42

Postanowili, że zamiast lecieć, pojadą do Vegas samochodem. Łatwiej wszystko zaplanować i zorganizować, a do celu dotrą w tym samym czasie. Poza tym na pokład nie mogliby zabrać pistoletów, a wiedzieli, że broń wcześniej czy później będzie im potrzebna. Reacher zszedł na dół, czekając, aż pozostali się spakują. Neagley pojawiła się pierwsza. Wymeldowała się i podpisała rachunek, nawet na niego nie patrząc. Postawiła swoją torbę przy drzwiach i przysiadła się do Reachera. Drugi zjawił się O’Donnell, a na końcu Dixon z kluczykami samochodu od Hertza.

Umieścili rzeczy w bagażniku i zajęli miejsca. Dixon i Neagley z przodu, Reacher i O’Donnell z tyłu. Ruszyli na wschód od Sunset, przebijając się przez zakorkowane ulice w stronę Piętnastki. Zamierzali pojechać nią na północ przez góry, a następnie ruszyć na północny wschód do Vegas.

Piętnastka biegła w pobliżu miejsca, nad którym trzy tygodnie wcześniej przynajmniej dwukrotnie zawisł helikopter. Na wysokości dziewięciuset metrów, w samym środku nocy, z otwartymi drzwiami. Reacher postanowił sobie, że nie będzie patrzył, lecz to zrobił. Kiedy zjechali ze wzgórz, przyłapał się na tym, że spogląda na zachód w kierunku płaskich brązowych połaci pustyni. Podobnie uczyniła Neagley. I Dixon. Na chwilę oderwała wzrok od drogi, aby spojrzeć w lewo. Zmrużyła oczy w promieniach zachodzącego słońca i opadły jej kąciki ust.


***

Zatrzymali się na obiad w Barstow, w Kalifornii, w nędznej przydrożnej jadłodajni, która nie miała żadnych zalet poza tą, że stała przy autostradzie. Przed nimi rozciągało się pustkowie. Knajpa była brudna, obsługa ospała, a jedzenie kiepskie. Chociaż Reacher nie był smakoszem, nawet on poczuł się oszukany. Kiedyś Reacher, Dixon lub Neagley, a z pewnością O’Donnell poskarżyliby się lub cisnęli krzesłem w okno, jednak tego wieczoru nikt się nie odezwał. Zjedli trzy dania, popili słabą kawą i ruszyli dalej.


***

Mężczyzna w ciemnoniebieskim garniturze zadzwonił z parkingu przy Chateau Marmont.

– Wyjechali. Cała czwórka.

– Dokąd? – zapytał jego szef.

– Recepcjonistka sądzi, że do Vegas. Podsłuchała rozmowę.

– Świetnie. Tam to załatwimy. Wszystko w jednym miejscu. Nie leć. Wróć samochodem.


***

Kiedy czarnowłosy czterdziestolatek podający się za Andre w MacBride’a opuścił rękaw łączący samolot z terminalem lotniska w Los Angeles, pierwszą rzeczą, na którą zwrócił uwagę, był rząd automatów do gry. Czarnych, srebrnych i złotych masywnych skrzyń z migoczącymi neonowymi światłami. Ze dwadzieścia sztuk ustawionych plecami do siebie w rzędzie liczącym po dziesięć maszyn. Każdy z automatów miał przed sobą wykonany z winylu taboret. Każdy był wyposażony w wąską szarą półkę u dołu z popielniczką po lewej i uchwytem na kubek po prawej stronie. Dwanaście z dwudziestu taboretów było zajętych. Mężczyźni i kobiety wpatrywali się w ekran osobliwym wzrokiem wyrażającym zmęczenie i koncentrację.

Andrew MacBride postanowił spróbować szczęścia. Pomyślał, że rezultat będzie zwiastunem przyszłego sukcesu. Jeśli wygra, wszystko będzie dobrze.

A jeśli przegra?

Uśmiechnął się. Wiedział, że jeśli przegra, zdoła to sobie jakoś wytłumaczyć. Nie był przesądny.

Usiadł na taborecie, opierając łokieć na teczce. W kieszeni trzymał portmonetkę. Wyciągnął ją i wysypał na dłoń wszystkie ćwierćdolarówki, które udało mu się uzbierać. Nie było tego wiele. Ułożył krótki szereg monet na półce pomiędzy popielniczką i uchwytem na kubek.

Jedna po drugiej wsunął je do automatu, słuchając przyjemnego metalicznego dźwięku. Czerwone diody elektroluminescencyjne wyświetliły informację, że ma cztery próby. Powinien nacisnąć duży panel dotykowy, aby rozpocząć grę. Zużyty i poplamiony dotknięciami milionów palców.

Zaczął go naciskać raz za razem.

Cztery pierwsze próby zakończyły się fiaskiem.

Za piątym razem wygrał.

Rozległ się stłumiony dźwięk dzwonka i cicha syrena. Automat zakołysał się lekko, jakby solidna maszyna ukryta w środku odliczała setkę ćwierćdolarówek. Monety zabrzęczały i wysypały się do wklęsłego metalowego naczynia w pobliżu jednego z jego kolan.


***

Z Barstow w Kalifornii do Las Vegas w Nevadzie było jakichś trzysta kilometrów. W nocy, gdy jedzie się Piętnastką i wystrzega lotnych patroli oraz policji innych stanów, pokonanie drogi zajmowało nieco ponad trzy godziny. Dixon oznajmiła, że z chęcią poprowadzi. Mieszkała w Nowym Jorku, więc jazda samochodem była dla niej czymś nowym. O’Donnell drzemał na tylnym fotelu, a Reacher wyglądał przez okno.

– Cholera, zapomnieliśmy o Dianie Bond – jęknęła Neagley. – Jedzie z bazy Edwards. Po dotarciu na miejsce stwierdzi, że wyjechaliśmy.

– Nie przejmuj się – odparła Dixon.

– Powinnam do niej zadzwonić – powiedziała Neagley, jednak na pustyni Mojave jej komórka nie miała zasięgu.


***

Do Las Vegas dotarli o północy, kiedy zdaniem Reachera miasto prezentowało się najlepiej. Bywał tu wcześniej. W ciągu dnia Vegas miało absurdalny wygląd. Wydawało się niezrozumiałe, trywialne, jarmarczne, obnażone. W nocy, w świetle rozjarzonych neonów przypominało wspaniałą fantazję. Wjechali do miasta od gorszej strony i Reacher ujrzał betonowy bar pozbawiony okien, z którego ścian odchodził tynk. Nad przybytkiem widniał napis pozbawiony znaków przestankowych: „Zimne piwo ostre dziewczyny”. Po przeciwnej stronie ciągnął się szereg zapuszczonych moteli i jeden sfatygowany hotelowy wieżowiec. On sam zacząłby poszukiwanie noclegu od tej okolicy, lecz Dixon jechała dalej bez słowa, zmierzając do pałaców lśniących w odległości kilometra przed nimi. Stanęła na parkingu przed jakimś hotelem o włoskiej nazwie, a po chwili otoczyła ich zgraja parkingowych i boyów, którzy zabrali bagaż i odstawili samochód na parking. Hol był wyłożony kafelkami, pełny oczek wodnych, fontann i szmeru automatów do gry. Reacher spojrzał ponad jej ramieniem.

– Drogi hotel – ocenił z refleksyjną zadumą.

– Może uda się nam pójść na skróty – odpowiedziała Neagley. – Może znali Orozca i Sancheza. Może nawet podpisali z nimi umowę na ochronę.

Reacher skinął głową. Przeszli z wielkiej wojskowej machiny do czegoś takiego. Tym razem określenie „coś takiego” oznaczało ogromny skok w górę przynajmniej w kategorii potencjalnego wynagrodzenia. Cały hotel dosłownie ociekał forsą. Oczka wodne i fontanny miały symboliczną wymowę. Mnóstwo wody pośrodku pustyni świadczyło o bogactwie zapierającym dech w piersi. Ktoś zainwestował w to wszystko ogromne pieniądze. Ogromny musiał być też strumień forsy, który tędy przepływał. Gdyby Sanchez i Orozco ochraniali tak duże przedsięwzięcie, można by twierdzić, że odnieśli duży sukces. Zdał sobie sprawę, że jest niezwykle dumny ze starych kumpli. Był jednak zaskoczony. Kiedy odchodził z wojska, zdawał sobie sprawę, że rozpoczyna kolejny, ostatni rozdział swojego życia, lecz nie wybiegał w przyszłość dalej niż na jeden dzień. Nie snuł żadnych planów ani nie pielęgnował wizji.

Okazało się, że inni ją mieli.

Jak?

Dlaczego?

Neagley wręczyła im cztery karty z kodem otwierającym pokoje. Umówili się, że wezmą prysznic i za dziesięć minut spotkają się na dole, aby mimo późnej pory od razu przystąpić do pracy. Vegas żyło dwadzieścia cztery godziny na dobę. Czas nie odgrywał tu większej roli. Wszyscy znali powiedzenia o braku okien i zegarów w kasynach i, o ile Reacher orientował się w tych sprawach, były one prawdziwe. Nic nie mogło tamować strumienia napływającej gotówki. Z pewnością nie było też nic lepszego od zmęczonego faceta, który przegrywa przez całą noc.

Pokój Reachera znajdował się na szesnastym piętrze. Był to czarny betonowy sześcian umeblowany na wzór weneckiego salonu sprzed kilku wieków. W sumie efekt nie był szczególnie przekonujący. Na dodatek Reacher nigdy nie był w Wenecji. Otworzył składaną szczoteczkę do zębów i umieścił ją w szklance stojącej w łazience. Na tym zakończył rozpakowywanie. Opłukał twarz wodą i przesunął ręką po krótko ostrzyżonej czuprynie, a następnie zszedł na dół w celu przeprowadzenia wstępnego rozpoznania.

Nawet w tak eleganckim hotelu większość powierzchni na parterze zajmowały automaty do gry. Cierpliwe, niestrudzone, kontrolowane przez mikroprocesor, wyrzucały zaledwie niewielki ułamek forsy, którą do nich wrzucano przez dwadzieścia cztery godziny dziennie, siedem dni w tygodniu. Reacher słyszał dzwonki i pobrzękiwanie. Wielu wygrywało, lecz jeszcze więcej odchodziło z kwitkiem. Niewielka ochrona. Ale nie było możliwości, aby coś tu ukraść lub oszukać, zważywszy na mechaniczną naturę automatów i ścisły nadzór Komisji Gier stanu Nevada. Wśród setek gości Reacher wypatrzył jedynie dwóch pracowników ochrony. Mężczyznę i kobietę ubranych jak pozostali i znudzonych podobnie jak oni, różniących się od gości jedynie brakiem maniakalnego błysku nadziei w oczach.

Pomyślał, że Sanchez i Orozco nie traciliby czasu na pilnowanie automatów do gry.

Ruszył przed siebie do ogromnej sali z tyłu, w której grano w ruletkę, pokera i blackjacka. Podniósł głowę i zobaczył kamery. Spojrzał w lewo, w prawo i przed siebie. Zobaczył gości grających o wysoką stawkę oraz ochroniarzy i dziwki zastygłych w napięciu.

Przystanął obok stołu do ruletki. Z tego, co się orientował, ruletka w zasadzie nie różniła się od automatów do gry. Goście dostarczali pieniędzy, koło kierowało strumień forsy do innych graczy, a jeśli kula znalazła się w polu 0 lub 00, wszystko zgarniało kasyno. Ściśle określony procent dla kasyna równie niepowstrzymany i wiarygodny jak mikroprocesor w automacie do gry.

Pomyślał, że Sanchez i Orozco nie poświęcaliby wiele czasu na ruletkę.

Przeszedł do karcianych stolików, gdzie naprawdę coś się działo. Gry karciane należały do jedynych, w których jakąś rolę odgrywała ludzka inteligencja. A tam gdzie pojawia się ludzka inteligencja, podąża za nią zbrodnia. Gracz cechujący się opanowaniem, doskonałą pamięcią i podstawową wiedzą z dziedziny statystyki mógł pokonać system, co wszakże nie było żadnym przestępstwem. Wygranie z losem nie pozwoliłoby jednak facetowi zarobić sześćdziesięciu pięciu milionów dolców w cztery miesiące. Szanse były zbyt małe, chyba że pula byłaby wielkości produktu krajowego brutto małego państwa. Pasmo zwycięstw ciągnące się nieprzerwanie przez cztery miesiące wymagałoby udziału w tym gigantycznym przekręcie krupierów. Zaangażowania wielu rozdających i równie wielu graczy. Może nawet setek jednych i drugich.

Może wszyscy pracownicy kasyna grali przeciwko inwestorom.

Albo całe miasto.

Stawka wystarczająca, aby zabić.

W pomieszczeniu dało się zauważyć dużo zabezpieczeń. Kamery obserwowały graczy i rozdających. Niektóre z nich były duże i widoczne, inne – małe i dyskretne. Oprócz nich były pewnie całkiem niewidoczne. Salę patrolowali mężczyźni i kobiety w strojach wieczorowych ze słuchawką w uchu i mikrofonem na przegubie dłoni. Niczym agenci Secret Service. Byli też inni, działający w zwyczajnych ciuchach. Reacher naliczył pięciu w ciągu minuty. Pomyślał, że wielu przeoczył.

Wrócił do holu tą samą drogą i znalazł Karlę Dixon czekającą przy fontannie. Wzięła prysznic i zmieniła dżinsy oraz kurtkę skórzaną na czarne spodnium. Włosy Karli były mokre i opadały na plecy. Spodnium zapięte, bez bluzki pod spodem. Prezentowała się wspaniale.

– Vegas zostało założone przez mormonów – odezwała się. – Wiedziałeś?

– Nie – odparł Reacher.

– Dziś miasto rozwija się tak szybko, że dwa razy do roku trzeba drukować książkę telefoniczną.

– O tym też nie wiedziałem.

– Co miesiąc powstaje siedemset nowych domów.

– Skończy im się woda.

– To pewne, tymczasem kują żelazo póki gorące. Same przychody z hazardu sięgają siedmiu miliardów dolarów rocznie.

– Czuję się tak, jakbym czytał przewodnik. Dixon skinęła głową.

– Mam jeden w swoim pokoju. Co roku miasto odwiedza trzydzieści milionów gości. Oznacza to, że każdy z nich w trakcie wizyty traci ponad dwieście dolców.

– Dwieście trzydzieści trzy dolary i trzydzieści trzy centy – dodał automatycznie Reacher. – Można to uznać za definicję irracjonalnego postępowania.

– Za definicję istoty ludzkiej – powiedziała Dixon. – Każdy sądzi, że będzie tym jednym, któremu się uda.

Po chwili zjawił się O’Donnell. Ten sam garnitur, inny krawat, być może świeża koszula. Jego buty lśniły w świetle reflektorów. Może znalazł w łazience ściereczkę do polerowania obuwia.

– Trzydzieści milionów gości rocznie – zaczął.

– Wiem, Dixon mi powiedziała – wyjaśnił Reacher. – Czytała tę samą książkę.

– Dziesięć procent wszystkich mieszkańców naszego kraju. Spójrzcie na to miejsce.

– Podoba ci się?

– Sprawia, że widzę Sancheza i Orozca w całkiem nowym świetle.

Reacher skinął głową.

– Mówiłem ci, wszyscy ruszyliście przed siebie i awansowaliście.

Z windy wysiadła Neagley, ubrana podobnie jak Dixon w elegancki czarny kostium. Włosy miała mokre i starannie zaczesane.

– Właśnie wymieniamy się faktami z przewodnika – powiedział Reacher.

– Nie przeczytałam swojego – odparła Neagley. – Zamiast tego zadzwoniłam do Diany Bond. Przyjechała do miasta, poczekała godzinę i wróciła.

– Jest na nas wkurzona?

– Martwi się. Nie chciałaby, aby nazwa Little Wing przedostała się do mediów. Powiedziałam, że złożę jej wizytę…

– Dlaczego?

– Zaintrygowała mnie. Po prostu lubię wiedzieć.

– Tak jak ja – odpowiedział Reacher. – W tej chwili chciałbym wiedzieć, czy ktoś w tym mieście zrobił przekręt na sześćdziesiąt pięć milionów dolców. I jak tego dokonał.

– Naprawdę wielki przekręt – dodała Dixon. – Trzy procent całkowitego przychodu w skali roku.

– Dwa przecinek siedemdziesiąt osiem – sprostował odruchowo Reacher.

– Weźmy się wreszcie roboty – zaproponował O’Donnell.

Загрузка...