A klientów miałem najróżniejszych, od uczniów kupujących chrupki i colę, bo sklep znajdował się obok przystanku autobusowego, do kantyny z pobliskich koszar; od emerytów oszczędzających z poczuciem winy na małe buteleczki dżinu do rozrzutnych koneserów nie żałujących sobie porto. Klientów przychodzących raz do roku i zjawiających się codziennie, laików i znawców, szukających szczęścia i komfortu, ponurych i nietrzeźwych. Wszyscy oni, na podobieństwo drinków, mieścili się w skali od słodyczy do goryczy.
Moim najważniejszym klientem w chłodny poranek pewnej październikowej niedzieli był trener koni wyścigowych, który niezwykle hojnie podejmował około setki gości na mniej więcej dorocznej uroczystości z okazji gonitw wygranych przez jego stajnię w minionym sezonie biegów płaskich. Każdej jesieni, kiedy jego nazwisko pojawiało się na wysokim miejscu listy zwycięzców, starał się to uczcić, zapraszając właścicieli, dżokejów i rozlicznych przyjaciół, by dzielić z nimi minione radości i planować zaczęcie wszystkiego od nowa najbliższej wiosny.
Co roku we wrześniu telefonował, jak zwykle mocno zaaferowany.
– Tony? W niedzielę za trzy tygodnie, pamiętasz? Pod namiotem, jak zawsze. Załatwisz szkło? I oczywiście zwrot tego, co zostanie, prawda?
– Prawda – odpowiadałem, a zanim zdążyłem odetchnąć, już się rozłączał. Zazwyczaj to jego uśmiechnięta żona Flora przychodziła później do sklepu, żeby uzgodnić wszystkie szczegóły.
Toteż w tę niedzielę pojechałem do nich o dziesiątej rano i zaparkowałem możliwie najbliżej dużego, niegdyś białego namiotu naciągniętego sztywno na trawniku ogrodu na tyłach. W tej samej chwili wybiegł z domu rozgorączkowany gospodarz, jakby na mnie czekał, co wcale nie było wykluczone. Jack Hawthorn miał koło sześćdziesiątki, był niewysoki, pulchny i przebiegły.
– Dobra robota, Tony. – Lekko poklepał mnie po ramieniu, bo zwykle tak mnie witał, ponieważ zazwyczaj unikał powszechnie przyjętego obyczaju podawania ręki. Nie wynikało to, jak początkowo przypuszczałem, z lęku przed zarazkami; raczej chodziło o to, że – jak mi wyjaśniła pewna zjadliwa bywalczyni wyścigów – jego „uścisk przypominał rozmarzającą meduzę”, więc z przykrością obserwował potem ludzi wycierających dłoń uwolnioną z tego uścisku.
– Doskonały dzień na przyjęcie – powiedziałem. Rzucił okiem na błękitne niebo.
– Potrzebny jest deszcz. Ziemia przypomina beton. – Trenerzy koni wyścigowych, podobnie jak farmerzy, nigdy nie są usatysfakcjonowani pogodą. – Przywiozłeś jakieś napoje bezalkoholowe? Przyjeżdża szejk z całą swoją świtą abstynentów. Zapomniałem cię uprzedzić.
– Szampan, napoje bezalkoholowe i cała skrzynka różności – powiedziałem, kiwając głową.
– Dobrze, w porządku. Zostawiam cię. Kelnerki przyjdą o jedenastej, goście o dwunastej. Ty naturalnie zostaniesz, prawda? Jako mój gość. To chyba oczywiste.
– Twój sekretarz przysłał mi zaproszenie.
– Naprawdę? To się nazywa sprawność! Aż trudno uwierzyć. Gdybyś czegoś potrzebował, przyjdź do mnie.
Skinąłem głową, a on oddalił się pospiesznie, tak jakby całe życie zamierzał przebiec truchtem. Bez względu na sekretarza – raczej powolnego z butnie zadartym nosem, nad wyraz dokładnego w swej pracy – Jack nigdy nie nadążał z wykonaniem tego, co chciał zrobić. Jego pogodna i spokojna żona Flora wyznała mi kiedyś: „To Jimmy (sekretarz) zgłasza konie do poszczególnych gonitw, Jimmy wysyła rachunki, samodzielnie prowadzi całą papierkową robotę. Jack nie musi nawet przykleić znaczka pocztowego. Cały ten pośpiech to tylko przyzwyczajenie.”
Mówiła to jednak z sympatią, bo właściwie o Jacku Hawthornie wszyscy wyrażali się z sympatią; zresztą może to właśnie nagromadzona w nim energia udzielała się koniom i kazała im wygrywać.
Zawsze zapraszał mnie na swoje przyjęcia, oficjalnie lub nie, bez wątpienia częściowo dlatego, żebym był na miejscu i mógł natychmiast rozwiązać ewentualne problemy płynności alkoholowej, ale także dlatego, że ja również pochodziłem ze świata wyścigów i dalej traktowano mnie tak, jakbym do tego świata należał, mimo mojej niewytłumaczalnej ucieczki w detaliczną sprzedaż alkoholu.
„Nie wdał się w ojca”, mówili ci niezbyt życzliwi. A osoby bardziej bezpośrednie kwitowały to stwierdzeniem: „Brak rodzinnego bigla.”
Mój ojciec jako wojskowy zdobył medal za zaszczytną służbę, ale także Złoty Puchar Armii, bo z równym zapałem atakował płotki na torze co terytorium nieprzyjaciela. Jego odwaga na wszystkich polach bitew była wręcz przerażająca, toteż zginął skręciwszy sobie kark na torze wyścigowym w Sandown Park, zresztą na moich oczach, a miałem wówczas lat jedenaście.
On sam miał wtedy czterdzieści siedem i naturalnie takim go zapamiętano w środowisku koniarzy: pozostał na zawsze wysokim, wyprostowanym, roześmianym, nieustraszonym mężczyzną, nietkniętym, jak mi się nadal zdawało, przez nieszczęścia tego świata. Choć nie miał idealnej postury dżokeja, bez wahania poszedł w ślady swego ojca, a mego dziadka, tego tytana z przeszłości, który raz przyszedł drugi w Wielkiej Narodowej, zanim okrył się militarną sławą w pierwszej wojnie światowej. Krzyż Wiktorii zdobyty przez dziadka spoczywał obok medalu ojca w specjalnej gablotce, którą odziedziczyłem. Nie przekazali mi natomiast swojego wigoru, wyczucia i brawury.
„Będziesz taki jak twój ojciec, co?” – wielokrotnie w dzieciństwie słyszałem to przyjazne, pełne nadziei pytanie. Dopiero po jakimś czasie, stopniowo i powoli dotarło do mnie, jak i do pozostałych, że nie, nie będę taki. Nauczyłem się jeździć konno, ale niezbyt błyskotliwie. Poszedłem do Wellington, szkoły dla synów żołnierzy, ale nie kontynuowałem nauki w Sandhurst, żeby samemu też przywdziać mundur. Mama zbyt często powtarzała „nie szkodzi, kochanie”, szlachetnie znosząc nazbyt liczne rozczarowania, a we mnie rozwinął się głęboki i silny kompleks niższości, który gdzieś tam jeszcze się czaił na przekór zdrowemu rozsądkowi.
Dopiero Emma sprawiła, że stracił znaczenie, ale teraz po jej odejściu powrócił, słaby acz uporczywy. Odrzucone przyzwyczajenie wkradało się podstępnie w niestrzeżone zakątki. Żałosne.
Sekretarz Jimmy nigdy mi nie pomagał. Teraz też wynurzył się z domu z rękami w kieszeniach i obserwował, jak wyciągam z furgonetki trzy cynkowane wanny.
– Do czego to? – zapytał.
Pomyślałem, że chyba trudno mu nie zadzierać nosa, skoro ma dobrze ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Chodziło raczej o to, że podobnie brzmiał ton jego głosu.
– Do lodu.
– O – skomentował, a zabrzmiało to bardziej jak dyftong „ou”.
Wniosłem wanny do namiotu; w jednym jego końcu stały rzędy stołów na stojakach nakrytych obrusami, a wokół podstawy dwóch pali podtrzymujących całą konstrukcję liczne donice chryzantem. Żywą trawę przykryto praktycznymi matami, a szare ściany namiotu w regularnych odstępach zdobiły pęki czerwonych i złotych wstęg medalowych. W kącie stała niewłączona dmuchawa do ogrzewania. Prawdę mówiąc, dzień nie był wystarczająco zimny. Namiot robił niemal świąteczne wrażenie. Niemal. Jack i Flora nigdy nie tracili prawdziwych pieniędzy na rzeczy niepotrzebne, czego zresztą nikt nie mógł im mieć za złe.
W powietrzu nic nie zadrżało. Żadnego wstrząsu. Żadnej zapowiedzi okropności, która wkrótce miała się tu wydarzyć. Panował spokój, niewątpliwie pełen wyczekiwania, ale i pogody. Potem przypomniałem to sobie wyjątkowo wyraźnie.
Jimmy nie przestawał mnie obserwować, kiedy wniosłem do namiotu skrzynkę szampana, wypakowałem butelki i ustawiłem je pionowo w jednej z wanienek na podłodze przy ścianie za stołami. Ta praca nie należała do mnie, ale w przypadku Jacka Hawthorne’a wyjście poza ramy przewidziane umową przychodziło jakoś całkiem bez trudu.
Pracowałem w koszuli z krótkimi rękawami, ogrzewała mnie jasnoniebieska kamizelka wycięta w szpic (typowy strój w środowisku związanym z wyścigami). Marynarka czekała w furgonetce na moment, w którym przemienię się w uczestnika bankietu. Jimmy dyskretnie olśniewał w płowym cienkim golfie pod granatowym blezerem ze zwykłymi mosiężnymi guzikami, bez żadnych herbów, bez pretensji. Na tym polegał problem. Gdyby okazywał pretensjonalność, mógłbym pewnie nim pogardzać, zamiast podejrzewać, że to on mnie obdarza tym uczuciem.
Wyjąłem drugą skrzynkę szampana i zacząłem ją rozpakowywać. Jimmy pochylił swą niezwykle wysoką postać, wziął do ręki butelkę, wpatrując się w folię i etykietkę z takim natężeniem, jakby widział coś podobnego po raz pierwszy w życiu.
– Co to za sikacze? – spytał. – Nigdy o nich nie słyszałem.
– To autentyk – odparłem spokojnie. – Z Epernay.
– Tyle to widzę.
– To wybór Flory – wyjaśniłem.
Powiedział „ou” z pełnym zrozumieniem i odłożył butelkę. Wziąłem duże plastikowe worki z kawałkami lodu i dokładnie obsypałem nimi stojące w wanience butelki.
– Przywiozłeś szkocką? – spytał nagle.
– Jest na przednim siedzeniu furgonetki.
Wyruszył na poszukiwanie i wrócił z nieodkorkowaną butelką.
– A kieliszek? – zapytał.
Zamiast odpowiadać, przyniosłem z furgonetki pudło z sześćdziesięcioma szklaneczkami.
– Proszę.
Bez słowa otworzył pudło, które postawiłem na stole, wyjął jedną z wielofunkcyjnych szklaneczek.
– Czy ten lód nadaje się do picia? – pytał z powątpiewaniem.
– Czysta woda z kranu.
Napełnił szklankę whisky i lodem i zaczął sączyć tę mieszankę.
– Jesteś dziś mocno rozdrażniony – rzekł po chwili. Spojrzałem na niego zaskoczony. – Słucham?
– Wiesz, że wczoraj w Szkocji ktoś podpieprzył cały ładunek czegoś takiego…?
– Szampana?
– Nie, szkockiej.
Wzruszyłem ramionami. – To się zdarza.
Przyniosłem trzecią skrzynkę i wypakowałem butelki. Jimmy obserwował mnie, pobrzękując lodem w szklaneczce.
– Tony, czy ty dużo wiesz o whisky? – zapytał.
– No… trochę.
– Odróżniłbyś jedną od drugiej?
– Lepiej znam się na winie. – Wyprostowałem plecy po załadowaniu drugiej wanienki. – Dlaczego?
– Czy zorientowałbyś się – dość nieudatnie usiłował nadać rozmowie ton zdawkowy – gdyby zamiast zamówionej słodowej whisky podano ci zwyczajną, taką jak ta? – Uniósł szklaneczkę, kiwając głową.
– Mają zupełnie inny smak.
Leciutko się odprężył, zdradzając tym samym wewnętrzne napięcie, którego istnienia dotychczas nie byłem świadomy.
– A potrafiłbyś odróżnić jedną jęczmienną whisky od drugiej? Popatrzyłem na niego badawczo. – O co ci chodzi?
– Potrafiłbyś? – nalegał.
– Nie. Nie dzisiaj. Nie potrafiłbym podać nazw. Musiałbym poćwiczyć. Może wtedy by mi się udało. A może nie.
– Ale… gdybyś poznał jeden określony smak, potrafiłbyś potem go wyodrębnić spośród wielu próbek? Albo powiedzieć, że wśród nich nie ma tego smaku?
– Niewykluczone. – Patrzyłem na niego wyczekująco, ale nie spieszył się ze swoim niepokojem, zasięgając jakiejś wewnętrznej opinii.
Wzruszyłem ramionami i poszedłem przynieść więcej lodu, wysypałem go do drugiej wanienki, po czym przyniosłem i rozpakowałem czwartą skrzynkę szampana.
– Trochę mi niezręcznie… – zaczął w końcu.
– Co takiego?
– Chciałbym, żebyś zostawił te butelki i posłuchał, co mówię.
W jego glosie brzmiało rozdrażnienie i niepokój, toteż powoli zaprzestałem wypełniania butelkami trzeciej wanienki, wyprostowałem się i skupiłem uwagę.
– Więc mów, proszę.
Był ode mnie kilka lat starszy, a nasza znajomość ograniczała się na ogół do moich wizyt w domu Hawthornów albo w roli dostawcy napojów, albo niezbyt częstego gościa. Zazwyczaj traktował mnie uprzejmie, ale bez serdeczności, co niewątpliwie odpłacałem tym samym. Był trzecim synem czwartego syna earla, właściciela koni wyścigowych; dawało mu to arystokratyczne nazwisko, ale nie fortunę, a mówiło się, że praca u Jacka Hawthorne’a wynikała po prostu z braku odpowiednich talentów, by zabłysnąć w City. Chętnie zaakceptowałbym tę ocenę, gdyby nie fakt, że Flora najwyraźniej go podziwiała – jednak nie obchodziło mnie to na tyle, by w ogóle się nad tym zastanawiać.
– Jeden z właścicieli, którego konie Jack trenuje, ma restaurację – wyjaśnił. – „Silver Moondance” w pobliżu Reading. Taka średnia klasa. Kolacja z tańcami. Czasami śpiewający solista. Masowy klient. – Wysławiał się starannie, ale bez kpiny, stwierdzał fakty, nie ferując wyroków.
Czekałem dyplomatycznie.
– W zeszłym tygodniu zaprosił tam na kolację Jacka, Florę i mnie.
– To przyzwoicie z jego strony – stwierdziłem.
– Tak. – Jimmy popatrzył na mnie z góry. – Jak najbardziej. – Zamilkł na chwilę. – Jedzenie było w porządku, ale napoje… Posłuchaj, Tony. Larry Trent jest jednym z ważniejszych właścicieli Jacka. Ma tutaj pięć koni. Rachunki płaci regularnie. Nie chciałbym narobić mu kłopotów… ale przynajmniej na jednej z butelek w jego restauracji etykietka nie odpowiadała zawartości.
Mówił to z tak bolesnym niesmakiem, że o mało się nie uśmiechnąłem.
– Nie jest to aż tak niezwykłe – powiedziałem.
– Ale nielegalne. – Nie krył oburzenia.
– Oczywiście. Czy jesteś pewien?
– Tak. W każdym razie tak mi się wydaje. Zastanawiałem się jednak, czy zanim powiem coś Larry’emu Trentowi, nie mógłbyś spróbować tych ich trunków? Może personel go oszukuje? Chodzi mi o to… że może mieć sprawę karną, prawda?
– A ty mu nic nie powiedziałeś tamtego wieczoru? Jimmy wydawał się zaskoczony.
– Przecież byliśmy jego gośćmi! To byłoby wyjątkowo nieeleganckie! Chyba rozumiesz?
– Mm – burknąłem chłodno. – To może powiesz mu teraz, na osobności, co myślisz o jego trunkach? Będzie ci chyba wdzięczny. A w każdym razie będzie to dla niego ostrzeżeniem. Nie wyobrażam sobie, żeby od razu zabrał stąd piątkę swoich koni.
Jimmy wydał jakiś zbolały odgłos i wypił łyk whisky.
– Wspomniałem o tym Jackowi. Powiedział, że na pewno się mylę. Ale jestem prawie pewien, że mam rację.
Przyjrzałem mu się uważnie.
– A dlaczego martwi cię to aż tak bardzo? – spytałem.
– Jak to?! – Nie udawał zaskoczenia. – Przecież oszustwo to oszustwo, prawda? Gnębi człowieka.
– No tak – westchnąłem. – A jakie to miały być trunki?
– Wino zdawało mi się nie najlepsze, zważywszy na etykietkę, ale samo to, to za mało, gdy niczego nie podejrzewasz… i gdyby nie Laphroaig.
Zmarszczyłem brwi.
– Ta słodowa whisky z Islay?
– Jak najbardziej. Ciężka słodowa whisky. Uwielbiał ją mój dziadek. Kiedy byłem mały, pozwalał mi pociągnąć łyczek, ku wściekłości mojej mamy. Zabawne, że nigdy nie zapomina się smaków poznanych w dzieciństwie… naturalnie od tamtych czasów zdarzyło mi się pić tę whisky… ale kiedy się pojawiła w restauracji na tacy na kółkach obok kawy, pomyślałem, że się napiję. Nostalgia i tak dalej.
– A to nie był Laphroaig?
– Nie.
– A co?
Zrobił niepewną minę.
– Pomyślałem, że ty mógłbyś to odkryć. Gdybyś spróbował. Pokręciłem przecząco głową.
– Będziesz potrzebował prawdziwego eksperta. Nie był tym zachwycony.
– Mnie się wydawało, że to zwyczajna mieszanka, całkiem zwyczajna, rozumiesz, nawet nie czysta jęczmienna.
– Lepiej powiedz o tym panu Trentowi. Niech sam to jakoś załatwi.
– Będzie tu dzisiaj – oznajmił niepewnie.
– Spokojnie.
– A czy ty nie mógłbyś… nie mógłbyś z nim porozmawiać?
– Nawet na pewno bym nie mógł – stwierdziłem zdecydowanie. – W twoich ustach będzie to przyjacielskie ostrzeżenie, a w moich śmiertelna zniewaga. Przykro mi, Jimmy, ale naprawdę nie mogę.
– Tak myślałem – przyznał z rezygnacją. – Jednak warto było spróbować. – Dolał sobie szkockiej, ponownie dołożył lodu, a ja pomyślałem przelotnie, że dla prawdziwych wielbicieli whisky lód stanowi profanację, toteż zastanawiałem się nad wiarygodnością jego spostrzeżeń o Laphroaig.
Okrągła i uszczęśliwiona Flora w wiśniowej wełnie wkroczyła swoim lekkim krokiem do namiotu. Rozglądała się wokół i z satysfakcją kiwała głową.
– Tony, skarbie, wygląda całkiem miło, prawda?
– Wspaniale – przyznałem.
– A kiedy jeszcze wypełni się gośćmi…
– Tym bardziej – potwierdziłem.
Była osobą konwencjonalną, pełną najlepszych intencji i ciepła, matką trójki dzieci (których ojcem nie był Jack) telefonujących do niej regularnie. Lubiła o nich mówić podczas niezbyt częstych wizyt w moim sklepie; a ilekroć nadchodziły od nich dobre wiadomości, miała tendencję do składania wyraźnie większych zamówień. Jack był jej drugim mężem, nadal łagodniał pod jej skrzydłami, ale podobno był zazdrosny ojej potomstwo. Zadziwiające, co też ludzie opowiedzą swojemu dostawcy win. Wiem bardzo dużo o życiu wielu osób.
Flora zajrzała do wanienek.
– Cztery skrzynki w lodzie? Skinąłem głową.
– I więcej w furgonetce, gdyby zaszła potrzeba.
– Miejmy nadzieję, że nie zajdzie. – Uśmiechnęła się słodko. – Choć nie chciałabym się o to zakładać. Jimmy, skarbie, nie musisz pić whisky. Otwórz szampana. Chętnie się napiję, zanim nas zaleją wszyscy inni.
Jimmy spełnił tę prośbę z leniwym wdziękiem, odkorkował butelkę bez hałasu, przytrzymując korek ręką. Flora z uśmiechem obserwowała pióropusz gazu i podsunęła szklaneczkę, by złapać pierwsze bąbelki. W wyniku jej nalegań obaj z Jimmym też napiliśmy się szampana, choć po jego minie widać było, że nie najlepiej mu to smakuje po szkockiej.
– Wspaniały! – oznajmiła z uznaniem Flora, sącząc szampana, a ja pomyślałem, że jest on jak zwykle zbyt wątły i zbyt gazowany, choć jak na trunek sprzedawany w takich ilościach, całkiem znośny. Sprzedawałem go bardzo dużo na wesela.
Flora pomaszerowała z kieliszkiem w ręku do wejścia, którym nadejdą goście, a które nie wychodziło na dom, tylko na pole, gdzie zaparkują samochody. Dom i stajnie Jacka Hawthorna stały w kotlinie na wzniesieniu wschodniego skraju Berkshire Downs w miejscu otoczonym wzgórzami, toteż z daleka były niewidoczne. Większość gości przyjedzie główną drogą przez wzgórze naprzeciwko tyłu domu, zaparkuje na polu i dalszą drogę w dół odbędzie piechotą, przechodząc na trawnik przez furtkę w niskim różanym żywopłocie. Po wielu podobnych przyjęciach Flora do perfekcji opanowała sztukę kierowania tłumem, a zresztą dzięki takiej organizacji nikt nie niepokoił koni.
Flora nagle z głośnym okrzykiem rzuciła się w naszą stronę.
– To nieładnie. Szejk już jest. Jego samochód podjeżdża na wzgórze. Jimmy, wyjdź mu na spotkanie. Jack jeszcze się przebiera. Pokaż szejkowi stajnie. Cokolwiek. Naprawdę nieładnie… Powiedz Jackowi, że on już przyjechał.
Jimmy skinął głową, niespiesznie odstawił szklaneczkę i ruszył na spotkanie naftowego księcia i jego świty. Flora kręciła się w miejscu niezdecydowana, nie poszła za nim, za to nie przestawała mówić, dotknięta do żywego i maksymalnie niedyskretna.
– Nie lubię tego akurat szejka. Nic na to nie poradzę. Jest gruby i straszny, a zachowuje się tak, jakby to miejsce należało do niego. Nie lubię, kiedy na mnie patrzy spod półprzymkniętych oczu, jakbym się zupełnie nie liczyła… Tony, skarbie, niczego nie słyszałeś, prawda? Nie podoba mi się sposób traktowania kobiet przez Arabów.
– Ale jego konie wygrywają – wtrąciłem.
– Owszem. – Flora westchnęła. – Bycie żoną trenera to nie same słodycze i blaski. Niektórzy właściciele przyprawiają mnie o mdłości. – Uśmiechnęła się do mnie przelotnie i poszła do domu, a ja tymczasem wyładowałem pozostałe napoje, sok pomarańczowy i colę.
Na wzgórzu szofer w liberii parkował długiego mercedesa z zaciemnionymi szybami, który nieodparcie kojarzył się z szejkiem. Postawił go przodem do namiotu, stopniowo w tym rzędzie pojawiało się coraz więcej samochodów; przyjechały nimi kelnerki i inni pomocnicy, a wreszcie niekończący się sznur aut przywiózł ponad setkę gości.
Przyjechali rolls-royce’ami, rangę roverami, mini i fordami. Jedna para przyjechała furgonem do wożenia koni, inna motocyklem. Niektórzy przywieźli dzieci, inni psy, które na ogół zostawiono w samochodach. W kaszmirach i sztruksach, spódnicach w kratę i z tweedu, w wytwornych strojach i perłach szli goście w dół trawiastego zbocza, mijali furtkę w różanym żywopłocie, robili kilka kroków po trawniku i nie przerywając rozmów, wchodzili do gościnnego namiotu. Obiecująca perspektywa przyjemnego niedzielnego poranka kazała zapomnieć o większości codziennych kłopotów.
Jak zwykle na przyjęciach związanych z wyścigami, wszyscy się znali. Liczba decybeli szybko zaczynała drażnić uszy i tylko pod ścianami namiotu można było rozmawiać, nie podnosząc głosu. Zauważyłem, że szejk wystrojony w arabskie szaty i otoczony czujnie rozglądającą się świtą ustawił się plecami do ściany, trzymał przed sobą szklankę soku pomarańczowego i obserwował tłum spod półprzymkniętych powiek. Jimmy czynił szlachetne wysiłki, żeby go zabawić, co wynagradzały poważne skinienia głowy. Stopniowo kolejni goście przerywali rozmowy i podchodzili do potężnej postaci w białym turbanie, by zamienić kilka słów, choć nikomu się nie udało zrobić tego w sposób naturalny, nie zbliżyła się też do szejka żadna kobieta.
Po chwili Jimmy uwolnił się i znalazł się tuż przy mnie.
– Ciężka sprawa z takim szejkiem, co? – spytałem.
– To nie jest nawet zły facet – bronił go lojalnie Jimmy. – Tylko pozbawiony talentów towarzyskich w zachodnim stylu i paranoicznie obawiający się zabójstwa. Podobno nie siada nawet na fotelu u dentysty bez tych swoich goryli. Ale na koniach się zna. Kocha je. Trzeba go było widzieć przed chwilą w stajni, to nagłe ożywienie w ciężko znudzonym wzroku. – Rozglądał się uważnie i nagle zawołał: – Widzisz tego mężczyznę, który rozmawia z Florą? To Larry Trent.
– Ten od podrobionej Laphroaig?
Jimmy skinął głową, niezdecydowanie zmarszczył brwi i ruszył w zupełnie odwrotnym kierunku. Przez kilka chwil przyglądałem się rozmówcy Flory, był to mężczyzna w średnim wieku, ciemnowłosy, z wąsami, jako jeden z nielicznych ubrany w garnitur z granatowego tenisu, marynarkę mial zapiętą, a z górnej kieszonki wystawał brzeżek jedwabnej chusteczki. Potem parę osób zmieniło miejsce i straciłem go z oczu; jak zwykle przy takich okazjach rozmawiałem z całym szeregiem niezbyt bliskich znajomych, których widywałem raz do roku albo nawet rzadziej – zazwyczaj podejmowało się rozmowę w miejscu jej przerwania, jakby obu spotkań nie dzielił czas. Właśnie jedna z takich osób w najlepszej intencji zapytała: – A jak Emma? Jak twoja śliczna żona?
Sądziłem, że nigdy do tego nie przywyknę, do tego ukłucia szpikulcem w obnażony nerw, do tego zdecydowanie fizycznego bólu. Emma… dobry Boże.
– Nie żyje – odparłem, lekko kręcąc głową, starając się przekazać to łagodnie, oszczędzić rozmówcy zażenowania. Często musiałem mówić to w taki sposób, o wiele za często. Teraz wiedziałem już, jak to robić, nie wywołując zbytniego dyskomfortu. Gorzka, niezwykła umiejętność owdowiałych, odsuwanie przygnębienia od innych, ukrywanie własnego.
– Tak mi przykro – powiedział mój rozmówca i w danej chwili był absolutnie szczery, jak to się zwykle dzieje. – Nie miałem najmniejszego pojęcia. Kiedy…?
– Sześć miesięcy temu.
– Och. – Odpowiednio dopasował poziom współczucia. – Naprawdę bardzo mi przykro.
Skinąłem głową. On westchnął. Świat toczył się dalej. Transakcja zakończona, do następnego razu. Zawsze jest następny raz. Ale przynajmniej nie zapytał „jak to się stało?”, więc nie musiałem mu mówić, nie musiałem myśleć o bólu, utracie przytomności, o nienarodzonym dziecku, które zmarło wraz z nią.
Niektórzy goście Jacka byli także moimi klientami, więc nawet na tego typu spotkaniu okazywało się, że rozmawiam zarówno o koniach, jak o winie. Kiedy pełna zapału starsza dama domagała się moich opinii na temat porównania Cötes du Rhone z Cöte de Nuits, zobaczyłem, że Jimmy wreszcie rozmawia z Larrym Trentem. On też mnie zauważył i dawał ręką znaki, żebym podszedł, ale nie mogłem tego zrobić, bo jeśli uda mi się przekonać pełną zapału damę, będzie kupowała skrzynkami lepsze wino, więc dałem Jimmy’emu znak „później”, na co zareagował przebaczającym machnięciem ręki.
Kelnerki przeciskały się przez tłum z tacami kanapek i kiełbasek na wykałaczkach. Oceniłem, że stawiło się dobrze ponad sto gardeł i jeśli entuzjazm będzie wzrastał w takim tempie, to pierwszych czterdzieści osiem butelek opróżni się lada moment. Zmierzałem już w kierunku wejścia dla obsługi w pobliżu domu, kiedy sam Jack znalazł się tuż przy mnie i chwycił mnie za rękaw.
– Potrzeba więcej szampana, a kelnerki mówią, że twoja furgonetka jest zamknięta. – W jego głosie wyczuwało się pośpiech. – Nie sądzisz, że przyjęcie jest udane?
– Jak najbardziej.
– Dobrze. Doskonale. Więc liczę na ciebie. – Odwrócił się i odszedł, witając mijane osoby poklepywaniem po plecach, uszczęśliwiony swoją rolą gospodarza.
Sprawdziłem wanienki, w których zostały jedynie dwie stojące butelki w morzu topiącego się lodu. Ruszyłem do furgonetki, szukając w kieszeni kluczy. Po drodze spojrzałem na wzgórze, gdzie czekały wszystkie samochody, range rover, furgon do przewozu koni, mercedes szejka. Żadnych wyrw w szeregu, nikt jeszcze nie odjechał. Na wzgórzu jakieś dziecko bawiło się z psem.
Otworzyłem tylne drzwi furgonetki i pochyliłem się, żeby wyciągnąć trzy dodatkowe skrzynki, które chłodziły się niezbyt skutecznie pod czarnymi workami z lodem. Wyrzuciłem jeden z worków na trawę i podniosłem jedną ze skrzynek.
Dostrzeżony kątem oka ruch kazał mi odwrócić głowę i w ułamku sekundy ten zwyczajny dzień przemienił się w koszmar.
Furgon do przewozu koni toczył się właśnie po zboczu.
Zmierzał prosto na namiot, nabierał szybkości.
Był już zaledwie pół metra od różanego żywopłotu. Przebił się przez delikatne rośliny, rozgniatając ostatnie różowe kwiaty jesieni. Nieubłaganie wjeżdżał na trawnik.
Rzuciłem się do wejścia do namiotu z ostrzegawczym krzykiem, którego w panującym zgiełku nikt nie usłyszał, zresztą i tak było już za późno.
Przez nieruchomy ułamek sekundy dostrzegłem całe nietknięte jeszcze zgromadzenie, tłum ludzi, uśmiechających się, pijących, żywych i niczego nieświadomych.
W tej sekundzie furgon worał się w namiot i wiele rzeczy odmienił na zawsze.