69

Coś im przeszkodziło. Coś nieoczekiwanego. Neagley miała rację, niestety tylko w połowie. Dean mógł odegrać ważną rolę w całej sprawie, lecz to nie od niego wszystko się zaczęło. Swan dotarł do niego znacznie później, w inny sposób, kiedy pozostali byli już w to zamieszani. W przeciwnym razie trudno byłoby pojąć rozmiary katastrofy. Wyobraził sobie rozmowę Swana z Deanem, ostatni element układanki. W domu na północ od gór, na pustyni w okolicy Palmdale. W raju tych, którzy uciekają przed wielkim miastem. W sanktuarium. Wyobraził sobie młodą dziewczynę przemykającą w milczeniu przez otwarte drzwi. Lęk na twarzy Deana i zatroskanie Swana. Wyobraził sobie, jak przyjaciel rekonstruuje przebieg wydarzeń – zachęcająco, szczerze, z pewnością siebie. Jak jedzie do jakiegoś zakurzonego biura szeryfa, rozmawia z Mauneyem, wyjaśnia, o co chodzi, prosi o pomoc, żąda jej. Wyobraził sobie, jak wychodzi, a Mauney podnosi słuchawkę. Jak przypieczętowuje los Swana. Los Franza, Orozca i Sancheza.

Coś nieoczekiwanego.

Reacher otworzył oczy i powiedział:

– Nie stracimy dwóch kolejnych. Dopóki żyję i oddycham.


***

Zostawili civic Neagley na szpitalnym parkingu i pojechali prelude Reachera. Właściwie nie mieli dokąd. Poruszali się tylko po to, aby być w ruchu. I rozmawiali tylko po to, by rozmawiać. Byli całkowicie zaskoczeni. Tamci manipulowali wydarzeniami, tak jak im było wygodnie. Mauney skłonił Angele Franz, aby do nich zadzwoniła. Wymyślił historyjkę o przynęcie, aby uzyskać wsparcie Thomasa Branta. Kiwał ich przez cały czas, przekazując informacje, które już znali, aby powstrzymać postęp śledztwa. Pytał, jak im idzie, aby sprawdzić, czy się poddali i zostawili ich w spokoju. Kiedy wyszło na jaw, że nie zrezygnują, postanowili przejąć inicjatywę i ich sprzątnąć. Najpierw w Vegas, później w Los Angeles.

Wrócili na Dwieściedziesiątkę. Był mały ruch i samochody szybko się poruszały.

– Jaki mamy plan? – zapytała Neagley.

– Nie mamy – odpowiedział Reacher.


***

Kartki z telefonami zdobyte przez Dixon znajdowały się w motelu, w pokoju O’Donnella, nie zamierzali jednak wracać na Sunset Boulevard. Nie w tej chwili. Połączyli zapamiętane fragmenty adresu fabryki w Highland Park i ruszyli w jej kierunku.

Highland Park odnaleźli bez trudu. Ładne miejsce pełne ulic, domów i centrów biznesowych oraz małych czystych fabryczek wytwarzających nowoczesne urządzenia. Trudniej było odszukać budynki New Age. Nie oczekiwali tablicy informacyjnej i jej nie ujrzeli. Zamiast niej wypatrywali nieoznakowanych budynków, wysokiego ogrodzenia i lądowiska dla helikoptera. Znaleźli kilka, taka okolica.

– Dixon wspomniała, że na lądowisku stał beli dwieście dwadzieścia dwa – rzekł Reacher. – Rozpoznałabyś taką maszynę, gdybyś ją zobaczyła?

– W ciągu pięciu ostatnich minut widziałam trzy – odparła Neagley.

– Powiedziała, że helikopter był biały.

– Takie były dwa.

– Gdzie?

– Drugi stał w odległości jakichś dwóch kilometrów stąd.Dwie przecznice w lewo i jedna w prawo. Pierwszy, trzy budynki wcześniej.

– Oba miejsca były ogrodzone?

– Tak.

– A zabudowania zewnętrzne?

– I tu, i tu.

Reacher zahamował i w niedozwolonym miejscu zawrócił. Ruszyli tam, skąd przyjechali. Dwukrotnie skręcił w lewo i raz w prawo. Zwolnił, a Neagley pokazała mu szare pokryte metalowym sidingiem budynki przycupnięte za ogrodzeniem, które mogłoby otaczać nowoczesne więzienie o zaostrzonym rygorze. Ogrodzenie miało wysokość co najmniej trzech metrów i szerokość jednego. Pomiędzy siatkami ułożono ściśle splecione zwoje drutu kolczastego. Na szczycie ogrodzenia umieszczono drut tnący. Bariera trudna do przebycia. Za ogrodzeniem stały cztery budynki. Jeden był dużym hangarem, trzy pozostałe – mniejsze. W pobliżu Reacher dostrzegł ogromny betonowy plac i helikopter o długim nosie. Biały, nieruchomy i spokojny.

– To beli dwieście dwadzieścia dwa? – zapytał Reacher.

– Na sto procent – odpowiedziała Neagley.

– Czy to to miejsce?

– Trudno powiedzieć.

Obok lądowiska dla helikopterów ujrzał pomarańczowy rękaw lotniskowy na wysokim słupie, zwisający bezwładnie w ciepłym suchym powietrzu. Na małym parkingu stało trzynaście samochodów. Ani jeden nie był drogim wozem, ani jeden – ciemnoniebieskim chryslerem.

– Jakimi samochodami jeżdżą robotnicy? – zapytał Reacher.

– Takimi jak te – odparła Neagley.

Reacher pojechał dalej. Minął dwa kolejne zabudowania. Drugie miejsce przypominało pierwsze. Duże ogrodzenie, cztery nieoznakowane budynki pokryte szarym metalowym sidingiem. Parking pełen tanich samochodów i lądowisko dla helikopterów z białym bellem 222. Brak tablic, oznakowań, brak informacji.

– Potrzebujemy dokładnego adresu – rzekł Reacher.

– Nie mamy czasu. Motel Dunes jest daleko stąd.

– Pasadena jest bliżej.


***

Przejechali krótki odcinek York Boulevard na wschód, a następnie skręcili w Stodziesiątkę. Piętnaście minut później zaparkowali przed zajazdem w Pasadenie. Po kolejnych pięciu minutach byli w pokoju Margaret Berenson. Powiedzieli jej, czego potrzebują. Nie wyjaśnili dlaczego. Chcieli podtrzymać iluzję własnej kompetencji, dla jej dobra.

Odpowiedziała, że pierwsze miejsce było tym, którego szukali.


***

Po piętnastu minutach ponownie przejechali obok niego. Ogrodzenie robiło wrażenie. Było potężne. Mógłby je sforsować czołg, lecz z pewnością nie samochód. Na pewno nie honda prelude, a nawet tak wielki wóz jak chrysler. Nie zdołałaby tego dokonać duża ciężarówka. W dodatku nie wiedzieli, jaką wytrzymałość ma drut kolczasty. Zanimby pękły, zewnętrzne zwoje mogłyby się rozciągnąć jak struna gitary, amortyzując siłę uderzenia, spowalniając pojazd i pozbawiając go siły rozpędu. Wewnętrzne zwoje uległyby sprasowaniu niczym gąbka. Jak sprężyna. Samochód zaplątałby się, zwolnił i w końcu stanął. Takiego ogrodzenia nie można pokonać w pojeździe kołowym. Nie można go sforsować pieszo. Człowiek z nożycami do cięcia drutu wykrwawiłby się na śmierć, zanim pokonałby jedną czwartą drogi. Odpadało również sforsowanie przeszkody górą. Drut tnący był zbyt szeroki i zbyt luźno zwinięty, aby można go było przesadzić za pomocą drabiny.

Reacher objechał cały kwartał. Fabryka zajmowała powierzchnię kilku akrów. Kwadratowa działka o boku około stu metrów. Cztery budynki. Jeden duży, trzy małe. Wysuszona brązowa trawa i wysypane żużlem ścieżki. Ogrodzenie miało w sumie czterysta metrów długości i było pozbawione słabych punktów. Tylko jedna brama. Szeroka stalowa konstrukcja na kółkach, rozsuwającą się na bok. Z drutem kolczastym na szczycie. Obok budka dla wartowników.

– To konieczność – wyjaśniła Neagley. – Takie są wymagania Pentagonu.

W budce dostrzegli wartownika. Starszego faceta o siwiejących włosach. Szary mundur. Pas z kaburą na biodrach. Prosta robota. Wystarczyła przepustka lub inny dokument. Facet wciskał guzik i brama się otwierała. Brak przepustki lub innego dokumentu powodował, że gość tego nie robił i brama pozostawała zamknięta. Nad głową wartownika wisiała żarówka. Zapalał ją po zapadnięciu zmroku. Rzucała miękką żółtawą poświatę w promieniu sześciu metrów.

– Nie ma sposobu, aby wejść do środka – powiedział Reacher.

– Myślisz, że oni w ogóle tam są?

– Muszą. To miejsce przypomina prywatne więzienie. Lepiej umieścić ich tu niż gdziekolwiek indziej. Pewnie przetrzymywali tutaj pozostałych.

– Jak ich schwytali?

– Mauney musiał ich aresztować na szpitalnym parkingu. Może pomogli mu ludzie Lamaisona. Zatłoczone miejsce, całkowite zaskoczenie. Co mieli robić?

Reacher pojechał dalej. Prelude nie rzucała się w oczy, lecz nie chciał, aby samochód widziano zbyt wiele razy w tym samym miejscu. Skręcił na najbliższym skrzyżowaniu i stanął w odległości pięciuset metrów od fabryki. Milczał. Nie miał nic do powiedzenia.

Telefon Neagley zadzwonił powtórnie. Jej prywatna komórka. Odebrała. Wysłuchała. Rozłączyła się i zamknęła oczy.

– Dzwonił mój znajomy z Pentagonu – oznajmiła. – Rakiety opuściły fabrykę w Kolorado.

Загрузка...