17

W sobotę rano wkrótce po otwarciu sklepu wpadła zadyszana Flora, tłumacząc, że jedzie po Jacka i chciałaby mi raz jeszcze podziękować za pomoc z Howardem i Orkneyem Swaylem.

– Nie ma za co. Bardzo mi się to podobało.

– Mimo wszystko, Tony, skarbie, chciałabym ci to dać. – Położyła na ladzie paczuszkę, zapakowaną jak prezent, a kiedy otworzyłem usta, żeby zaprotestować, zawołała: – Tony, nie sprzeczaj się ze mną, to dla ciebie i w dodatku absolutny drobiazg, i pewnie jeden już masz, ale jak wróci Jack, będę miała pełne ręce roboty, więc pomyślałam, że przywiozę ci to teraz.

Macierzyńskim ruchem poklepała mnie po ręku, pochyliłem się, żeby pocałować ją w policzek.

– Jesteś zupełnie nieznośna. Ale dziękuję.

– W porządku, skarbie. Gdzie twój temblak?

– Zapomniałem go dzisiaj. Został w domu.

– Nie przemęczaj się, skarbie, dobrze? A kiedy będziesz miał trochę czasu, pamiętaj o naszych drinkach. – Wyłowiła z torebki listę. – Po powrocie Jacka znowu zaczną przychodzić właściciele, a niektórzy piją jak smoki, chociaż nie powinnam tego mówić. Jack czasami grozi, że dopisze im to do rachunków jako lekarstwa dla koni, ale trudno mieć do niego o to pretensje, prawda, skarbie?

– No… tak.

Położyła listę na ladzie koło prezentu, oznajmiła, że w drodze do szpitala musi załatwić tysiąc spraw, i oddaliła się lekkim krokiem.

Z ciekawością odpakowałem paczuszkę i przekonałem się, że prezent ma tylko niewielkie rozmiary, ale nie dotyczy to jego ceny. Pod białym błyszczącym papierem znajdowało się pudełeczko od jubilera z Reading, a w środku na czerwonym aksamicie spoczywał srebrny scyzoryk.

Niekoniecznie podniósłby na duchu harcerza. Nie pękał od trzynastu ostrzy i haczyka do wyciągania kamyczków z końskich kopyt jak ten, który stanowił przedmiot dumy mojego dzieciństwa. Podłużny, elegancki przedmiot z ostrym stalowym ostrzem chowanym z jednej strony, z drugiej ukrywał się korkociąg. Scyzoryk podobał mi się i z wyglądu, i z dotyku i choć rzeczywiście miałem już nożyk kieszonkowy, był on stary i tępy. Wyjąłem z kieszeni stary scyzoryk i zastąpiłem go nowym. Przez cały ranek myślałem ciepło o Florze.

Ridger jeszcze poprawił mój dobry humor, bo zadzwonił z informacją, że przez kilka najbliższych dni nie będzie wędrówek po pubach; przydzielono mu inne zadania, więc spotkamy się dopiero we środę. Przyjedzie po mnie o dziesiątej piętnaście.

Powinienem mu chyba powiedzieć o pani Alexis i o numerze telefonu tajemniczego Vernona, ale nie zrobiłem tego. Ze zdumieniem przekonałem się, że moje poczucie lojalności wiąże się raczej z Gerardem niż z policją. Chyba bardzo skutecznie zaraziłem się od niego przekonaniem, że najważniejszy jest interes klienta, który płaci, a dopiero potem sprawiedliwość.

Prawdę mówiąc, spytałem Ridgera półżartem, komu powinienem zameldować, jeśli na własną rękę znajdę podejrzaną szkocką, a on po długim namyśle odpowiedział z absolutną powagą, że najlepiej będzie od razu poinformować nadinspektora Wilsona, ponieważ Ridger wraz z wieloma policjantami musi jechać na północ i pomóc przy bardzo nieprzyjemnych pikietach, co zmienia sytuację, tym bardziej że nie może przewidzieć, kto będzie miał służbę podczas jego nieobecności.

– A jak mogę się skontaktować z nadinspektorem? – spytałem. Kazał mi chwilę poczekać, po czym wrócił z bezpośrednim numerem telefonu do pokoju grupy zajmującej się sprawą Zaraca. W dzień i w nocy, powiedział. Absolutny priorytet.

– A czy szkocka z „Silver Moondance” też należy do priorytetów?

– Oczywiście. Wszystko.

– W porządku, sierżancie. Do zobaczenia w środę. Powiedział, że taką ma nadzieję, i pożegnał się.

Odczuwając wielką ulgę, że zostałem zwolniony od picia, sprzedałem licznym klientom bardzo dużo wina, pani Palissey kręciła się rozpromieniona, a Brian wynosił paczki do samochodów. Zdawało się, że po raz pierwszy od dawna będzie to całkiem normalny dzień, dopóki o jedenastej nie zadzwoniła Tina McGregor.

– Gerard pojechał do biura – powiedziała. – Wolałabym, żeby nie robił tego w soboty, zwłaszcza że nie czuje się jeszcze zupełnie dobrze po ostatniej niedzieli, ale wszelka dyskusja z nim jest niemożliwa. W każdym razie mam panu przekazać, że rozszyfrowali numer, który mu pan wczoraj podał, ale nie wygląda to zbyt obiecująco. To telefon wielkiej firmy gastronomicznej na torze wyścigowym Martineau Park. Powiedział, że gdyby chciało się panu tam pojechać, mógłby pan zapytać, czy Vernon, zdaje się, że takie imię podał, a więc czy Vernon jeszcze u nich pracuje. Powiedział też, że gdyby pan spotkał Vernona osobiście, to panu pozostawia decyzję o zapytanie go, skąd brał szkocką i wino. Czy to dla pana zrozumiałe?

– Jak najbardziej. A jak bark Gerarda?

– Nic na ten temat nie mówi, ale dali mu antybiotyki.

– Czyżby wdała się infekcja? – spytałem zaniepokojony.

– Nic nie powiedział. Chciałabym tylko, żeby trochę zwolnił.

Nie robiła wrażenia złej czy szczególnie zaniepokojonej, ale z głosu Tiny nigdy nie dało się wywnioskować jej reakcji.

– Przykro mi – rzuciłem cicho.

– Nie ma powodu – odparła tym samym spokojnym tonem. Poinformowała mnie jeszcze, że Gerard prosi, żebym później zadzwonił do niego do domu, jak mi się powiodło w Martineau Park.

To dziwne, pomyślałem, odkładając słuchawkę, że tyle czasu spędziłem na torze w Martineau Park w ubiegły wtorek po południu, nie mając najmniejszego pojęcia o istnieniu Vernona wśród personelu firmy gastronomicznej tak znienawidzonej przez Orkneya Swayle’a. Zycie, jak mówi Gerard, jest pełne paradoksów.

Pani Palissey przygotowana na to, że wyjadę z Ridgerern, bez problemu zaakceptowała moją zastępczą podróż do Martineau Park.

– Oczywiście, panie Beach. Nie ma sprawy.

Uraza i złośliwość może i jest dominującą cechą klimatu społecznego, ale pani Palissey chlubnie wznosi się ponad nie. Pani Palisseyjest pozbawioną złośliwości i usłużną osobą i chwała jej za to. Obiecałem, że jej to wynagrodzę, co spotkało się z obojętnym przyzwoleniem, jakby moje zapowiedzi nie robiły jej większej różnicy.

Jechałem do Martineau Park, zastanawiając się, czy w ogóle będzie tam ktokolwiek. Nie był to dzień wyścigów, więc nie będzie tłumów. Nigdy jeszcze nie byłem na torze wyścigowym w dzień, kiedy nie odbywały się gonitwy, nie wiedziałem więc, jakiego rodzaju aktywności należy oczekiwać od kierownictwa, konserwatorów, ogrodników czy sprzątaczy. Cały dział gastronomiczny najpewniej będzie w ogóle zamknięty. Najpewniej po prostu zawrócę od razu w drogę powrotną.

Przynajmniej brama na parking była otwarta i niestrzeżona. Przejechałem przez puste połacie trochę poszarzałej trawy i postawiłem rovera na końcu krótkiego szeregu samochodów blisko wejścia na padok. Tutaj brama była również otwarta i niestrzeżona, podczas gdy w dni wyścigów czujni stróże porządku sprawdzali, kto w przelewającej się rzece ludzi ma plakietkę upoważniającą do wejścia.

Niesamowicie wyglądało to miejsce aż tak opustoszałe. Bez ludzi wybrzuszona linia budynków wydawała się gigantyczna. Obecność ludzka zdawała się redukować ich proporcje, wypełniać przestrzenie, sprawiała, że zdawały się bardziej przyjazne, nabierały wygodniejszej skali. Ilekroć tutaj byłem, nie uświadamiałem sobie ogromu tego miejsca.

W pobliżu sali wag nie było nikogo, chociaż drzwi także były otwarte. Z zaciekawieniem wszedłem do środka, oglądając sanktuarium, do którego bywalcy wyścigów normalnie nie mieli wstępu, przyglądałem się samym wagom i płaskim kawałkom ołowiu używanym jako obciążenie. Wszedłem do szatni dżokejów, patrzyłem na rzędy pustych wieszaków, pustych ławek, pustych stojaków na siodła; nie było tu najmniejszego śladu życia. Kiedy cyrk wyścigowy przenosił się na inne miejsce, pozostawiał po sobie jedynie kurz.

Gerard mógł uważać tę wizytę za stratę czasu, ale pewnie już nigdy nie trafi mi się podobna okazja. Dłuższą chwilę zaglądałem do pomieszczenia z napisem „Sędziowie”, w którym stał jedynie stół, sześć bardzo zwyczajnych krzeseł i wisiały dwa równie przeciętne obrazki. Żadnych pamiątek, żadnych śladów tak istotnych i decydujących debat komisji sędziowskiej, które się tu odbyły.

Wróciłem na świeże powietrze i do powierzonego mi zadania. Trafiłem na lekko uchylone drzwi z napisem „Dyrektor toru”. Pchnąłem je nieśmiało i zobaczyłem, że w środku siedział przy biurku mężczyzna i pisał. Podniósł głowę i gęste brwi i bardzo uprzejmie zapytał: – W czym mogę pomóc?

– Szukam firmy gastronomicznej.

– Wejścia dla dostawców?

– Mmm… tak.

– Musi pan przejść do końca na tyłach trybun. Naprzeciwko będzie budynek totalizatora. Skręci pan w prawo. Obok totalizatora zobaczy pan Celebratlon Bar, ale proszę wejść drzwiami na prawo, trochę wcześniej. To zielone drzwi. Nierzucające się w oczy. Na zewnątrz stoi kilka pustych skrzynek po piwie, chyba że zgodnie z moją prośbą już je uprzątnięto…

– Dziękuję.

Uprzejmie skinął głową i pochylił się nad swoimi papierami, a ja poszedłem na koniec trybun, znalazłem zielone drzwi i skrzynki piwa, tak jak mówił.

Przekonałem się także, że właśnie w tym momencie odbywa się dostawa. Duża ciemna furgonetka stała przed zamkniętymi frontowymi drzwiami Celebration Bar, jej tylne drzwiczki były szeroko otwarte, a dwaj robotnicy w brązowych kombinezonach rozładowywali ładunek dżinu, przenosząc go z furgonetki na wózek widłowy.

Zielone drzwi też były otwarte, podparte skrzynka. Wszedłem w te drzwi tuż za dwójką mężczyzn w kombinezonach, którzy wwozili do środka dżin tej marki, jakiej nie chciał w swojej loży Orkney.

Drzwi, jak się zorientowałem, prowadziły do bardzo słabo oświetlonego, dwumetrowej szerokości korytarza, który ciągnął się w głąb tak daleko, jak sięgał wzrok. Uświadomiłem sobie, że ten korytarz musi przebiegać na całej długości głównych trybun, że stanowi wewnętrzny komunikacyjny krąg pacierzowy, bebechy budynku, niewidoczne z zewnątrz.

Mężczyźni z dżinem minęli troje kolejnych zamkniętych zielonych drzwi, opatrzonych napisami Magazyn A, B i C, potem otwarte drzwi Magazynu D, w którym widać było jedynie kilka głębokich brytfann, jakich używają piekarze.

Kilka kroków dalej dżin gwałtownie skręcił w lewo, a ja za nim. Znalazłem się w szerszym bocznym korytarzu, prowadzącym do otwartych, ale ciężkich i zdecydowanie funkcjonalnych drzwi. Za tymi drzwiami było dużo widniej, najwyraźniej była tam większa przestrzeń i więcej ludzi. Wszedłem tam, zastanawiając się, czy Vernon to imię, czy nazwisko i czy istnieje najmniejsza choćby szansa, że jest w pracy w sobotę.

Tuż za ciężkimi drzwiami znajdował się duży magazyn zastawiony na wysokość człowieka ciasno upchanymi skrzynkami z piwem, takimi samymi jak te na zewnątrz, tyle że skrzynki tutaj były pełne. Po lewej była odgrodzona część, drewniane ściany na wysokość pasa, a wyżej szkło, w tej przegrodzie znajdowało się biurko, segregatory, kalendarz i papiery. Drzwi po prawej prowadziły do jeszcze większego magazynu, gdzie skrzynie pełne trunków wznosiły się niemal do sufitu, a ich duże kolumny zajmowały również środek pomieszczenia. W Martineau Park, pomyślałem, odbędzie się na początku listopada wyścig z przeszkodami w ramach Jesiennego Karnawału, więc gromadzą już odpowiednie zaopatrzenie. Podczas festiwalu w Cheltenham w marcu, jak mi powiedział jeden handlarz win, wielbiciele wyścigów z przeszkodami w ciągu trzech dni oprócz morza piwa wypili sześć tysięcy butelek szampana, dziewięć tysięcy butelek innych win i cztery tysiące butelek wódek. Na oko wydawało się, że w Martineau spodziewają się przynajmniej podwoić te liczby.

Dżin pojechał do wewnętrznego składu, gdzie dołączył do już istniejących olbrzymich zapasów. A ja ponownie poszedłem za nim. Olbrzymi facet ze stertą papierów w ręku sprawdzał dostarczone ilości, a inny na każdym wyładowanym pudle stawiał znaczek czarnym markerem.

Na mnie nikt nie zwracał uwagi. Stałem tam jakby niewidzialny dla nich wszystkich, powoli dotarło do mnie, że każdy zespół uważa, że należę do tego drugiego zespołu. Dwaj ludzie w drelichach zdjęli paletę z wózka widłowego, wzięli na wózek pustą paletę z niewysokiego stosu i ruszyli w kierunku drzwi. Mężczyzna z markerem umieszczał skrzynie w odpowiednich miejscach, znakując każdą z nich, a człowiek z bloczkiem obserwował i liczył.

Pomyślałem, że lepiej poczekać, aż skończą, zanim im przerwę, a kiedy patrzę na to z perspektywy, zaczynam podejrzewać, że ta krótka chwila wahania mogła mi ocalić życie.

W kantorku zadzwonił telefon, przeraźliwie głośno.

– Mervyn, idź odebrać – powiedział mężczyzna z bloczkiem, a pomocnik z markerem natychmiast wypełnił polecenie. W tym momencie mężczyzna z bloczkiem zmarszczył brwi, jakby coś sobie przypomniał, szybko rzucił okiem na zegarek i zawołał: – Mervyn, ja odbiorę. Ty posprzątaj te skrzynki po piwie, tak jak chciał ten facet. Wsadź je do składu D. Poczekaj na zewnątrz, dopóki cię nie zawołam. I powiedz im, żeby nie przywozili następnej partii, dopóki nie skończę rozmowy, dobra? – Przesunął po mnie wzrokiem, ledwo zauważając moją twarz. – No, to idź i im powiedz.

Ruszył w stronę kantorka, a ja zostałem na miejscu jak wmurowany, dochodził do mnie jego głos mówiący do telefonu, przez szklaną ściankę działową widziałem część jego pleców.

– Tak, przy telefonie. Tak, tak. Mów.

Zanim zdążyłem podjąć świadomą decyzję, czy się usunąć, czy nadal podsłuchiwać, z korytarza dobiegł inny donośny głos, któremu towarzyszył odgłos zbliżających się kroków.

– Vernon? Jesteś tam?

Zaraz za drzwiami skręcił w lewo w stronę kantorka; mimo totalnego zaskoczenia nie mogłem się mylić. Paul Young.

– Vernon!

– Tak, chwileczkę, zaraz idę… – Vernon, ten od bloczka, zatkał ręką słuchawkę telefonu i obracał się już w kierunku nowo przybyłego. Żaden z nich nie patrzył w moją stronę, jednak wycofałem się z ich pola widzenia.

Paul Young.

Zdawało się, że mój umysł się zaciął, a ciało jest z ołowiu.

By wydostać się na świat zewnętrzny, musiałbym przejść obok kantorka, a przez te wszystkie szyby Paul Young na pewno by mnie zobaczył. Mógł nie zwrócić na mnie szczególnej uwagi tamtego poniedziałkowego ranka w barze „Silver Moondance”, ale na pewno od tamtej pory wiele o mnie myślał. Asystent asystenta powiedział mu, kim jestem. Wysłał do mojego sklepu złodziei ze spisem. Musi wiedzieć, jak się skończyła ta wyprawa. Musi także wiedzieć, że nie osiągnęła swego głównego celu. Pomyślałem, że gdyby mnie teraz zobaczył, poznałby mnie, i ta myśl napełniła mnie tępym, paraliżującym mięśnie strachem.

W tym akurat momencie ani Vernon, ani Paul Young chyba się nie poruszali, ale pchany niewątpliwie atawistycznym instynktem jaskiniowym ściganych i osaczonych szukałem w jasno oświetlonym magazynie zaciemnionej kryjówki.

Nie było tu żadnych zakamarków, jedynie solidne geometryczne bloki i kolumny skrzyń z butelkami. Między niektórymi blokami były wąskie przesmyki, w które mógłbym się wślizgnąć… i gdzie każdy przechodzący w pobliżu mógłby mnie wypatrzyć bez trudu. Najlepiej na samym końcu, pomyślałem w panice. Tam może nie pójdą.

Aleja będę musiał tam dotrzeć, a w każdej sekundzie, w każdej sekundzie… To było zbyt daleko. Coś innego… szybko…

Wspiąłem się.

Wspiąłem się na najwyższy i najszerszy stos, który przypadkiem składał się ze skrzynek nie najlepszego szampana. Położyłem się płasko na brzuchu na samym szczycie, plecami przy ścianie. Od sufitu dzieliło mnie około trzydziestu centymetrów. Skrzynki rozciągały się daleko za moją głową z jednej strony, a z drugiej daleko poza stopy. Widziałem jedynie morze kartonu. Nie widziałem podłogi. Ani ludzi. Serce podskakiwało mi jak gumowa piłeczka, chciałem zamknąć oczy metodą strusia – jeśli sam nie widzę, nie jestem widziany.

Konsultacja nie obejmowała zbytniego zbliżania się do Paula Younga.

Co za niewczesny śmiech!

Gdyby znalazł mnie na szczycie skrzynek szampana, na pewno zachowałby się jak krokodyl. Czy zawsze miał w swoim rollsie gipsowe bandaże?

Dlaczego nie uciekłem? Gdybym uciekał, może by mnie nie dogonił. Powinienem był po prostu zmykać. To byłoby znacznie lepsze. Dokoła byli ludzie… Byłbym bezpieczny. A teraz jestem uwięziony na wysokości kilku metrów na płynnej górze i jeszcze nigdy w życiu nie czułem się tak przerażony.

Wyszli z kantorka do głównego magazynu. Zacisnąłem zęby i oblałem się potem.

Gdyby zaczęli mnie szukać… gdyby wiedzieli, że gdzieś tu jestem… na pewno by mnie znaleźli.

– Nie jestem zadowolony. Chcę sam sprawdzić.

To ostry głos Paula Younga, pełen agresywnej determinacji i tak bliski, jakby mówił wprost do mnie. Starałem się nie drżeć… nie szeleścić o karton… nie oddychać.

– Ale mówiłem ci… – To ten z bloczkiem.

– Gówno mnie obchodzi, co mówiłeś. Jesteś cwanym draniem, Vernon. Kłamstwo to dla ciebie jak splunięcie. Ostrzegałem cię dwukrotnie i nie ufam ci. Według mojego rozeznania powinieneś nadal mieć tutaj dwadzieścia cztery skrzynki szkockiej. Tu zapisałem, ile powinieneś mieć pod poszczególnymi etykietami. I uprzedzam cię, Vernon, że lepiej dla ciebie, żebyś pokazał mi właśnie takie ilości, bo jeśli się przekonam, że sprzedawałeś coś jeszcze na swój rachunek i brałeś sobie forsę, to wylatujesz.

– Twoja lista nie będzie aktualna – odparł wyraźnie obrażony Vernon. – Dużo sprzedałem do tej winiarni w Oksfordzie.

– Ile etykiet? – spytał ostro Paul Young.

– Dwie.

– Lepiej, żeby wszystko się zgadzało. Możesz mi pokazać faktury? Vernon powiedział zaczepnie: – Za bardzo utrudniasz sprzedaż, nie pozwalając, żeby było więcej niż dwa gatunki w każdym miejscu. Nikt nigdy nie powiedział, że są takie same. Ile mieliśmy skarg, może mi powiesz?

Twój brat sprzedawał wszystkie sześć przez lata i nikt nigdy nie powiedział, że nie odpowiadają etykietom.

– Ktoś musiał się poskarżyć – mówił z naciskiem Paul Young – bo w przeciwnym razie skąd by się tam znalazł ten węszący handlarz win, który wszystkiego próbował i informował policję? Już więcej nie ryzykuję wszystkich sześciu na raz, dla nikogo. Jeśli chcesz zostać, Vernon, będziesz robił to, co mówię. I lepiej, żebyś o tym nie zapominał. A teraz sprawdźmy zapasy, i lepiej dla ciebie, żeby się nie okazało, że mnie oszukujesz.

– Wszystko jest tam w głębi na samym końcu – rzekł Vernon posępnie. Ich głosy przycichły, stawały się mniej wyraźne w miarę jak zbliżali się do końca długiego pomieszczenia.

Na samym końcu… gdybym poszedł tam się schować… gdyby starczyło mi czasu. Wielki Boże…

Zastanawiałem się, czy zauważą moje stopy. Myślałem o ucieczce, ale nie miałem wątpliwości, że moje pierwsze poruszenie zwróciłoby ich uwagę. Doszedłem do wniosku, że jeśli zdarzy się najgorsze, to mogę się bronić, rzucając butelkami szampana. Butelki do szampana były ze wzmocnionego szkła, bo gdyby się stłukły, byłyby to minigranaty, eksplodujące pod wpływem gazu w ostre szklane noże. Latające szkło stanowiło śmiertelne zagrożenie, o czym ludzie na ogół zapominali, oglądając aktorów bez skaleczenia przebijających się przez szyby w filmach. Jednak to fikcyjne szkło zrobione było z cukru, żeby oszczędzić kaskaderów… małe dzieci ginęły od upuszczenia butelki z napojem gazowanym… a ja będę walczył szampanem, jeśli zostanę do tego zmuszony.

Zostali na końcu pomieszczenia przez parę minut, ich głosy nadal dochodziły do mnie przytłumione. Kiedy wrócili, stosunki między nimi bynajmniej nie uległy poprawie.

– Miałeś tu z powrotem całą szkocką z „Silver Moondance” – powiedział z wściekłością Paul Young. – Sam ją przywiozłem. Co z nią zrobiłeś?

Milczenie Vernona.

– Postawiłem czerwone kółko na każdym pudle stamtąd, kiedy ładowaliśmy je z Zarakiem. Pewnie tego nie zauważyłeś? Nie ufałem ci, Vernon. I miałem cholerną rację. Przydałeś mi się, nie zaprzeczam. Ale nie jesteśjedynym magazynierem, który potrafi przetasować trochę papieru. Jesteś pazerny i niebezpieczny. Zabawa skończona, Vernon. Według mnie brakuje ci dwudziestu ośmiu skrzynek, a ja nie pozwolę, żeby mnie okradano. Miałeś w tym przyzwoity udział. Bardzo przyzwoity. Ale przesadziłeś. Koniec. Jutro po południu zabieram resztę moich zapasów jedną z furgonetek, a ty masz tu czekać z kluczami i wszystkiego dopilnować.

Vernon, broniąc się gniewem i zapominając o wszelkiej ostrożności, wybuchnął: – Jeśli zerwiesz ze mną, pożałujesz tego.

Zapanowało krótkie, pełne napięcia milczenie, po czym Paul Young oznajmił bezwzględnym głosem: – Ostatnią osobą, która groziła mi w ten sposób, był Zarac.

Vernon nie odpowiedział. Czułem, że włosy mi się jeżą, oddech ustaje, a skóra robi się zimna.

Usłyszałem za dużo.

Jeżeli przedtem znajdowałem się w niebezpieczeństwie, to teraz ono się podwoiło. Przerażała nie tylko groźba śmierci, ale jej sposób… koszmar białego miękkiego bandaża na nosie i ustach, przemieniającego się w skałę, paraliżującego oddech… to mi groziło, gdyby Paul Young dowiedział się, że słyszałem… tak mi się w każdym razie wydawało, kiedy leżałem wystraszony, próbując opanować drżenie czy skurcz, żeby nie naruszyć chwiejnej równowagi kolumny skrzynek.

Vernon musiał wiedzieć, co się stało z Zarakiem. Nic nie odpowiedział, a Paul Young nie uznał za stosowne dokładniej wyjaśniać, co miał na myśli. Słyszałem jego mocne, pewne kroki oddalające się w kierunku drzwi do kantorka, a za nimi niepewne, powłóczące stąpanie Vernona.

Usłyszałem, jak Vernon mówi głośno, ze złością: – Co wy robicie? Mówiłem, żeby nie wnosić tej partii, dopóki nie będę gotów.

Dwaj mężczyźni w brązowych kombinezonach z cudownym brakiem szacunku dla poleceń właściwym pewnemu typowi brytyjskich robotników pchali zdecydowanie swój widłowy wózek do magazynu.

Nie widziałem ich, ale słyszałem wyraźnie. Jeden z nich oświadczył wojowniczo: – Półtorej stawki czy nie, kończymy punktualnie o wpół do pierwszej, a jeśli do tej pory nie zdążymy rozładować, to zabieramy z powrotem. Nie możemy sterczeć i wyczekiwać, aż skończysz swoje prywatne telefony.

Vernon był wzburzony. Słyszałem, jak nawoływał „Mervyn, Mervyn, wracaj!”, a Mervyn powrócił z wiadomościami, które znacznie pogarszały moją i tak niepewną sytuację.

– Wiesz, że jest tu furgonetka Bakertona? Przywieźli jeszcze pięćdziesiąt skrzynek Pol Roger White Foil.

Pol Roger White Foil to było to, na czym leżałem.

Jeśli zajmie ich Pol Roger, to ktoś na pewno mnie zauważy. To niemal nieuniknione. Trudno, żeby dostawcy zignorowali faceta leżącego na szczycie ich skrzynek… natychmiast to zauważą… każdy by zauważył.

Vernon oświadczył niepewnie: – No, skoro przywieźli… idź i policz, co wyładowują, ostatnim razem brakowało dwóch skrzynek… A wy tam, od dżinu, postawcie tę partię osobno, jest nie sprawdzona.

Pospieszne polecenia przerwał zdecydowany głos Paula Younga:

– Vernon, jutro po południu. Punktualnie o drugiej. Odpowiedź Vernona zagłuszyła gorąca sprzeczka dostawców dżinu na temat piłki nożnej, która toczyła się niemal tuż przy moich stopach. Nie słyszałem już Paula Younga. Usłyszałem za to dużo o wątpliwym faulu i wzroku sędziego.

Pozostawanie na szczycie sterty szampana wydawało się beznadziejne, choć dawało pozór niewidzialności. Wkrótce nastąpi odkrycie od strony żołądka albo od nóg… jedno albo drugie było nieuniknione.

Obecność tych wszystkich dostawców musi zapewniać jakieś bezpieczeństwo, pomyślałem.

A więc na nogi.

Ześlizgnąłem się tyłem i zeskoczyłem w wąskim przejściu między masą Pol Rogera a mniejszym blokiem Kruga.

Drżałem. To na nic. Wyszedłem z szampanowego schronu odrętwiały ze strachu i podszedłem do facetów od dżinu.

Jeden z nich przerwał opowieść o specjalnym kopie w kolano i powiedział: – Jak rany, skąd się wziąłeś?

– Sprawdzam – wyjaśniłem ogólnikowo. – Skończyliście?

– Prawie. – Fachowo wyładowali kilka ostatnich skrzynek. – To wszystko. Podpiszesz nam kwit?

Jeden z nich wyjął z górnej kieszeni kombinezonu żółtą złożoną kartkę i podał mi.

– Zaraz – poszukałem pióra. – No już.

Rozłożyłem żółtą kartkę, oparłem na skrzynce dżinu, podpisałem nieczytelnie w odpowiednim miejscu i oddałem im.

– W porządku. Zjeżdżamy.

Zostawili wózek widłowy na środku szerokiego centralnego przejścia i ruszyli do drzwi. Niemal bez zastanowienia chwyciłem rączkę wózka i pchając go, ruszyłem za nimi i w ten sposób znalazłem się twarzą w twarz z Vernonem.

Miał pot na czole. Wyglądał na udręczonego, niewielkie oczy nad bujnymi wąsami zdawały się niespokojne, przez otwarte usta wydobywał się ciężki i przyspieszony oddech.

Na mój widok lekko się skrzywił. Tym razem towarzyszył ładunkowi białych pudeł. Puściłem wózek, przeszedłem koło Vernona i transportu szampana, znalazłem się w korytarzu. Nie widać było Paula Younga, nie słychać było krzyków, nikt mnie nie gonił.

Doszedłem za mężczyznami od dżinu w brązowych kombinezonach za zakręt do głównego korytarza. Do wolnej przestrzeni na powietrzu pozostawał już tylko krótki odcinek… ale on tam był, Paul Young, stał przed zielonymi drzwiami w świetle dnia, zdawał się na kogoś czekać, masywny, krępy, niczym się nie wyróżniający, facet pozbawiony litości.

Obejrzałem się za siebie. Vernon oderwał się od pudeł szampana, szedł w moją stronę z miną niezdecydowaną, pytającą, niemal podejrzliwą.

– Hej, ty tam. Nie widziałem, jak tu wchodziłeś.

– Mam dyżur – odparłem szybko. – Sprawdzam tylko.

Bruzda na czole Vernona pogłębiła się. Paul Young stał przy zewnętrznych drzwiach nieruchomy, doskonale widoczny, obserwował coś na zewnątrz.

Zwróciłem się w stronę jedynej możliwości, długiego przejścia prowadzącego w głąb pod trybuny. Vernon popatrzył w ślad za moim wzrokiem, zobaczył Paula Younga i zacisnął wargi. Nie dałem mu więcej czasu na sprecyzowanie podejrzeń na mój temat, ruszyłem długim korytarzem, jakby każdy jego fragment był mi doskonałe znany. Kiedy mniej więcej po piętnastu krokach obejrzałem się, Vernon nadal nie ruszył się z miejsca, nadal patrzył w moją stronę. Pomachałem mu ręką. Za nim Paul Young dalej blokował wyjście na zewnątrz. Kontynuowałem swój marsz, próbując zapanować nad naglącą potrzebą puszczenia się biegiem. Za żadną cenę nie wolno ci się ponownie obejrzeć, powtarzałem sobie. Vernon poszedłby za mną.

Nie oglądaj się.

Nie biegnij.

Kroczyłem pewnie dalej, zupełnie nie wiedząc, dokąd idę.

Загрузка...