W niedzielę odwiedził nas mój ojciec. Była to krótka wizyta, bo podwoził go Ivar Bäck, który miał tylko pomóc mieszkańcom Sjölycke przy instalowaniu anteny telewizyjnej.
W każdym razie przez godzinę siedzieliśmy na trawie, jedliśmy przywiezione przez ojca wodniste truskawki i rozmawialiśmy. Niezbyt dużo. Moja matka czuła się stosunkowo dobrze. Czekała na kolejną serię badań, która miała potrwać kilka tygodni. Może miesiąc.
Potem będzie można coś więcej powiedzieć.
Przyjdzie pora, przyjdzie rada.
Henry zaproponował, że wieczorem zawiezie ojca Killerem do miasta, ale on tylko potrząsnął głową.
– Pojadę z Bäckiem – zdecydował. – Tak będzie najspokojniej.
Edmund zapytał, co ojciec chciał przez to powiedzieć. Dlaczego najspokojniej jest jechać z Bäckiem?
Wzruszyłem ramionami.
– Uważa, że Henry prowadzi jak wariat – odrzekłem. – Boi się z nim jeździć.
Kiedy ojciec odjechał, pomyślałem, że nie zapytał o Emmy Kaskel. Przez chwilę się nad tym zastanawiałem. Może Henry w końcu mu powiedział.
– Chłopie – powiedział Edmund, gdy skończył czytać „Pułkownika Darkina i sztaby złota”. – To jest bombowe. Będziesz milionerem.
Tuż przed naszym wyjazdem do Genezaret skończyłem „Pułkownika Darkina i sztaby złota” i wziąłem komiks ze sobą. W razie gdyby padał deszcz i gdyby naszła mnie ochota na pisanie.
Ochota mnie naszła, ale oczywiście komiksu nie dało się ukryć przed Edmundem. Przeżywałem katusze, ale w końcu zostawiłem zeszyt trochę przypadkowo włożony między inne książki i nie trwało długo, a Edmund go zwietrzył. A zaraz potem przeczytał.
– Raczej kiepski – powiedziałem. – Nie musisz udawać.
– Kiepski! – wykrzyknął Edmund. – Niech mnie szlag, to najlepsze, co widziałem, odkąd babcia przytrzasnęła sobie cycki maglem.
Było to norlandzkie przysłowie i wyrażało najwyższe uznanie i podziw. Nagle zrobiło mi się tak miło, że nie potrafiłem tego ukryć.
– Eee – skwitowałem. – Bujaj się, maminsynku.
Fakt, że ogarnął mnie nastrój na rysowanie, na pewno miał coś wspólnego z sobotnim wieczorem w parku Lacka. Miałem potrzebę rysowania i opowiadania o takiej kobiecie jak Ewa Kaludis, to jakby we mnie krzyczało. Być może chciałem też przedstawić kilka porządnych bijatyk – w nieco lepszym stylu niż to, co zaszło między Armatą Berrą a czerwonogębym Mulle. Próbowaliśmy trochę dyskutować o tym, jak Mulle musiał czuć się następnego dnia, ale na samą myśl, jak mogła wyglądać jego twarz, Edmund i ja dostawaliśmy dreszczy.
Nie mówiąc o tym, jak musiał go boleć łeb.
W każdym razie w niedzielny wieczór kilkakrotnie przelotnie padało i kiedy Edmund leżał na swoim łóżku i próbował pisać list do mamy w Vissingsbergu, ja leżałem na moim i rysowałem pierwsze okienka „Pułkownika Darkina i zagadkowej spadkobierczyni”.
To był całkiem przyjemny wieczór, nie wiem, dlaczego pomyślałem o tym jeszcze, kiedy trwał.
W miarę upływu lata mój brat Henry był coraz bardziej zajęty swoją powieścią egzystencjalną. Było to niemal tajemnicze. Najczęściej spał do późna, potem wstawał, kąpał się w jeziorze i siadał przed maszyną do pisania z kawą i papierosem. Najchętniej na trawie przy chybotliwym stole ogrodowym, jeśli pogoda na to pozwalała. A na ogół tak było. Gdy zbliżała się pora przygotowywania posiłków, prawie zawsze się wymigiwał. Dawał Edmundowi albo mnie piątala albo dychę, byśmy się wszystkim zajęli. Zakupami, gotowaniem i zmywaniem.
Nie protestowaliśmy. Z pieniędzmi było krucho, nie mieliśmy oczywiście wygórowanych potrzeb, ale miło było móc przynajmniej od czasu do czasu kupić loda u Laxmanow albo dalej, w Wieprzowej Skałce. Czy też kilka papierosów luzem, nie można było przecież przez cały czas podkradać ich Henry’emu, nawet jeśli nie zwracał na to uwagi.
Po posiłkach Henry znikał gdzieś swoim Killerem i co najmniej co drugi wieczór wracał do domu, kiedy już kładliśmy się z Edmundem spać. Czasami budziłem się i słyszałem go w środku nocy. Nieregularny stukot maszyny Faciten i magnetofonu grającego Eddiego Cochrane’a i The Drifters. Elvisa Presleya. Muss ich denn… Nagrał to w kilku miejscach na taśmie. Gdy cichła muzyka, zaczynały śpiewać ptaki w zaroślach pod oknem. Czasami pytałem Henry’ego o to, jak mu idzie z pisaniem książki, ale nigdy nie miał ochoty o tym rozmawiać. „Do przodu” – odpowiadał zazwyczaj i zaciągał się papierosem.
– Do przodu.
W jakiś dziwny sposób byłem ciekaw tego, o czym pisał, ale nigdy nie zostawiał na wierzchu żadnych papierów, a ja nie chciałem pytać. Pewnego wieczoru, gdy wyjechał Killerem, zobaczyłem papier tkwiący w maszynie na biurku. Było to tylko kilka wersów; usiadłem na krześle i ostrożnie przekręciłem wałek, by można było coś zobaczyć.
Przeczytałem tekst pięć albo sześć razy. Być może dlatego, że uważałem go za dobry, ale też dlatego, że wydawał się taki zaskakujący. Zaskakujący i trochę obrzydliwy.
Zachodzi go od tyłu nagle i od razu na właściwą odległość. Jeden krok w żwirze, nie więcej niż jeden, dłoń mocno ściska rękojeść, krótki śmiercionośny wymach. Dźwięk, który się rodzi, gdy stal miażdży czaszkę, jest głuchy. Inwersja dźwięku, który słychać, bo jest bardziej cichy niż cisza, a kiedy ciężkie ciało zespala się z ziemią, letnia noc jest gęsta i odpowiada zagadkowym uśmiechem; wszystko się wypełnia i
W tym miejscu skończył. Zakręciłem z powrotem wałek maszyny i poczułem się nagle jak złodziej nocą. Jak mawiała matka Benny’ego.
RAK – TREBLINKA – MIŁOŚĆ – PIEPRZENIE SIĘ – ŚMIERĆ – pomyślałem. O czym jest ta książka, którą piszesz, Henry, mój bracie?
Przez kilka dni planowaliśmy nocny najazd na kiosk Karlessona, a w czwartek wieczorem, dzień przed nocą świętojańską, w końcu zdecydowaliśmy się wprowadzić słowa w czyn. Henry najwyraźniej postanowił spędzić ten wieczór w domu, a my oznajmiliśmy, że koło północy musimy coś załatwić i tuż po dziewiątej udaliśmy się w drogę. Henry’ego niewiele to chyba obchodziło.
– Jeśli wpadniecie na jakiś diabelski pomysł, uważajcie, żeby was nie złapali – powiedział tylko, nie podnosząc wzroku znad maszyny do pisania.
Mieliśmy ze sobą cztery butelki soku jabłkowego i jedną bagietkę. I nieco ponad dziesięć koron, aby kupić sobie przysmak na rynku u Törnera, zanim ten zamknie o jedenastej.
Na początku trzymaliśmy się planu, wieczór był nieco wietrzny, wiał głównie wiatr znad równiny i około jedenastej udało nam się dotrzeć na rynek w K-a. Deszcz wisiał w powietrzu i na ulicach było mało ludzi. Kiedy już zjedliśmy kiełbaski od Törnera i wypiliśmy po soku jabłkowym, Törner zatrajkotał swoją przyczepą z grillem i odjechał, a my zaczęliśmy szukać łyżeczek. Gdy rynek opustoszał, kontynuowaliśmy poszukiwania w śmietnikach przed kioskiem, przed stacją i w okolicy, wokół innych budek z kiełbaskami: u Hermana przed blokami mieszkalnymi.
O dwunastej uznaliśmy, że mamy wystarczającą ich liczbę. Pięćdziesiąt trzy sztuki. Licząc, że na każde ciągnięcie przypadały trzy gumy w kulce i jeden plastikowy gadżet, w sumie wychodziło sto pięćdziesiąt dziewięć kulek i pięćdziesiąt trzy gadżety.
Więcej nie bylibyśmy w stanie wyzuć i pewnie też więcej nie było w automacie Karlessona.
Pełni wiary przeszliśmy pozostałe dwieście metrów na północ wzdłuż ulicy Torfowej. Nie spotkaliśmy ani jednego człowieka. Nawet kota. Zaczął siąpić deszcz. Cieszyliśmy się, że bez przeszkód będziemy pracować pod osłoną nocy, co do tego nie było wątpliwości. Czułem, jak wszystko we mnie buzuje z podniecenia, a Edmund zaczął nerwowo chichotać. Zatrzymaliśmy się przed śpiącym kioskiem.
Na pustym automacie wisiały dwie zapisane odręcznie kartki. Na jednej widniało: „Popsuty”, a na drugiej: „Nie czynny”. Karlesson nigdy nie był dobry w ortografii.
Przez trzy sekundy gapiłem się na automaty. To, co zobaczyłem, podziałało na mnie jak płachta na byka. Nie należę do osób, które tracą głowę przy pierwszej okazji, ale byłem tak okropnie zdenerwowany, że straciłem panowanie nad sobą.
– Cholerny pierdolony Pizdek-Karlesson! – wykrzyknąłem i z całej siły zacząłem kopać żelazny słup, na którym wisiał szklany automat.
Miałem na sobie cienkie tenisówki, więc ból złamanego palca u nogi był tak silny, że prawie zemdlałem.
– Uspokój się – powiedział Edmund. – Zbudzisz całe miasto, ty pieprzony wyjcu.
Jęknąłem i osunąłem się, napierając plecami na ścianę kiosku.
– Niech to szlag, chyba złamałem palec – wyjęczałem. – Dlaczego u diabła pieprzony aparat musi być zepsuty właśnie dzisiaj? Przez trzy lata się nie psuł.
– Boli? – zapytał Edmund.
– Jak diabli – wysyczałem przez zaciśnięte zęby.
W zasadzie pierwszy palący ból zaczynał mijać. Zdjąłem but i próbowałem trochę poruszać palcami. Szło opornie.
– Palec boży – zawyrokował Edmund, patrząc na to, jak się miotam.
– Co?! – wykrzyknąłem.
– To z automatem – powiedział Edmund. – Że jest popsuty. To musi znaczyć, że było nam przeznaczone obrabować go dziś w nocy. Chyba tak miało być. Palec boży, tak się mówi.
Było mi trochę trudno interesować się czyimś palcem, gdy bolał mnie mój, ale przypuszczałem, że Edmund do czegoś zmierzał.
– Czy w mieście nie ma innego automatu? – dopytywał się.
Zastanawiałem się.
– Nie na zewnątrz. Chyba są w domu handlowym Svea.
– Hmm – mruknął Edmund. – To co robimy?
Spróbowałem włożyć z powrotem tenisówkę. Nie dało się, więc wcisnąłem ją do plecaka i otworzyłem sok jabłkowy. Edmund ukucnął obok mnie i wypiliśmy po łyku.
Wtedy nadjechał wóz policyjny.
Czarno-biały amazon zatrzymał się tuż przed nami, a policjant, który go prowadził, opuścił szybę.
– Dlaczego tam siedzicie?
Oniemiałem, jeszcze bardziej niż wtedy, gdy stałem przed Ewą Kaludis w parku Lacka. Byłem bardziej niemy niż zdechły śledź. Edmund wstał.
– Mój kolega zranił się w stopę – odpowiedział. – Jesteśmy w drodze do domu.
– Czy to coś poważnego? – zapytał policjant.
– Niee, poradzimy sobie – podziękował Edmund.
– Jeśli trzeba, możemy was podwieźć.
– Wielkie dzięki – powiedział Edmund. – Może innym razem. Ja też wstałem, by pokazać, że nie ma się czego obawiać.
– All right – skwitował policjant. – Wynoście się do domu, już późno.
I odjechali. Staliśmy i patrzyliśmy za czerwonymi tylnymi światłami. Gdy znikli, Edmund powiedział:
– Niezbadane są wyroki boskie. Jest jakiś automat w Hallsbergu?
Automat z gumami do żucia przy kiosku na dworcu w Hallsbergu opróżniliśmy ze stu pięćdziesięciu sześciu kulek, czterdziestu pięciu pierścionków i dwudziestu innych bezcennych plastikowych przedmiotów. Poszło jak po maśle; zegar na budynku dworca pokazywał pięć po drugiej, gdy skończyliśmy, a mój palec u nogi w ogóle mnie już nie bolał. Był zesztywniały, spuchnięty i bez czucia, ale nie obchodziło mnie to, skoro mieliśmy gumy do żucia na cały tydzień.
Tej nocy Edmund nie zaatakował na rowerze wzgórza Kleva. Zamiast tego szliśmy pod górę, co z powodu mojego złamanego palca zajęło całkiem sporo czasu. Zdecydowanie łatwiej było podjeżdżać rowerem, niż iść na piechotę, zrozumiałem to w czasie najbliższych dni.
Podczas pokonywania ostatniego odcinka, w Åsbro i w lesie, spadł ulewny deszcz. Byliśmy porządnie zmęczeni, gdy pozbyliśmy się rowerów na parkingu. Oprócz Killera i kilku popsutych rowerów stał tam skuter. Czerwony puch; gdybym nie padał ze zmęczenia, może bym go rozpoznał.
Doszliśmy do domu, deszcz przestał padać. Zaczęło świtać. Na maszcie flagowym wisiał jeden z krawatów Henry’ego.