zasugerowałem Ridgerowi, żeby objął swoją podejrzliwością także wina.

– Wina? – Z niechęcią zmarszczył brwi. – Jeśli pan koniecznie chce, ale i tak mamy dosyć roboty z mocniejszym alkoholem.

– Mimo wszystko – wymamrotałem, na co Ridger polecił zastępcy, żeby mi pokazał, gdzie trzymają wino, a następnie, żeby pomógł mnie i jednemu z policjantów przynieść do baru wszystkie butelki, które wybiorę.

Zastępca uznał widocznie, że pełna współpraca udowodni jego absolutną niewinność, bo nie stawiał mi żadnych przeszkód. Niedługo po sprawdzeniu listy win powróciliśmy we trzech do baru, niosąc dwa duże kosze wypełnione butelkami.

Wszystkie butelki na miejscu zostały tymczasem zapieczętowane, więc w barze „Silver Moondance” po naszym powrocie panował chwilowy spokój. Ustawiłem te nasze butelki na dwóch stolach, na jednym sześć butelek czerwonego wina, na drugim sześć białego. Z kieszeni marynarki wyjąłem ulubiony korkociąg.

– Chwileczkę! – oponował barman. – Nie może pan tego zrobić!

– Zapłacimy za każdą otwartą butelkę – powiedziałem rzeczowo. – Co to pana obchodzi?

Barman wzruszył ramionami.

– Proszę mi tylko dać dwanaście kieliszków. I jeden cynowy kufel. Odkorkowałem sześć butelek różnych białych win i pod czujnym spojrzeniem sześciu par oczu nalałem do kieliszka trochę wina z pierwszej butelki. Niersteiner, mówiła etykietka, i rzeczywiście był to Niersteiner. Wyplułem wino do kufla ku wyraźnemu oburzeniu audytorium.

– Chcecie, żeby się upił? – wyjaśniał Ridger, zrozumiawszy wreszcie, na czym to polega. – Świadectwo pijanego kipera nie ma żadnej wartości.

Spróbowałem wina z kolejnej butelki. Chablis, zgodnie z etykietą. Następne też okazało się w porządku. Pouilly Fuissé. Kiedy skończyłem degustację ostatniego wina, Sauternes, z szóstej butelki, barman wyraźnie się odprężył.

– Wszystko w porządku? – spytał Ridger, niezbyt zaniepokojony.

– Jak najbardziej – przyznałem, wpychając z powrotem korki. – Spróbuję czerwonych.

Wszystkie czerwone wina: St Emillion, St Estèphe, Macon, Valpolicella, Volnay i Nuits St Georges pochodziły z 1979 roku. Starannie obwąchałem i posmakowałem każde z nich, plując i odczekując parę chwil między kolejnymi łykami, żeby kolejne wino naprawdę poczuć na języku. Kiedy skończyłem, wszyscy byli już trochę znudzeni.

– No i co? Wszystkie w porządku? – pytał Ridger.

– Całkiem przyjemne – odparłem. – Tylko że wszystkie jednakowe.

– Co pan chce powiedzieć?

– Chcę powiedzieć, że mimo tych pięknych etykiet, żadne wino w tych butelkach nie jest tym, czym rzekomo ma być. To mieszanka. Powiedziałbym, że głównie jest tu wino włoskie, trochę francuskiego, a może także trochę jugosłowiańskiego. Ale może tu być wszystko.

– Sam pan nie wie, o czym pan mówi – wtrącił niecierpliwie barman. – Ludzie codziennie chwalą jakość naszych win.

– Niewykluczone – rzuciłem zdawkowo.

– Jest pan pewien? – dopytywał się Ridger. – To samo we wszystkich butelkach?

– Tak.

Skinął głową, jakby to załatwiało sprawę, i polecił policjantom opieczętować sześć butelek czerwonego wina, opatrzyć datą, godziną i miejscem konfiskaty. Następnie kazał barmanowi dostarczyć dwie skrzynki na wszystkie opieczętowane butelki. Polecenie to zostało wykonane z nieukrywanym rozdrażnieniem.

Dotrzymałem słowa i zapłaciłem za całe wino, a była to jedyna moja czynność, która w całości przypadła barmanowi do gustu. Kazałem mu wyszczególnić każdą butelkę na blankiecie „Silver Moondance” i podpisać „otrzymałem w całości”. Zapłaciłem kartą kredytową i schowałem pokwitowania.

Ridger zdawał się uważać, że płacenie nie było konieczne; razem z policjantem zaczęli pakować wino do jednej ze skrzynek, a whisky do drugiej. I właśnie na tę ponurą scenę trafił przedstawiciel centrali.

Загрузка...