6

Flora zaprowadziła mnie do kuchni po szklanki, uchowało się ich wszystkiego dziewiętnaście.

– Bardzo mi przykro – powiedziała.

Wzruszyłem ramionami. – To cud, że zachowało się aż tyle. Nie martw się, ubezpieczenie mi to pokryje.

Pomogła mi zapakować szkło do pudła, na jej miłej okrągłej twarzy malowało się zatroskanie.

– Ubezpieczenie! – wykrzyknęła. – Słyszę to słowo od samego rana. Ale kto może ubezpieczyć od podobnej tragedii? Oczywiście my nie mieliśmy żadnego ubezpieczenia, takiego specjalnego na przyjęcie. A ci biedacy, do+ których należy furgon… Sally… to znaczy żona właściciela dzwoniła do mnie w czasie lunchu i bez przerwy powtarzała histerycznie, że Peter nigdy, ale to nigdy, nie zapomina o zaciągnięciu ręcznego hamulca i zawsze, ale to zawsze, zostawia furgon na biegu i że będą zrujnowani, jeśli towarzystwo ubezpieczeniowe udowodni, że to było zaniedbanie. Biedacy. – Popatrzyła na mnie. – Ale wiem, że nie zamknął drzwi. Zapytałam ją o to. Obawiam się, że bardzo ją to rozzłościło. Oświadczyła, że nie zamyka się samochodu, przyjeżdżając do przyjaciół.

Pomyślałem z goryczą o skradzionym szampanie, ale nie odezwałem się.

– Wyjaśniła, że przyjechali furgonem tylko dlatego, że właśnie kupili nowego konia i wracali z nim do domu. Ten koń dalej tu jest, w jednym z naszych wolnych boksów na tyłach. Sally oświadczyła, że już nigdy więcej nie chce go widzieć. Była okropnie roztrzęsiona. To wszystko jest tak niewypowiedzianie straszne.

Flora odprowadziła mnie do furgonetki, kiedy odnosiłem szklanki. Widać było, że niechętnie się ze mną rozstaje.

– Nie zrobiliśmy tych notatek dla Jacka – przypomniała, więc wróciliśmy do kuchni.

– Jeśli jutro też będziesz się czuła niepewnie, przyjadę na wieczorny obrządek – zaproponowałem. – Szczerze mówiąc, dzisiaj sprawiło mi to wielką przyjemność.

– Tony, jesteś kochany. Bardzo bym chciała, żebyś przyjechał. – Znowu odprowadziła mnie do furgonetki.

– Przez całe rano policja węszyła wokół furgonu – powiedziała, patrząc na nieruchomego zielonego potwora. – Obsypywali go proszkiem i bez przerwy kręcili głowami.

– Pewnie szukali odcisków palców.

– Chyba tak. Ale cokolwiek tam znaleźli, niezbyt im się spodobało. Ale wiesz, jacy oni są, nie powiedzieli mi ani słowa.

– Poszłaś rzucić okiem po ich odjeździe?

Pokręciła przecząco głową, jakby w ogóle nie wpadła dotychczas na taki pomysł, ale natychmiast ruszyła przez trawnik w stronę furgonu. Poszedłem za nią, zrobiliśmy rundę dokoła pojazdu, oglądając liczne szaro-różowe smugi na całej karoserii.

– Musiały go dotykać setki ludzi – orzekła z rezygnacją Flora.

W tym operatorzy dźwigu, pomyślałem, i ci, którzy wypuścili konia, a wcześniej właściwie dowolna liczba ludzi.

Pod wpływem impulsu otworzyłem drzwiczki od strony pasażera i wszedłem do szoferki.

– Jesteś pewien, że możesz tam wchodzić? – pytała zaniepokojona Flora.

– Przecież nie powiedzieli ci, żebyś trzymała się z daleka?

– Nie… dzisiaj już nie.

– Więc nie ma sprawy.

Rozejrzałem się. We wnętrzu szoferki było dużo więcej śladów proszku, a także mnóstwo odcisków palców, ale tutaj wydawały się mniej zamazane. Przyglądałem się im z ciekawością, ale bez specjalnych nadziei; po prostu nigdy nie widziałem tego naprawdę, jedynie w niezliczonych filmach.

Nagle coś dotarło do mojej świadomości: liczne odciski były bardzo małe.

Odciski maleńkich palców na winylowych obiciach obu przednich siedzeń. Na całej kierownicy, na lewarku biegów i na ręcznym hamulcu. Maleńkie…

Wysiadłem i powiedziałem Florze o tych odciskach i zainteresowaniu detektywa Wilsona, kiedy wspomniałem mu o chłopcu i o psie.

– Chcesz powiedzieć, że dziecko spowodowało cały ten koszmar? – pytała z przerażeniem.

– Tak by się wydawało. Wiesz, jak dzieci się bawią. Uwielbiają samochody. Kiedy rozwożę zamówienia, zawsze wdrapują się do mojej furgonetki. To mali niszczyciele, jeśli tylko się ich nie pilnuje. Przypuszczam, że dzieciak zwolnił hamulec i biegi. A kiedy już uciekł razem z psem, ciężar furgonu sprawił, że zaczął się staczać. Wystarczyłoby nawet najmniejsze pochylenie stoku.

– O Boże. – Flora wydawała się coraz bardziej przygnębiona. – Czyje to było dziecko?

Opisałem chłopca najdokładniej, jak potrafiłem, ale stwierdziła, że nie może pamiętać wyglądu wszystkich znajomych dzieci, bo przecież tak szybko się zmieniają.

– Nie szkodzi. Wilson ma adresy wszystkich twoich gości. Znajdzie. A ciebie, Floro, powinno to cieszyć. Bo jeśli to czyjeś dziecko zwolniło hamulec, twoim przyjaciołom, Peterowi i Sally, nie grozi ruina!

– Nie było to ich dziecko, bo są bezdzietni. Ale ten nieszczęsny chłopczyk!

– Jeśli ludzie mieliby trochę oleju w głowie, to nikt mu nie powie, dopóki nie dorośnie, że zabił osiem osób. Choć nie można na to liczyć.


Wracając od Flory, zdołałem dostarczyć jedynie dwa zamówienia, bo mój klient, emerytowany prawnik, był zachwycony (tak powiedział), że załatwiam dostawę osobiście. Wobec tego muszę koniecznie wypić z nim butelkę Chàteau Palmer 1970, którą właśnie otworzył.

Lubiłem go, doskonale znał się na winach po niezliczonych urlopach spędzonych na objeżdżaniu winnic, więc wieczór upłynął na przyjemnych rozmowach o czarodziejskich polach w Pauillac i Margaux, o uniwersalnych zaletach wspaniałej odmiany gron cabernet sauvignon, które mogą się udać niemal w każdym miejscu na ziemi. Oczywiście pod warunkiem, że poza nędzną glebą będzie i dużo słońca.

Okazało się, że żona prawnika wyjechała do krewnych. Zasugerował krwistą wołowinę na zimno i bordo, na co zgodziłem się bez trudu, myśląc o swoim pustym domu. Mój gospodarz uparł się też, żeby otworzyć na później butelkę Cios St Jacques 1982.

– Tak rzadko się zdarza – odpowiadał na moje protesty – żebym miał z kim dzielić mój entuzjazm. Żona mi zwykle towarzyszy, ale nawet po tylu wspólnych latach chętniej wypije zwykłe beaujolais czy bezpretensjonalny Mosel. A dziś wieczorem, proszę się nie bronić, bo dzisiaj będzie prawdziwa uczta.

Podzielałem tę opinię. Wypiłem moją część Chàteau Palmer i Cios St Jacques, którego próbowałem po raz pierwszy przed rokiem, kiedy je sprzedawałem. Z przyjemnością odkryłem, że to wino cudownie zmieniło kolor z młodej purpury na ciemną dojrzałą czerwień burgunda wraz z osiąganiem dojrzałej mocy i doskonałości. Może się jeszcze polepszyć, pomyślałem, a mój gospodarz obiecał odstawić je może jeszcze na rok.

– Chociaż, mój drogi panie, starzeję się i chciałbym wypić wszystkie moje skarby, zanim będzie za późno.

Tak się zagadaliśmy, że wyszedłem dopiero przed północą. Alkohol rozkłada się we krwi w tempie jednej lampki wina na godzinę, myślałem, jadąc do domu, więc przy odrobinie szczęścia po sześciu lampkach w ciągu pięciu godzin powinienem być legalnie trzeźwy. Nie byłem przesadnie moralny, ale żeby przetrwać w moim biznesie, musiałem mieć prawo jazdy.

Może z powodu wina, a może dlatego, że poprzedniej nocy bezsennie przewracałem się na łóżku, tym razem spałem długo i zdrowo, bez żadnych złych snów. A rano pogodniej niż zwykle powitałem nowy dzień. Zresztą poranki zawsze były lepsze od wieczorów. Rozpoczynanie dnia nie było takie złe, piekłem stawał się dopiero powrót do domu.

Matka radziła mi przez telefon, żebym wszystko sprzedał i zamieszkał w jakimś innym miejscu.

– Tam nigdy nie będziesz szczęśliwy. To się nie udaje.

– Ale ty nie przeprowadziłaś się po śmierci ojca – oponowałem.

– Przecież to był mój dom – odparła ze zdumieniem. – Odziedziczony po rodzinie. To zupełnie co innego, mój drogi Tony.

Nie byłem pewien, na czym polegała różnica, ale nie podjąłem dyskusji. Pomyślałem, że może matka ma rację z tą przeprowadzką, ale nie ruszyłem się. Wszystkie moje wspomnienia o Emmie żyły w tym starym odnowionym domku wychodzącym na Tamizę, opuszczenie go równałoby się porzuceniu jej, byłby to akt ostatecznej zdrady. Wydawało mi się, że gdybym sprzedał dom, miałbym poczucie winy, nie ulgi, zostałem więc, nocami tęskniłem za nią, a tymczasem spłacałem hipotekę i nie mogłem znaleźć spokoju.

Zamówienia, które zostały mi na rano, miałem dostarczyć w dość rozrzucone miejsca, toteż musiałem sporo kluczyć i kręcić, ale ponieważ bezpłatna dostawa do domu bardzo ożywiła ruch w sklepie, to jeżdżenie nigdy mi nie przeszkadzało.

Złe nowiny podróżują z szybkością dźwięku, więc już o dziesiątej trzydzieści na ostatnim moim postoju usłyszałem o wydarzeniu w „Silver Moondance”.

– To straszne, prawda? – padło z ust uśmiechniętej kobiety, otwierającej mi drzwi kuchenne domku na przedmieściach Reading. – Ktoś włamał się do lokalu dziś w nocy i wyniósł cały alkohol.

– Naprawdę?

Radośnie skinęła głową, rozkoszując się złą wiadomością.

– Przed pięcioma minutami powiedział mi o tym mleczarz. „Silver Moondance” jest niedaleko stąd, wie pan. Jak zwykle poszedł tam z mlekiem, a tam pełno policjantów. Stoją i drapią się po głowach. Tak w każdym razie mówił mleczarz. Nie jest chyba specjalnym entuzjastą policji.

Wniosłem zamówione przez nią pudła do kuchni i czekałem, aż wypisze czek.

– Wie pan, że właściciel „Silver Moondance” zginął w niedzielę w tym wypadku z furgonem do przewozu koni? – spytała.

– Słyszałem.

– To przerażające, żeby go obrabować zaraz po śmierci.

– Przerażające – przyznałem.

– Do widzenia, panie Beach – powiedziała wesoło na koniec. – Czyż nie byłoby nudno, gdyby wszyscy byli dobrzy?

Splądrowana „Silver Moondance”, tak blisko jej domu, znajdowała się bezpośrednio po drodze do mojego sklepu, więc przejeżdżając obok, wyraźnie zwolniłem, nie kryjąc ciekawości. Policyjny samochód stał niemal dokładnie w tym samym miejscu, gdzie poprzedniego dnia zaparkował Ridger. Powodowany impulsem, skręciłem na podjazd i zaparkowałem tuż obok radiowozu.

Nie było nikogo na zewnątrz, również hall wejściowy był pusty. Paliło się znacznie mniej świateł niż poprzednio, atmosfera również nie wskazywała na to, że w ogóle cokolwiek się wydarzyło. Pchnąłem wahadłowe westernowe drzwi do baru, jednak w czarno-szkarłatnej przestrzeni panowała ciemność i pustka, spokojnie zbierał się kurz.

Zajrzałem do restauracji po przeciwnej stronie hallu, ale tu także było pusto. Pozostawała jedynie piwnica, więc kierowany doświadczeniami poprzedniego dnia ruszyłem korytarzem do przejścia prowadzącego do drzwi z napisem „Prywatne” i do ukrytego za nimi pomieszczenia dla personelu. Piwnice w rzeczywistości nie mieściły się w podziemiu, składały się z dwóch połączonych ze sobą magazynów, chłodnych i pozbawionych okien, tuż przy sieni, pomiędzy salą jadalną a dawnym gabinetem Larry’ego Trenta. Z sieni na podwórze na tyłach prowadziły drzwi pełne zasuw i zamków. Teraz były szeroko otwarte i rzucały dość dużo światła nie tyle na całą sprawę, co na pochyloną sylwetkę sierżanta Ridgera.

Przeciwdeszczowy płaszcz z paskiem zastąpiło palto zapięte z równie wojskową precyzją, a każdy włos w czuprynie sierżanta nadal zajmował sztywno należne mu miejsce. Nie zmieniły się też obcesowe maniery.

– Co pan tu robi? – zapytał w momencie, kiedy mnie zauważył.

– Przejeżdżałem obok.

Obrzucił mnie kwaśnym spojrzeniem, ale nie kazał mi wyjść, więc zostałem.

– Co tutaj było? – zapytał, wskazując drzwi do piwnicy. – Zastępca kierownika jest beznadziejny. Ale pan widział, co tam było. Przychodził pan po to wino, więc co pan zapamiętał?

Zauważyłem, że dzisiaj traktował mnie mniej obcesowo. Może przesunąłem się w jego ocenie na pozycję „policyjnego eksperta”.

– Dość dużo – powiedziałem w zamyśleniu. – Ale gdzie jest lista win? Tam wszystko było wyszczególnione.

– Nie możemy znaleźć żadnej listy win. Chyba przepadła razem z winem.

– Jest pan pewien? – dopytywałem się zdumiony.

– Nie możemy znaleźć żadnej – powtórzył. – Więc proszę, żeby pan zrobił listę.

Powiedziałem, że spróbuję. Zaprowadził mnie do biura Larry’ego Trenta, urządzonego raczej z pewnym przepychem niz funkcjonalnie: leżał tam bardzo wzorzysty dywan, stało kilka foteli, a na ścianach wisiało dużo oprawionych fotografii. Zauważyłem, że niemal wszystkie zdjęcia przedstawiały finisz gonitw, na których widać było przede wszystkim słupki mety. Larry Trent umiał wybierać konie, mówiła Flora, był także niezłym hazardzistą, którego na koniec opuściło szczęście.

Usiadłem na jego krześle przy mahoniowym biurku i zacząłem pisać na kartce z oficjalnego notatnika Ridgera. Sam Ridger stał wyczekująco, jakby spodziewał się, że lada moment zjawi się pierwotny użytkownik gabinetu, zresztą przemknęło mi przez myśl, że ja także czułem się tak, jakbym zakłócał prywatność Larry’ego Trenta.

Jego biurko wydawało się zbyt uporządkowane, aby mogło stanowić centrum zarządzania takim lokalem jak „Silver Moondance”. Żadnej faktury, żadnego listu, żadnego papieru firmowego. Żadnych oficjalnych formularzy, ksiąg rachunkowych, segregatorów, maszyny do pisania czy podręcznego kalkulatora. Nie wygląda to jak gabinet do pracy, raczej jak sanktuarium, pomyślałem.

Spisałem skrzynki i ilości wina, które zapamiętałem. Powiedziałem Ridgerowi, że może przypomnę sobie więcej, jeśli pójdę do piwnicy i uzmysłowię sobie, co i gdzie widziałem. Udaliśmy się więc do pierwszego z pomieszczeń, gdzie trzymano większość win, i patrząc na puste stojaki i półki z przegródkami, dołożyłem do mojej listy jeszcze kilka gatunków.

Przez rozsuwane wewnętrzne drzwi przeszliśmy do drugiego pomieszczenia, gdzie znajdowały się zapasy wódek, likierów, piwa w puszkach i dodatków. Piwa i dodatki zostały na miejscu, zniknęły brandy, dżin, wódka, whisky, rum i likiery.

– Dokładna robota – stwierdziłem, nie przestając pisać.

Ridger wymamrotał: – Wyczyścili nawet ruchomy barek w restauracji.

– A sam bar?

– Też.

– Bardzo metodycznie. Centrala pewnie się wścieka. A co miał do powiedzenia nasz znajomek Paul Young?

Ridger spojrzał niechętnie najpierw na mnie, a potem na listę, którą nadal trzymałem w ręku.

– Prawdę mówiąc – wyznał z niesmakiem – telefon, który mi podał, jest chyba zły. Kazałem sprawdzić.

Zamrugałem powiekami. – Przecież zapisał go własnoręcznie.

– Wiem o tym. – Ridger lekko zesznurował usta. – Ludzie czasami popełniają błędy.

Nawet gdybym chciał jakoś to skomentować, i tak przeszkodziłoby mi pojawienie się w otwartych drzwiach sieni młodego człowieka w wełnianej marynarce, który okazał się detektywem w cywilu. Zameldował krótko, że wraz z zastępcą kierownika przeszukał przybudówki i wygląda na to, że stamtąd nic nie zginęło. Dodał, że w razie potrzeby zastępca będzie w pokoju kierownika.

– To znaczy gdzie? – spytał Ridger.

– Niedaleko drzwi wejściowych. Za napisem „Tylko dla personelu”. Tak powiedział.

– Przeszukał pan tam?

– Nie, sierżancie, jeszcze nie.

– No to nie ma na co czekać – polecił oschle Ridger, a detektyw bez mrugnięcia powieką odwrócił się na pięcie i odszedł.

Radio w kieszeni palta Ridgera nagle ożyło, wyjął je i wyciągnął antenę. Metaliczny głos z radia dobiegł do mnie bardzo wyraźnie.

– W odpowiedzi na zapytanie z dziesiątej czternaście informuję, że podany numer telefonu nie istnieje i nigdy nie istniał. Co więcej, dotyczy to również podanego adresu. Nie ma takiej ulicy. Wiadomość przekazano o dziesiątej czterdzieści osiem. Proszę potwierdzić. Koniec.

– Potwierdzam – powiedział ponuro Ridger. – Koniec. – Schował antenę i zapytał: – Przypuszczam, że pan usłyszał?

– Tak.

– Cholera – rzucił dobitnie.

– Faktycznie – potwierdziłem ze współczuciem, co pokwitował raczej niezbyt przytomnym spojrzeniem.

Wręczyłem mu uzupełnioną listę, która nagle stała się nie tyle zwykłą ewidencją przypadkowego włamania, ale świadectwem znacznie dokładniejszej i bardziej celowej operacji. To była jednak jego praca, nie moja.

– Będę u siebie w sklepie, gdyby pan mnie potrzebował. Chętnie pomogę.

– Bardzo dobrze – odrzekł sucho. I dodał już z większą sympatią w głosie: – W porządku. Bardzo dziękuję.

Skinąłem głową i wymaszerowałem przez drzwi z napisem „Prywatne” do hallu wejściowego, zerkając na nierzucające się w oczy wejście „Tylko dla personelu”. Drzwi do tego pomieszczenia zlewały się z dekoracją ścian na podobieństwo kameleona. Podejrzewałem, że kierownik nie chciał, by niezadowoleni klienci mogli go łatwo odnaleźć. W tym momencie drzwi się uchyliły, a przez szparę wycofywał się tyłem zastępca zastępcy, wpatrzony w coś, czego nie dostrzegłem za drzwiami, które się za nim zatrzasnęły.

Słaby i nieudolny mężczyzna z poprzedniego dnia w tej chwili zupełnie zatracił zdolność funkcjonowania, ciężko dyszał i robił wrażenie człowieka, który zaraz zemdleje. Zdążyłem podbiec i przytrzymać go.

– Co się stało? – spytałem.

Jęknął cicho, wzniósł oczy do góry, a jego ciało nabrało ciężaru. Pozwoliłem, by ześlizgnął się na dywan, ułożyłem go płasko i rozluźniłem mu krawat. I wtedy, czując przyspieszenie pulsu i oddechu, otworzyłem drzwi do biura kierownika i wszedłem do środka.

Od razu się zorientowałem, że to tutaj załatwiano prawdziwe interesy. W tym gabinecie, zaiste bardzo funkcjonalnym, znajdowały się wszystkie formularze, segregatory i nieporządne sterty bieżących dokumentów, których brak tak rzucał się w oczy w biurze Larry’ego Trenta. Tutaj stało metalowe biurko, stare i podrapane, na nim sterty papierów, mnóstwo piór i ołówków, a obok plastikowe krzesło.

W pudłach z naklejonymi etykietami mieścił się olbrzymi podręczny magazyn: żarówki, popielniczki, papier toaletowy, mydło. Z otwartej szafy sięgającej aż do sufitu wywalały się papiery i firmowa papeteria. Przez pojedyncze okno widać było kawałek podjazdu, a na nim moją furgonetkę i samochód Ridgera. Solidny sejf wielkości kredensu miał szeroko otwarte drzwi, wewnątrz było pusto; na linoleum siedział policjant w cywilu, plecami opierał się o ścianę, a głowę opuścił między kolana.

Na pierwszy rzut oka nie było w tym pomieszczeniu nic, co mogłoby wywoływać zbiorową utratę przytomności. Dopóki nie podeszło się do krzesła za biurkiem i nie popatrzyło się na podłogę. W tym momencie mnie też zaschło w gardle, a serce rozpaczliwie zaczęło tłuc pod żebrami. Nie było krwi, ale widok był znacznie gorszy, znacznie bardziej poruszający niż przypadkowe jatki w namiocie.

Na podłodze leżał na wznak mężczyzna w szarych spodniach i granatowej pikowanej kurtce. Koncentrując się rozpaczliwie na szczegółach, zauważyłem, że zamek błyskawiczny kurtki zapięty był do końca, na jednym rękawie naszyty był haftowany herb; ponadto mężczyzna miał brązowe buty i szare skarpetki. Jego szyja nad kołnierzem kurtki była różowo-czerwona, wyraźnie rysowały się napięte ścięgna, starannie ułożone ręce krzyżowały się na piersiach w klasycznej pozie nieboszczyka.

Mężczyzna nie żył. Nie mógł żyć. Bo ponad obnażoną szyją jego głowa stanowiła pozbawioną rysów kulę, jak olbrzymia purchawka. Dopiero po opanowaniu mdłości i bliższym przyjrzeniu się, można było stwierdzić, że powyżej szyi został całkowicie, starannie i ciasno zapakowany w gips modelarski.

Загрузка...