3

Absolutne niedowierzanie objawiło się milczeniem, które trwało może pięć sekund, potem ktoś krzyknął i już nie przestawał, wył, co stanowiło histeryczny komentarz do straszliwego horroru.

Furgon przetoczył się przez jedną ze ścian, grzebiąc pod spodem ludzi, następnie uderzył w jeden ze słupów podtrzymujących namiot. Słup nie wytrzymał. Część namiotu przede mną zapadła się do środka, stałem niejako na skraju ruiny.

W miejscu, gdzie przed chwilą widziałem gości, leżało teraz ciężkie szare płótno z niezliczonymi wybrzuszeniami, które wykonywały jakieś rozpaczliwe poruszenia.

Pośrodku, niemal nieprzyzwoicie, stał furgon do przewozu koni, gigantyczny, ciemnozielony, nietknięty, bezosobowy i przerażający. Nie było widać nikogo za kierownicą, ale żeby dostać się do kabiny, trzeba było przejść po zmiażdżonych kawałkach żywych i umarłych.

W głębi za furgonem, gdzie stała jeszcze część namiotu, ludzie przepychali się przez to, co pozostało z dawnego wejścia, przedzierali się przez dziury w brezencie, zataczając się wychodzili pojedynczo i padali na trawnik niczym postaci z płaskorzeźbionego fryzu.

Zorientowałem się, że nadal trzymam skrzynkę szampana. Odstawiłem ją i puściłem się biegiem w stronę domu, do telefonu.

Panował tam absolutny spokój, jakby nic się nie wydarzyło. Ręce mi się trzęsły, kiedy podniosłem słuchawkę.

Policja i karetki do stajni Jacka Hawthorna. Lekarz. Dźwig. Już jadą, powiedzieli. Wszyscy jadą. Od razu.

Wróciłem na zewnątrz, mijałem ludzi z nieprzytomnym wzrokiem, którzy również biegli do domu, żeby zadzwonić.

– Już jadą – powiedziałem. – Jadą.

Wszyscy się trzęśli, nie tylko ja.

Wycie umilkło, jednak wiele osób krzyczało, mężowie próbowali odnaleźć swoje żony, żony szukały mężów, matki synów. Wszyscy mieli pobladłe twarze, otwarte usta, urywany oddech. Ludzie zabrali się do przecinania brezentu scyzorykami, żeby uwolnić uwięzionych z wnętrza namiotu. Jakaś kobieta metodycznie cięła na kawałki strzępy bocznej ściany maleńkimi nożyczkami, po jej policzkach płynęły łzy. Wszystkie te wysiłki wydawały się nieistotne wobec ogromu zadania.

Wiedziałem, że Flora, Jack i Jimmy znajdowali się w tej części namiotu, która runęła.

Gdzieś w pobliżu rżał koń, walił kopytami w drewno, uświadomiłem sobie ze zgrozą, że odgłosy te dochodzą z wnętrza furgonu. W środku znajdował się koń.

Na sztywnych nogach podszedłem do stojącej części namiotu, wszedłem do środka przez otwór, którym przed chwilą wydostali się tamci ludzie. Jeden ze słupów stał prosto, otoczony jasnością chryzantem w donicach. Wokół pełno było potłuczonego szkła, kilka osób próbowało podnieść ciężkie fałdy zawalonego brezentowego dachu, żeby umożliwić ocalonym wyczołganie się spod spodu.

– Spróbujmy zrobić tunel – powiedziałem do jednego z mężczyzn.

Skinął głową ze zrozumieniem.

Podnosząc jedną fałdę brezentu wspólnymi siłami, zdołaliśmy przy pomocy innych osób stworzyć szerokie i wystarczająco wysokie przejście do zawalonej części namiotu, przez które wydostało się około trzydziestu oszołomionych osób. Z trudem stanęły na nogi. Z twarzy i rąk pokaleczonych szkłem płynęła krew. Tylko nieliczni zdawali sobie sprawę, co się stało. Wśród uwolnionych była dwójka dzieci.

Jedną z osób, do których dotarliśmy niemal na końcu tunelu, była Flora. Dostrzegłem czerwień jej wełnianej sukni na ziemi pod fałdą brezentu, pochyliłem się, żeby jej pomóc. Leżała twarzą na macie, półprzytomna, bliska uduszenia.

Wyniosłem ją na początek tunelu, oddałem komuś stojącemu na zewnątrz i wróciłem do środka.

Tunel stopniowo się powiększał, aż w końcu zamiast słupów znaczną część dachu podtrzymywał krąg ludzi; jedna czy dwie osoby nieustannie penetrowały obrzeża zawalonego namiotu, dopóki nie nabraliśmy pewności, że wszyscy nie znajdujący się w bezpośrednim sąsiedztwie furgonu wydostali się na zewnątrz, żywi i poruszający się o własnych siłach.

Furgon…

Nikt nie chciał się do niego zbliżyć. Mężczyzna, który pierwszy zaczął mi pomagać przy tworzeniu tunelu, patrzył na mnie przez dłuższą chwilę, po czym powiedzieliśmy wszystkim, że kto chce, może już wyjść. Niektórzy posłuchali, ale pozostała trójka czy czwórka razem z nami stworzyła tym razem krótszy i niższy tunel. Posuwaliśmy się w kierunku tego boku furgonu, który wychodził na ocalałą część namiotu, podnosząc mocno napięty brezent, by uwolnić ludzi nadal uwięzionych pod jego ciężarem.

Niemal pierwszą osobą, na jaką się natknęliśmy, był niezwykle ożywiony Arab; w każdych innych okolicznościach wydawałby się nieodparcie śmieszny. Kiedy tylko poczuł się wolny i mógł się poruszać, zaczął coś niezrozumiale wykrzykiwać, wyciągnął spod obszernych szat automatyczny karabin i niebezpiecznie nim wymachiwał.

Pomyślałem, że brakuje nam tylko serii ogłuszających strzałów.

Przypomniałem sobie, że szejk stał pod boczną ścianą, więc za jego plecami nikt się nie czaił.

Po tej stronie znaleźliśmy jeszcze dwie żywe kobiety, niezdolne wymówić słowa, wybladłe, w podartych ubraniach, pokrwawione odłamkami szkła. Jedna miała złamaną rękę. Przekazaliśmy je w bezpieczne miejsce i wróciliśmy.

Czołgając się naprzód, natrafiłem na stopy, ułożone palcami do góry, nieruchome, a potem na nogawki spodni. W półmroku brezentowego dachu bez trudu rozpoznałem granatowy tenis.

Podniosłem jeszcze kawałek materiału, zobaczyłem zapiętą marynarkę, jedwabną chusteczkę w kieszonce i odrzuconą w bok rękę trzymającą ocalałe fragmenty kieliszka. A dalej, w miejscu gdzie powinna się zaczynać szyja, znajdowała się jedynie przygnieciona ciężarem purpurowa masa.

Z uczuciem mdłości opuściłem brezent.

– Na nic – powiedziałem do mężczyzny za mną. – Nie żyje. Ma głowę pod przednim kołem.

Obrzucił mnie spojrzeniem równie przerażonym jak moje, powoli przesuwaliśmy się na tył furgonu, poruszając się z coraz większym trudem na czworakach.

Nad nami we wnętrzu furgonu koń rozpaczliwie wierzgał i rżał, zaniepokojony, podekscytowany i niewątpliwie zaalarmowany zapachem. Konie zawsze niepokoi krew. Mimo wszystko nie wyobrażałem sobie, żeby ktokolwiek mógł otworzyć furgon i wypuścić zwierzę.

Znaleźliśmy kolejnego żywego Araba, leżał płasko na wznak, jedną rękę miał zakrwawioną i modlił się do Allaha. Wyciągnęliśmy go na zewnątrz, a potem, dokładnie na jego miejscu, znaleźliśmy porzucony karabin.

– To szaleńcy – stwierdził mój towarzysz.

– Ale nie ocaliło to ich pana – zauważyłem.

Obydwaj klęczeliśmy, oglądając w milczeniu to, co zostało z szejka: jego głowę nadal przyodzianą w biały turban ze złotymi sznurami. Resztę ciała przykrywał zakrwawiony brezent. Mój towarzysz chwycił mnie za rękę i powiedział: – Niech pan da spokój. Proszę już na to nie patrzyć. To nie ma sensu.

Przemknęła mi przez głowę myśl o policjantach i obsłudze karetek, którzy wkrótce będą musieli to oglądać, posłuchałem jednak rady. W milczeniu wróciliśmy do stojącej części namiotu, by rozpocząć formowanie nowego tunelu w kierunku drugiego boku furgonu.

Tutaj właśnie natknęliśmy się na Jacka i Jimmy’ego; obydwaj byli nieprzytomni, mieli jednak wyczuwalny puls, obydwu przygniatał do ziemi gruby słup podtrzymujący przedtem namiot. Znalazły się pod nim nogi Jacka i tors Jimmy’ego. Praktycznie nie ruszyliśmy słupa, ale w wyniku naszych ruchów Jack trochę oprzytomniał i zaczął jęczeć z bólu.

Mój towarzysz zaklął przez zęby, a ja zaproponowałem:

– Zostanę tutaj, a pan niech przyniesie coś do podtrzymania brezentu.

Mężczyzna skinął głową i zniknął, ciężki materiał opadł za nim, zamykając mnie we wnętrzu.

Jimmy wyglądał strasznie, oczy miał zamknięte, a z ust płynęła strużka krwi.

Jack nie przestawał jęczeć. Podtrzymywałem na ramionach kawałek namiotu jak Atlas, a tymczasem wrócił mój towarzysz od budowy tuneli, wraz z nim przyszło dwóch ochotników, przynieśli też stół na kozłach w charakterze prowizorycznego dachu.

– Co robimy? – spytał niezdecydowanie jeden z nich.

– Podnosimy słup – zarządziłem. – Jackowi sprawia ból, ale Jimmy’ego może zabić.

Wszyscy przyznali mi rację. Powoli, ostrożnie uwolniliśmy obu rannych od przygniatającego ciężaru i odłożyliśmy słup na ziemię. Jack umilkł, a Jimmy leżał nieruchomo jak kłoda. Obydwaj jednak płytko oddychali, z ulgą stwierdziłem, że u obydwu puls jest wyczuwalny.

Postawiliśmy nad nimi stół na kozłach i ostrożnie poczołgaliśmy się dalej. Po chwili natknęliśmy się na dziewczynę leżącą na wznak, jedną ręką zakrywała twarz. Miała zerwaną spódnicę, zewnętrzna strona uda była rozszarpana, oderwane od kości ciało zwisało od biodra do kolana. Podniosłem brezent namiotu przykrywający jej twarz i zorientowałem się, że nie jest całkiem nieprzytomna.

– Halo – powiedziałem bez sensu. Spojrzała na mnie niezdecydowanie.

– Co się dzieje? – spytała.

– Doszło do wypadku.

– Tak? – Wydawała się senna, ale kiedy dotknąłem jej policzka, był lodowato zimny.

– Przyniesiemy jeszcze jeden stół – powiedział mój pierwszy pomocnik.

– I koc, jeśli to możliwe – dodałem. – Jest zdecydowanie zbyt wyziębiona.

Skinął głową i wyjaśnił „to szok”. Wszyscy się oddalili, jakby do przyniesienia stołu trzeba było trzech mężczyzn.

Patrzyłem na nogę dziewczyny, która nie należała do najszczuplejszych. Wewnątrz długiej otwartej rany bez trudu można było odróżnić żółtawą, bąbelkowatą tkankę tłuszczową i zwarty czerwony mięsień, wystawiony na inspekcję jak poszarpana książka. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego; zadziwiające, że nie krwawiła obficie, z pewnością nie tak bardzo, jak można się było spodziewać.

Wyłączające się ciało, pomyślałem. Efekty szoku, równie groźne jak same obrażenia.

Nie bardzo mogłem jej pomóc, miałem jednak w kieszeni scyzoryk z maleńkimi nożyczkami. Westchnąłem głęboko, podciągnąłem kamizelkę i wyciąłem kawał koszuli aż do kołnierzyka, z przodu wyglądało to tak, jakbym pod spodem miał całą koszulę. Myślałem przy tym, że moje postępowanie jest śmieszne, mimo to nie przerywałem.

Przód koszuli przedarty na dwa szerokie pasy tworzył niezły bandaż. Wsunąłem obydwa kawałki podjej nogę i naciągnąłem mięso na miejsce, związując je wokół kości jak pieczeń. Kilkakrotnie spoglądałem z niepokojem na twarz dziewczyny, zdawało się jednak, że nie w pełni czuje moje działania. Leżała z otwartymi oczami, rękę zgiętą w łokciu trzymała nad głową, w pewnym momencie powiedziała tylko: „Gdzie to jest?”, a później „nie rozumiem”.

– Wszystko w porządku.

– Naprawdę? To dobrze.

Pomocnicy powrócili, niosąc stół, koc podróżny i ręcznik.

– Uznałem, że możemy tym podwiązać ranę – powiedział pierwszy z nich – ale widzę, że już pan to zrobił.

Jednak owinęliśmy jej nogę dodatkowo tym ręcznikiem dla pewności, przykryliśmy ją kocem i zostawiliśmy pod osłoną stołu, a sami z niepokojem poczołgaliśmy się dalej. Nie znaleźliśmy jednak nikogo, komu moglibyśmy pomóc. Odkryliśmy natomiast jedną z kelnerek, leżała martwa na tacy z kanapkami, gładka młoda twarzyczka była kredowobiała; natknęliśmy się też na wystające nogi innego Araba, a pod furgonem widać było straszliwe czerwone kształty, do których nie moglibyśmy dotrzeć mimo najlepszych chęci.

Wszyscy czterej wycofaliśmy się zgodnie na błogosławioną świeżość powietrza i w tym momencie rozległy się klaksony i sygnały oficjalnych ratowników zjeżdżających właśnie ze wzgórza.

Podszedłem do Flory siedzącej na kuchennym krześle, które ktoś jej przyniósł; jakieś kobiety próbowały ją pocieszać, ale jej oczy były mroczne i wpatrzone w przestrzeń, a ciałem targały dreszcze.

– Z Jackiem nie najgorzej – powiedziałem. – Przewrócił go słup. Może mieć złamaną nogę, ale poza tym wszystko w porządku.

Spojrzała na mnie niewidzącymi oczami. Zdjąłem marynarkę i okryłem ją.

– Flora… Jack żyje.

– Wszyscy ci ludzie… nasi goście… – Jej głos brzmiał słabo. – Wiesz na pewno… o Jacku?

Nie zabrzmiało w tym żadne prawdziwe pocieszenie. Potwierdziłem moje informacje i wziąłem ją w objęcia, kołysząc w ramionach jak dziecko; w milczeniu przytuliła głowę do mojego ramienia, nadal zbyt wstrząśnięta, by płakać.

Wszystko, co działo się potem, wydaje się niewyraźne; czas płynął szybko, choć nie odnosiło się takiego wrażenia.

Policja przywiozła dużo odpowiedniego sprzętu i w krótkim czasie odkryła brezent namiotu wokół furgonu, zasłaniając to miejsce wysokimi parawanami, aby ukryć całą jego grozę.

Jack, całkowicie przytomny, leżał na noszach, lekko odurzony środkiem przeciwbólowym, bronił się niezbyt energicznie przed jazdą do szpitala, tłumacząc, że nie może zostawić swoich gości, swoich koni, nie może pozwolić, by żona radziła sobie ze wszystkim sama. Protestował jeszcze, kiedy wnoszono go do karetki wraz z nieprzytomnym Jimmym. Karetka powoli odjechała.

Goście snuli się po domu lub siedzieli w samochodach, pragnąc jak najszybciej wrócić do domów. Jednak gdzieś na łączach telefonicznych powstała straszliwa afera z powodu śmierci szejka i mundurowych policjantów poinstruowano, że nikomu nie wolno odjechać przed przybyciem ekipy śledczej.

Uważałem, że cała ta afera jest tak naprawdę nonsensowna. Nikt przecież nie mógł przewidzieć, w którym miejscu namiotu ustawi się szejk. Nikt nie mógł świadomie nacelować furgonu. Puściły hamulce i stoczył się ze wzgórza… równie wybiórczy wobec swoich ofiar jak trzęsienie ziemi.

Oszołomiona para młodych ludzi, którzy przyjechali furgonem i zaparkowali go na wzgórzu, nie mogła opanować łez. Słyszałem, jak mężczyzna powtarzał z uporem: – Przecież zostawiłem go na biegu z zaciągniętym hamulcem… jestem pewien… zawsze bardzo uważam… jak to się mogło stać… w jaki sposób?

Przesłuchiwał ich mundurowy policjant, nie okazujący nadmiernego współczucia.

Powędrowałem z powrotem do mojej furgonetki, obok której zostawiłem skrzynkę szampana. Zniknęła. Podobnie jak szósta i siódma skrzynka ze środka. Podobnie jak zapasowy gin i whisky z przedniego siedzenia.

Obrzydliwe, pomyślałem i wzruszyłem ramionami. Po jatkach złodziejstwo. Odwieczny sposób zachowania ludzi. Nie miało to większego znaczenia, choć wolałbym wszystko rozdać, niż w ten sposób stracić.

Flora była w domu, odpoczywała w pozycji leżącej. Zauważyłem, że ktoś przyniósł moją marynarkę z pokrwawionymi rękawami. Krew była także na mankietach koszuli, na jasnoniebieskiej kamizelce. Wyschnięta krew na moich dłoniach.

Ze wzgórza zjeżdżał powoli olbrzymi dźwig na gąsienicach, ustawiono go w pobliżu furgonu. Po pewnym czasie za pomocą łańcuchów uniesiono niezbyt wysoko w powietrze ciężki zielony pojazd, a po chwili już uniósł się wyżej i przehuśtał się na skrawek pustego trawnika.

W końcu sprowadzono po rampie ciągle wierzgającego konia, czym zajął się jeden ze stajennych Jacka, a dwaj policjanci pilnowali furgonu przed okiem ciekawskich.

Niewielka, przerażająca grupka ludzi czekała bez ruchu, wpatrzona w milczeniu w miłosierne parawany. Wiedzieli, musieli wiedzieć, że ci, których oczekują, nie żyją, a jednak stali, nie płacząc, a ich twarze żłobiła uparta nadzieja. Pięć ton metalu wbiło się w zbity tłum, a oni mimo wszystko mieli nadzieję.

Jeden z czekających odwrócił głowę, zobaczył mnie i niepewnie ruszył w moją stronę, jakby jego stopy podlegały innym prawom niż reszta nóg. Ubrany był w dżinsy i brudną koszulkę trykotową, wyglądem i zachowaniem nie sprawiał wrażenia gościa. Przypominał raczej jednego z chłopców stajennych Jacka podczas wolnej niedzieli.

– Pan był w środku, prawda? – spytał. – Pan jest tym facetem od napojów, tak? Ktoś mówił, że pan był w środku… – Wykonał nieokreślony gest w stronę pozostałości namiotu. – Widział pan moją żonę? Była tam? Widział ją pan?

– Nie wiem. – Pokręciłem głową.

– Roznosiła napoje i tak dalej. Ona lubi tę pracę… widywanie ludzi. Jedna z kelnerek. Zauważył zmianę wyrazu mojej twarzy i zinterpretował ją bezzwłocznie.

– Ona tam jest… prawda?

Nie odpowiadałem przez chwilę, dodał więc z jakąś mieszaniną dumy i rozpaczy:

– Ona jest bardzo ładna, wie pan. Naprawdę ładna. Skinąłem głową i przełknąłem ślinę.

– Jest ładna.

– O nie! – Jego rozpacz wyraziła się w rozdzierającym krzyku. – Nie!

Wtrąciłem szybko, beznadziejnie: – Moja żona umarła nie tak dawno. Wiem, jak to jest… tak strasznie mi przykro.

Popatrzył na mnie tępo i wrócił do pozostałych, by wpatrywać się w parawany, a ja poczułem się bezużyteczny i niepotrzebny, przytłoczony litością.

Furgon zaatakował tuż przed pierwszą trzydzieści, ale dopiero przed piątą nowa ekipa śledcza pozwoliła ludziom się rozjechać. W końcu rozpowszechniono informację, że wszyscy mogą się oddalić, ale każdy samochód musi zatrzymać się przy bramie, a jego pasażerowie podać swoje nazwiska.

Zmęczeni, głodni, wymiętoszeni, często z zabandażowanymi skaleczeniami w kompletnym milczeniu wjeżdżali na wzgórze goście, którzy tak niedawno zjeżdżali w dół pełni oczekiwań. Jak uchodźcy, pomyślałem. Słychać było chór uruchamianych równocześnie silników, zaczynały się obracać pierwsze koła.

Jakiś mężczyzna dotknął mojego ramienia. Mój pierwszy pomocnik od tuneli. Był wysoki, siwiejący, miał inteligentne oczy.

– Jak pan się nazywa? – zapytał.

– Tony Beach.

– Ja jestem McGregor. Gerard McGregor. – To G wymówił miękko, głosem, w którym pobrzmiewały dalekie, choć niewątpliwe pogłosy szkockiego akcentu. – Cieszę się, że pana poznałem – dodał i wyciągnął dłoń, którą uścisnąłem.

Uśmiechnęliśmy się do siebie, potwierdzając wspólnotę doświadczeń, po czym mężczyzna odwrócił się i otoczył ramieniem przystojną kobietę stojącą obok; obserwowałem, jak przedzierali się przez różaną furtkę. Sympatyczny facet, pomyślałem i na tym się skończyło.

Wszedłem do domu, by sprawdzić, czy przed odjazdem mogę jeszcze w czymś pomóc Florze. Zastałem tam innego rodzaju ruinę. Opustoszałe już pomieszczenia na parterze przypominały obóz wojskowy, przed chwilą opuszczony przez olbrzymią armię. Pobrudzono chyba wszelkie filiżanki i spodki, całe szkło. Wszystkie butelki w barku były otwarte i puste. Popielniczki przepełnione. Na talerzach leżały resztki jedzenia. Poduszki były mocno pogniecione.

Goście, którzy nie dostali oczekiwanego lunchu, przeszli przez kuchnię jak szarańcza, wyjadając wszystko, co było pod ręką. Na blatach leżały puste puszki po zupach, w zlewie poniewierały się skorupki od jajek, dokładnie objedzone szkielety kurczaków mieszały się z pogniecionymi opakowaniami po herbatnikach i krakersach. Z lodówki zniknęły wszystkie jadalne produkty, a na kuchence zostały brudne garnki.

Usłyszałem cichy okrzyk na progu, odwróciłem się i zobaczyłem Florę, twarz miała poszarzałą i zmiętą, czerwona suknia była mocno pognieciona. Wskazałem gestem pełnym frustracji na cały bałagan, ale ona zdawała się traktować tę sytuację bez najmniejszych emocji.

– Musieli coś zjeść – powiedziała. – Nie ma sprawy.

– Posprzątam.

– Zostaw. Zrobię to jutro. – Weszła do kuchni i ciężko usiadła na jednym z drewnianych krzeseł. – To nie ma żadnego znaczenia. Powiedziałam im, żeby coś zjedli.

– Mogli przynajmniej po sobie posprzątać.

– Powinieneś lepiej znać to wyścigowe towarzystwo.

– A chcesz bym w czymś ci pomógł?

– Nie, w niczym. – Westchnęła głęboko. – Czy ty wiesz, ile osób zginęło? – Jej głos był kompletnie pozbawiony życia, zgaszony nadmiarem okropności.

Pokręciłem przecząco głową. I dodałem:

– Szejk i jeden z jego obstawy. Larry Trent. I jedna z kelnerek, która chyba jest żoną waszego stajennego. I inni, których nie znam.

– Chyba nie mówisz o Janey – powiedziała poruszona Flora.

– Nie wiem.

– Młoda i ładna. W lecie wyszła za Toma Wickensa. Mam nadzieję, że to nie ona.

– Obawiam się, że tak.

– O Boże. – Flora pobladła jeszcze bardziej, jeśli było to w ogóle możliwe. – Nie przejmuję się specjalnie szejkiem. To strasznie brzmi, poza tym że stracimy jego konie, ale o jego śmierci wiem już od paru godzin i nie robi to na mnie większego wrażenia. Jednak Janey…

– Myślę, że powinnaś jakoś wesprzeć Toma Wickensa – powiedziałem.

Wpatrywała się we mnie przez chwilę, po czym wstała i wyszła do ogrodu; widziałem przez okno, jak podeszła do mężczyzny w podkoszulku i otoczyła go ramionami. Tulił się do niej rozpaczliwie, przez sekundę zastanawiałem się nawet, komu z nich przynosi to większą pociechę.

Najbardziej widoczne śmieci w kuchni wrzuciłem do kosza, a resztę zostawiłem zgodnie z życzeniem Flory. Potem poszedłem do furgonetki z zamiarem powrotu do domu. Kiedy otworzyłem drzwiczki samochodu, wyrósł obok mnie młodziutki policjant.

– Przepraszam pana – zaczął, trzymając w pogotowiu notes i długopis.

– Słucham?

– Pana nazwisko?

Podałem nazwisko i adres, co skwapliwie zapisał.

– W którym miejscu namiotu pan się znajdował, kiedy wydarzył się ten incydent?

Incydent… wielkie nieba!

– Nie byłem w namiocie, byłem tutaj, przy furgonetce.

– Oo! – Jego źrenice poszerzyły się lekko. – W takim razie, czy zechciałby pan chwilkę zaczekać?

Oddalił się pospiesznie i po chwili wrócił w towarzystwie mężczyzny w cywilu, który szedł wolno z przygarbionymi ramionami.

– Pan… Beach? – spytał nowo przybyły. Niezbyt wysoki, niemłody. Wyraźnie nieagresywny.

Skinąłem twierdząco głową.

– Był pan tutaj, na zewnątrz, kiedy to się wydarzyło?

– Tak.

– A czy przypadkiem… czy widział pan furgon zjeżdżający ze wzgórza? – Miał spokojny głos, wymawiał każdą sylabę tak starannie, jakby ktoś miał czytać mu z warg.

Ponownie skinąłem głową. Westchnął z wyraźną satysfakcją, jakby takiej właśnie odpowiedzi poszukiwał od dawna, uśmiechnął się do mnie łaskawie i zaproponował, żebyśmy poszli do domu (gdzie będzie cieplej) w towarzystwie policjanta, który będzie protokołował.

Zasiedliśmy w bałaganie salonu, tam też odpowiadałem na pytania.

Mężczyzna powiedział, że nazywa się Wilson. Był zawiedziony, że nie widziałem tego momentu, kiedy furgon ruszył ze wzgórza, odczuwał zawód również z tego powodu, że nie dostrzegłem nikogo we wnętrzu czy w pobliżu furgonu, zanim zaczął się staczać.

– Ale jedno mogę panu powiedzieć na pewno. Furgonu nie zaparkowano na z góry ustalonym miejscu. Obserwowałem przyjazd kilku samochodów. Widziałem, jak przejeżdżały przez szczyt wzgórza, parkowały w rzędzie w kolejności, w jakiej przyjechały. Podobnie było i z furgonem. – Po chwili dodałem: – Szejk zjawił się dobrą godzinę przed pozostałymi gośćmi, dlatego jego mercedes stoi pierwszy w rzędzie. Zaraz po przyjeździe poszedł do stajni, obejrzeć konie, a kiedy zjawili się inni goście, dołączył do nich we wnętrzu namiotu. Nikt nie ustawiał go w jakimś określonym miejscu. Akurat byłem w namiocie, kiedy się zjawił w towarzystwie Jacka Hawthorna i Jimmy’ego, sekretarza Jacka. To czysty przypadek, że stanął akurat w tym, a nie innym miejscu. Zresztą nie stał przecież zupełnie nieruchomo przez cały czas. Musiał się przemieścić o parę kroków podczas tej godziny przebywania w namiocie.

Przerwałem, zapanowało chwilowe milczenie.

– Zanotował pan to wszystko? – spytał Wilson policjanta.

– Tak jest.

– Z napisu na furgonetce wynika, że jest pan sprzedawcą win, panie Beach. Czy to pan dostarczył napoje na to przyjęcie?

– Ja – przyznałem.

– I jest pan spostrzegawczy. – Powiedział to oschle, niemal z powątpiewaniem.

– No…

– Czy potrafiłby pan z równą dokładnością powiedzieć, gdzie znajdowali się inni goście? W ciągu całej godziny?

– Niektórzy z nich. Szejk zdecydowanie przyciągał uwagę. A kiedy jestem gdzieś z racji mojego zawodu, mam tendencję do pamiętania, gdzie stoją gospodarze i tak dalej na wypadek, gdyby mnie potrzebowali.

Obserwował mnie bez żadnych komentarzy, po czym zapytał:

– Co pil szejk?

– Sok pomarańczowy z lodem i wodę mineralną.

– A jego świta?

– Jeden gazowaną lemoniadę, a dwaj pozostali colę.

– Zanotowane?

– Tak jest.

Wilson przez chwilę wpatrywał się w czubki swoich butów, po czym wziął głęboki oddech jakby na znak powzięcia decyzji.

– Panie Beach, jeśli opiszę panu ubrania, czy potrafi pan dopasować do nich osoby?

– Jeśli je znałem…

– Garnitur z granatowego tenisu… Słuchałem znajomego opisu.

– Mężczyzna o nazwisku Larry Trent – powiedziałem. – Jeden z właścicieli koni w stajni Jacka Hawthorna. Ma… miał restaurację „Silver Moondance” pod Reading…

– Zapisał pan?

– Tak jest.

– Dobrze, panie Beach, a niebieska tweedowa spódnica i żakiet, jasnoniebieska wełniana bluzka, perły na szyi i kolczyki z perłami?

Skoncentrowałem się, usiłując sobie przypomnieć, a on kontynuował: – Zielonkawe, lekko włochate spodnie, oliwkowy sweter i musztardowa koszula. Brązowy krawat w musztardowe pasy.

– Och…

– Zna pan tego człowieka?

– Znam ich oboje. Pułkownik Fulham i jego żona. Rozmawiałem z nimi. Kupują ode mnie wino.

– Kupowali, panie Beach – powiedział z ubolewaniem Wilson. – To byłoby wszystko. Pozostali nieszczęśnicy zostali zidentyfikowani.

Przełknąłem ślinę.

– Ile…?

– W sumie? Osiem trupów. Ale mogło być gorzej. Dużo gorzej. – Wstał i zdawkowo uścisnął mi rękę. – Mogą wyniknąć reperkusje polityczne. Trudno mi powiedzieć, czy będziemy jeszcze czegoś od pana potrzebowali. Sporządzę raport. Do widzenia, panie Beach.

Oddalił się tym swoim powolnym krokiem, z przygarbionymi ramionami, za nim pomaszerował mundurowy policjant, a po chwili ja również wyszedłem do ogrodu.

Zapadał zmrok, gdzieniegdzie zapalały się już światła.

Zwinięto już prostokąt parawanów, dwie karetki szykowały się do wyjazdu przez wyrwę w żywopłocie spowodowaną przez furgon. Ponury rząd siedmiu całkiem zakrytych noszy stał na straszliwie pokrwawionej macie, ósme nosze znajdowały się w pewnym oddaleniu. Pewnie tam spoczywał szejk, bo dwaj pozostali przy życiu Arabowie pełnili nadal upartą wartę przy swoim księciu, jeden w nogach, drugi przy głowie.

W zapadających ciemnościach grupka udręczonych ludzi, wśród których była także Flora, pozbawionych już wszelkiej nadziei, obserwowała w milczeniu, jak załoga karetek podnosiła po kolei siedem noszy, żeby je stąd wywieźć. Podszedłem powoli do swojej furgonetki, usiadłem w szoferce, czekając na zakończenie tej ceremonii. Aż w końcu pozostał tylko szejk, osobny po śmierci tak jak w życiu, oczekujący na bardziej godny karawan.

Włączyłem silnik i światła, wjechałem za dwiema karetkami na wzgórze i bardzo przygnębiony zjechałem do doliny, do domu. Do ciemnego, pustego domu.

Poszedłem na górę, żeby się przebrać, ale po wejściu do sypialni po prostu położyłem się na łóżku, nie zapalając światła. Zacząłem płakać, pod wpływem szoku, litości, samotności i smutku.

Загрузка...